DragonLance Forum

Forum dla fanów DragonLance, książek fantasy oraz RPG.


#1 2014-07-02 21:43:48

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Opowieści o Wujku Trapspringerze

Tytuł: Opowieści o Wujku Trapspringerze
Autor: Dixie Lee McKeone
Zaginione Legendy 3





Jest to opowieść o moim wujku, Trapspringerze. Wygląda na to, że wiele, wiele lat temu…

Rozdział 1 

   Astinus, kronikarz historii Krynnu, przebywał właśnie w bibliotece w Palanthas i zapisywał najważniejsze wydarzenia na Ansalonie …

   Wielki, szary wilk przeszukiwał wzrokiem krzaki w poszukiwaniu wrogów lub zwierzyny. Żółte oczy błyszczały a czuły nos szukał zagrożenia w podmuchach wiatru. Przykucnął pod krzakami stercie kamieni pokrytych ziemią i porostami, kamieni ułożonych na pewno nie przez matkę naturę. Człowiek-miejsce!  Zmysły ostrzegły wilka. Miejsce dwunożnych, którym służą latające i bardzo raniące, proste kije. Koncepcja budowli była mu całkowicie obca, lecz wiedział, że proste ściany nie są dziełem natury; człowiek-dzieło!  Doświadczenie podpowiedziało, że człowiek-dzieło właśnie padło, ściany się kruszą i nigdy już nie będą norą śmiertelnego wroga. Widywał już miejsca, w których natura pochłaniała to, co dwunogi zostawiły przenosząc się do nowych legowisk. Spojrzał w prawą stronę od miejsca, jakie zajmował w krzakach i dostrzegł mrok ciasnego wejścia niemalże całkiem skrytego pośród zarastających go roślin. Mrok sugerował, że miejsce jest nieźle ukryte. Cieniste głębie obiecywały bezpieczeństwo, choć może nie znajdzie tam niczego do jedzenia. Wciąż uważnie węsząc przedarł się przez krzaki, przez wysokie zielska i przez wiosenną, świeżą trawę oddzielającą człowiek-dzieło od reszty lasu. Natrafił na trzydniowy już trop królika. Znalazł nawet świeższy trop myszy oraz sowy, która dopadła gryzonia i sprawiła sobie posiłek. Nie było zapachu człowieka. Zatrzymał się w ciemnym wejściu i znów poczuł zapach myszy, wielu myszy. Wczołgał się w cień ruin, znalazł stertę liści nawianych wiatrem do nory więc zwinął się i zasnął. Wilk czuł się bezpieczny. Wiedział, że duży człowiek z kijami odszedł. Mylił się.
   Ruiny nie były opuszczone.
   Ponad dwieście stop pod legowiskiem wilka grubokościsty mężczyzna przemierzał wąskie przejścia starego, głębokiego lochu. Szedł spokojnie korytarzem a pochodnie włożone w naścienne pierścienie wybuchały płomieniem gdy się zbliżał, by zaraz magicznie zgasnąć wraz z jego przejściem. Kamienie w ścianach i łukowych sklepieniach emanowały aurą bólu i cierpienia, jakie miało miały miejsce w lochach Pey. Koszmar był jednak śmiertelny i nie miał mocy by zaszkodzić komuś takiemu jak Draadis Vulter. Tortury, jakie cierpiał pochodziły z innego źródła. Choć nic strasznego nie stało mu na drodze to jednak w tym marszu wstrząsał nim strach. Kiedyś już był przedmiotem koszmaru tak okropnego, że mógł go wymyślić tylko umysł najbardziej pokrętny. Powrót wyczerpał prawie wszystkie rezerwy umysłu.
   Taka była cena za obrazę bóstwa.
   Ogromna, kryta kopułą komnata tortur, która służyła za laboratorium, dawno temu została już ogołocona z narzędzi cierpień by zrobić miejsce dla innego rodzaju zła. Teraz było to laboratorium maga czarnych szat. Draadis wolałby może wieżę, lecz tak otwarte, publiczne pokazanie się zagroziłoby jego życiu.
   Od Kataklizmu minął już wiek z okładem a wciąż jeszcze czarodzieje i kapłani pracowali tylko potajemnie. Ludy Krynnu nigdy nie wybaczyły użytkującym magię zniszczeń rozrywających Ansalon. Ani rycerze, ani czarodzieje czy też większość kapłanów nie miała nic wspólnego ze zniszczeniami, lecz, i jest w tym część prawdy, mogli być zdolni do zapobieżenia przynajmniej ich części. Całą odpowiedzialność ponosił Król-Kapłan z Istar. I jego współwyznawcy. Kler w Istar stał się tak potężny, że ani czarodzieje Krynnu ani zakonni Rycerze z Solamnii nie mieli zamiaru otwarcie stawić im czoła. Z biegiem czasu zarówno Król-Kapłan jak i jego współwyznawcy rozmiłowali się we własnej świętości. Zażądali w swej zarozumiałości, by wreszcie skończyć z równowagą dobra i zła, która kołysała całym Ansalonem. Król-Kapłan rzucił wyzwanie bogom.
   Odpowiedź była błyskawiczna i katastrofalna w skutkach. Wielkie obszary Istar i jego wspaniałe świątynie zostały zatopione w Morzu Krwi. Góry rozpadały się jak Krynn długi i szeroki, rosły nowe łańcuchy górskie wyrwane z ziemi gniewem bogów. Morza wystąpiły z brzegów i zalały wspaniałe miasta.  W ślad za rozdarciem świata nadeszła wojna, zaraza, plagi i głód niesione na skrzydłach nieśmiertelnego gniewu.
   Wszyscy zgodnie uznawali, że czarodzieje i zakonni rycerze podzielają winę Króla-Kapłana. Wiedzieli przecież jaki będzie nieunikniony wynik takiej arogancji. I nie uczynili nic by to powstrzymać. Konklawe czarodziejów rozważało szczegóły domniemanych acz nieuchronnych zniszczeń. Zdecydowali, że nie będą się wtrącać. Białe szaty jak zwykle opierały się na praktyce prawnej, czerwone szaty zachowały neutralność i tylko czarne,  wyznawcy złej boginii Takhisis, pragnęli zachowania równowagi pomiędzy dobrem a złem.
   Kataklizm nadszedł. Przeszedł. A Draadis Vulter, najpotężniejszy wśród czarnych, skrył się w tajemnym miejscu i teraz kroczył korytarzami starych lochów a komnatę tortur zmienił w laboratorium.
   Wzdłuż ścian ciągnęły się długie linie półek, z których czarno oprawione księgi niedbale wywalono na stoły, zupełnie jakby ktoś dopadł ksiąg, przejrzał je tylko, po czym pełen złości i frustracji cisnął precz. Na innych półkach, które ciągnęły się przez całą kopulastą komnatę, leżały ohydne wyniki eksperymentów, makabryczne części żywych ongiś istot, którym odmówiono naturalnej śmierci. W szklanym słoju biło powolnie i równo zwierzęce serce. W innym z kolei jakaś dłoń, pokryta łuskami i zaopatrzona w szpony, ucięta w samym przegubie wciąż jeszcze chwytała powietrze w uścisku pięści i naciskała na szklaną powierzchnię słoja. W otwartych, glinianych naczyniach wciąż pracowały tajemne mikstury a ich powierzchnia wciąż była w ruchu, wciąż bąble powoli ją rozrywały, wciąż uwalniały trujące opary.
   Draadis Vulter zignorował eksperymenty dawno porzucone i te wciąż trwające. Pomaszerował do środka komnaty. Podszedł do czterostopowego słupka przykrytego czarną, jedwabną draperią suto wykańczaną złotą nicią. Podniósł tkaninę i ujrzał dwustopowej średnicy kulę mieniącą się wszystkimi barwami tęczy. Emanowało z niej zło tak potężne, że nawet wilk śpiący w ruinach o dwieście stop wyżej zaskowyczał przez sen. W głębi kuli ukazało się oko. Oko otoczone gęstymi, długimi rzęsami. W kącikach lekko nachylone. Bez wątpliwości damskie oko. Draadis skłonił się uniżenie.
- Takhisis, Królowo Mroku, Pani Smoków, Władco Dziewięciu Piekieł - zamamrotał – Cześć Ci.
- I czemu mnie wzywasz, Draadis? – odezwał niski i ponętny głos napełniający maga dreszczem strachu i zachwytu – Czyżbyś znalazł odpowiedź?
- Własnej odpowiedzi nie znalazłem, moja Królowo, lecz chyba znalazłem sposób byś mogła wejść w ten świat. Chciałbym przedstawić swoje odkrycie w nadziei, że twa boska mądrość może pomóc zdecydować, czy to odkrycie jest tym, czego szukamy.
   Oko królowej gwałtownie rozbłysło. Minęło już ponad tysiąc lat od chwili gdy Huma, jadąc na srebrnej smoczycy Gwyneth, użył smoczych lanc i przegnał Takhisis i jej smoki wszelkich kolorów ze świata Krynnu. Przebywała na Pierwszej Płaszczyźnie Królestw Piekielnych, stamtąd mogła tylko zerkać przez magicznie zbudowana okna, takie jak ta kula. Pożądała zepsucia, jakie mogłaby znów posiać gdyby tylko znów znalazła się w świecie śmiertelnych.
- Mów – zażądała – pokaż.
- Dziesięć dni temu, gdy wędrowałem po płaszczyźnie cieni –
- Dziesięć dni?
   Syknęła Takhisis i podłoga komnaty natychmiast pokryła się wężami. Zwijały się na stołach i ześlizgiwały ze stołków, gromadziły na podłodze i czołgały jeden po drugim byle tylko dopaść czarodzieja. Język czarodzieja, trzęsącego się teraz w  panicznym tempie, przywarł do podniebienia. Węże tymczasem wpełzały mu po nogach, owijały się wokół ramion aż w końcu zębate paszcze uderzyły w twarz i szyję. Kły rozdzierały żywą tkankę a puszczona z nich trucizna już rozpalała żyły niczym rzeki ognia. Trząsł się cały i tylko wysiłkiem woli walczył o zachowanie w pamięci, że iluzja jest jedyną mocą jaką bogini może wobec niego użyć. Nie puszczać ich. Rozkazał własnemu umysłowi, by odrzucił to, co oczy i nerwy uznały za prawdziwe. Odzyskał głos. Zaczął coś wyjaśniać. Zmusił się do usunięcia z myśli miażdżącego, piekącego bólu i ognia buszującego w krwi.
- Kiedy już byłem na płaszczyźnie cieni zdarzyło mi się napotkać innego maga. Młodzieńca w czerwonych szatach. Szukał drogi do Sedna Wszystkich Światów.
Z trudem wykrztusił początek opowieści. I naraz zniknął obraz węży. A z nimi odszedł ból. Dotknął twarzy tylko po to, by upewnić się o tym, co i tak dobrze wiedział. Tortura była iluzją; skóra twarzy była nienaruszona. Draadis wziął głęboki wdech i kontynuował opowieść.
- Czerwona szata dysponował tylko pokręconą opowieścią o jakichś kamieniach,  które podobno się tam znajdują. Twierdził, że mogą otworzyć portal do każdej Płaszczyzny –
-Doprowadź go tutaj, do kuli, a ja go przesłucham – zażądała Takhisis, lecz Draadis tylko potrząsnął głową.
-Obawiam się, moja królowo, że aby poznać te troszkę co zdołałem, musiałem go obrać z wiedzy całkowicie – Draadis wzruszył ramionami – Był głupcem, więcej miał odwagi niż mocy, no i był młody, wiele nauki jeszcze przed nim było. Nie przeżył, gdy wtargnąłem mu do umysłu. Posiadam jego wiedzę, lecz jest niekompletna. Ostatnie dziesięć dni spędziłem szukając tajemniczego maga czerwonych, który ma cały zestaw tych kamieni bram.
-Znalazłeś go?
-Tak, królowo, a nawet uczyniłem coś więcej. Użyłem tworu, konstrukta, by w jego komnacie zostawić śledzący dysk. Możemy więc sami ocenić wartość jego znalezisk w Sednie Światów.
   Draadis machnięciem ręki wskazał największy ze stołów, na którym siedział czerwonooki szczur i drapał się ostro po uchu. Uważniejsze spojrzenie na szczura ujawniało parę skrzydeł, teraz mocno przyciśniętych do grzbietu zwierzęcia. Szczur usiłował się schować za stertą książek gdy tylko oko straszliwej królowej wróciło się w jego kierunku.
-Dobrze się spisałeś – rzekła Takhisis i na moment cofnęła się od kuli.
   Draadis zadrżał jeszcze mocniej na widok całej twarzy królowej. Uroda Królowej Mroku przebywającej w ludzkiej postaci była w swej doskonałości nieporównana. Sam wyraz doskonałej twarzy i głębia oczu miały więcej powabu niż jakakolwiek śmiertelna twarz. Zmysłowość wypoczętych ust obiecywała więcej rozkoszy niż mogła zaoferować śmiertelna kobieta. Draadis gapił się na tą twarz i już zapominał o niebezpieczeństwie jakie nieodłącznie towarzyszyło władcy Otchłani.
-Pokaż mi to!
   Wydając rozkaz przyłożyła jednocześnie oko do kuli i teraz mógł już tylko zobaczyć cień ucznia, który towarzyszył mu w wędrówce przez komnatę.
- Dysk śledzący jest związany z tym dyskiem – odpowiedział Królowej Draadis.
   Jednocześnie otworzył dłoń i pokazał jej niewielki, zawile rzeźbiony dysk z szaro zielonego szkła. Cały szereg rzeźbionych, magicznych runów, zbyt niewielkich by nieuzbrojone oko mogło je dostrzec, wypływało wirem z niewielkiego nacięcia, ciągnącego się od środka do krawędzi szkła. Draadis położył dysk na okrągłym, nieozdobnym lustrze leżącym na stole. Podtrzymujący kulę słupek kamienny zniknął. Razem z nim zniknął i mag odziany w czarne szaty, półki, makabryczne eksperymenty i zakurzony mrok laboratorium Draadisa. Zupełnie jakby w mgnieniu oka zostali przeniesieni do innej, podziemnej komnaty. Ledwie wyczuwalny zapach rozkładających się warzyw mówił, że kiedyś była to duża spiżarnia. I ta komnata też stanowiła laboratorium maga, zawierała bogaty zestaw rupieci używanych w alchemii, tylko eksperymenty te nie były chyba tak makabryczne. Było tu czyściej, na dodatek czysto płonące pochodnie odświeżały powietrze. Podłogę pokrywały stare dywany o wymyślnych wzorach. Ścienne lichtarze z pochodniami były wykonane w sposób na tyle ozdobny, by mogły uszlachetniać jadalnię jakiegoś lorda.
   W pokoju przebywały dwie osoby. Mistrz magów czerwonych szat, Orander Marlbenit, siedział przy stole i nachylał się nad księgą. Naprzeciwko stała na ławce postać – Draadis początkowo sądził, że to cztero bądź pięcioletnie dziecko – napełniając filiżankę herbatą. Filiżanka była stanowczo za wielka na tak drobne dłonie. Malutka postać nosiła czerwone szaty a na ławce miała położoną krótką laskę. Gęste, kręcone włosy otaczały czarną ramą jej twarz i spływały kaskadą na plecy. Odwróciła się, by odłożyć filiżankę na tacę i wtedy dopiero ujrzeli jej twarz. Drobniutkie rysy stały w wyraźnej sprzeczności z dojrzałością dwudziestoletniej kobiety.
- Napij się przynajmniej herbaty zanim zaczniesz – powiedziała.
   Głos był bardzo wysoki i troszkę dziecinny, lecz ton wyraźnie dorosły. Zdawała się zrozpaczona, że mag nadal jest pogrążony w lekturze księgi.
- Mistrzu Orander – krzyknęła – Na te studia potrzebujesz sił. Nawet sporo, jeśli planujesz eksperyment.
   Większa postać tym razem uniosła głowę. Białe włosy wystawały spod kaptura a jasno niebieskie oczy iskrzyły pod krzaczastych, siwych brwi. Brodę, również siwą, miał przyciętą co nieco niezdarnie, raczej dla wygody wyłącznie niż dla lepszego wyglądu. Uśmiechał się teraz do swej towarzyszki.
- Za bardzo się przejmujesz, Halmarain. Nic mi nie zagraża, no i nie będę tam długo. To tylko test kamieni na bardzo przyjemnej płaszczyźnie – tu wskazał odpowiedni ustęp w książce, którą właśnie czytał.
- Alchviem mówi tu wyraźnie; o wszystkim decyduje ton. Kiedy zaczną się wibracje a my utrzymamy nutę łagodną i stałą to nie musimy się niczego obawiać.
- Nadal są tu wątpliwości – rzuciła Halmarain.
    Oranader tylko wzruszył ramionami.
- Halmarain, badamy naturę magii i staniemy twarzą w twarz z każdym niebezpieczeństwem by poszerzyć wiedzę. Albo to akceptujesz, albo lepiej poszukaj innego nauczyciela.
- Zostanę z tym co mam – odpaliła.
   Łagodny wyraz oczu przeczył trochę słowom, lecz wyraźnie wskazywał na zatroskanie.
- Pamiętaj, wszystko, czego zdołałeś się dowiedzieć przepadnie jeśli nie wrócisz.
   Orander roześmiał się swobodnie.
- Ale kłótnia! A my nawet nie wiemy, czy te kamienie mogą otworzyć portal do innej płaszczyzny!
- Prawie mam nadzieję, że nie mogą – odparła mała kobieta potrząsając głową.


Ciąg dalszy nastąpi.

Ostatnio edytowany przez janjuz (2014-07-04 19:14:45)


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#2 2014-07-07 13:26:42

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

Rozdział 2

   Kiedy mój wujek Trapspringer wyruszył na swą pierwszą, wielką przygodę, w podróży towarzyszyła mu siostra, Ripple. Zbliżali się właśnie do Lytburga gdy ujrzeli paru żołnierzy obserwujących ich od dłuższej chwili …
- Kender! – wrzasnął żołnierz i wskazał paluchem Trapspringera oraz Ripple Fargo właśnie wyłaniających się z zakrętu zakurzonej drogi.
   Krzyk zaalarmował resztę oddziału odpoczywającego w cieniu drzew i szykującego południowy posiłek. Żołnierze porzucili jadło i flaszki i skoczyli na równe nogi. Większość rzuciła się do koni.
-O rany, popatrz jak się cieszą na nasz widok – powiedział Trap (tak go nazywała większość rodziny).
   Paptrzył jak żołnierze wpadają na siebie usiłując dopaść własnych wierzchowców.
- Lytburg musi być przyjaznym miejscem – odparła jego siostra, Ripple.
   Pomachała w kierunku kilku żołnierzy jacy wciąż jeszcze się na nich gapili, potem sczyściła kurz ze skórzanych nogawic i butów i przeciągnęła dłonią od czoła aż do kitki sprawdzając czy jakiś niesforny kosmyk nie wyślizgnął się na wolność.
- Mówiłam, że powinniśmy znaleźć jakiś strumyk i zmyć ten kurz podróżny – powiedziała – To chyba najmniejsze co moglibyśmy zrobić dla ludzi, którzy nas tak radośnie witają. Cieszę się, że tu są. Zmęczyła mnie już pustka drogi. Na dodatek oni coś jedzą. Myślisz, że mogliby się z nami podzielić jedzeniem?
  Aż podskoczyła maszerując u boku brata.
   Żołnierze byli podekscytowani do ostatecznych granic. Pierwszy, który dopadł konia zdecydowanie był przywódcą oddziału. Nosił błyszczący i pięknie zdobiony hełm i skrzącą się kolczugę podczas, gdy pozostali nosili metalem obramowane, utwardzone, skórzane półpancerze. Nim jeszcze dowódca włożył prawą nogę w strzemię zdążył mocno ściągnąć wodze. Koń się spłoszył a jeździec ześlizgnął na bok siodła. Kolejny z rozgorączkowanych mężczyzn zbliżył się do koni i wywołał przestrach konia, którego jeździec walczył właśnie z brakiem równowagi. Zaczął się szarpać chcąc pozbyć się jeźdźca i zablokował kolejnych dwóch, którzy starali się go wyminąć.
   Trap i Ripple patrzyli zafascynowani. Podczas gdy koń podchodził to bokiem, to do przodu, to do tyłu kolczuga przywódcy rzucała słoneczne refleksy na drogę i głęboko w cień lasu. Dwójka kenderów zbyt była zajęta podziwianiem widowiska, by zauważyć grupkę łuczników jacy zrezygnowali z pościgu za wierzchowcami i teraz zbliżali się pod osłoną krzaków. Oboje jednak zapomnieli natychmiast o walczących z końmi jeźdźcach gdy strzała gwizdnęła nad ramieniem Trapa.
- No, to już nie jest przyjazne! – sapnęła Ripple szeroko otwierając oczy.
- Musieli się pomylić! – powiedział Trap.
Ani on, ani jego siostra nie byli tu jeszcze na tyle długo by wywołać gniew patrolu. Żołnierze jednak wyraźnie mieli zamiar do nich strzelać a nie słuchać jakichkolwiek wyjaśnień. Złapał szybko ramię siostry i odciągnął na bok. Byle dalej od deszczu strzał nadlatujących od strony krzaków.
   Poprowadził ucieczkę byle dalej od drogi. Nie mogli uciec przed strzałami więc Ripple w prawo i wciągnął w krzaki blisko drogi. Deszcz strzał padał bez przerwy. Trap poczuł uderzenie strzały. Nie poczuł bólu. Puścił rękę Ripple i gorączkowo macał w poszukiwaniu rany.
- Oberwałeś w śpiwór – powiedziała i poprowadziła głębiej w zarośla.
   Słyszeli za plecami walenie kopyt, łomot biegnących stóp i trzaskanie odciąganych gałęzi. Przez las przeleciała kolejna fala strzał. Ostre, metalowe groty wbijały się w miękką korę lub rykoszetowały od twardych, starych pni.
- Do góry!
   Zawołał Trap gdy dopadli wreszcie do starego, potężnego dębu i przycupnęli po jego północnej stronie, byle dalej od pościgu. Ripple zebrała dłonie i przygięła kolana. Stąpnął na zaimprowizowane strzemiono po czym oboje, jednocześnie się wyprostowali. Połączony wysiłek obojga pozwolił Trapowi sięgnąć najniższego konaru. Objął konar udami i zwisł, by wyciągniętym ramieniem złapać Ripple. Wspinała się po bracie aż wreszcie stanęła na konarze. Następnie pomagała w dalszej wspinaczce.
   Pracując jak w zgranym duecie szybko wspięli się na wyższe konary. Rozpłaszczyli się na nich i obserwowali jak żołnierze poniżej przetrząsają krzaki. Przez długie minuty musieli tak leżeć niemal nie oddychając i zachowując kompletną ciszę. Uparci żołnierze w końcu jednak oddalili się poza zasięg wzroku, weszli głębiej w las. Trap i Ripple ostrożnie zsuwali się po pniu, po czym zeskoczyli z ostatniego konaru i zaczęli się przedzierać na zachód przez gęste zarośla okalające drogę. Kiedy już oddalili się na kilkaset jardów od poszukujących ich żołnierzy wyszli na bitą drogę i weszli do lasu po jej południowej stronie. Na razie byli bezpieczni, lecz poszli dalej wzdłuż strumienia aż dotarli do bobrowej tamy. Usiedli na zwalonym pniu, chcieli tylko odpocząć , zresztą ku wielkiemu oburzeniu bobra, który właśnie ściął to drzewo.
- Nie rozumiem – potrząsała głową Ripple – Nikt przecież nie może się na nas złościć.
- Im nie chodziło o nas. Wołali po prostu “kender” – przypomniał Trap – Albo więc nie lubią wszystkich kenderów, albo …
- To niemożliwe – przerwała Ripple.
   Cała rasa kenderów była w sposób usprawiedliwiony dumna z faktu, że są najprzyjaźniejszym ludem Krynnu.
- Albo … myślisz, że jakiś kender może być złoczyńcą?
Nawet nie rozpatrywali takiego nonsensu. Słyszeli czasami przeróżne gadki, lecz odrzucali je jak tylko słyszeli, że ktoś oskarża kendera o „kradzież”.
  Wiedzieli oczywiście oboje, że każda cywilizowana rasa na Krynnie uznaje kenderów za złodziei. Reputacja całej rasy była całkowicie usprawiedliwiona niemniej ewidentnie mijała się z prawdą. Kenderzy złodziejami nie byli, już prędzej handlarzami czy przechwytywaczami. Ciekawość i nienasycone pożądanie, by coś szturchnąć, podpatrzyć i dotknąć prowadzi do hmm … podwędzenia wszystkiego co mogą unieść. Ta sama ciekawość powoduje, że ich uwaga natychmiast odwraca się od rzeczy, które już zbadali. Ponieważ czasem zależy im na dalszych eksperymentach to całkiem bezwiednie przechwytują zdobycz do własnych toreb, kieszeni, kieszonek i sakw. Takie niedopatrzenie wynika wyłącznie z pragnienia uwolnienia rąk na coś nowego. Często zdarza się, że we własnych sakwach znajdują różne obiekty a nie pamiętają jak one się tam znalazły. W miasteczku kenderskim wystarczy pracowity tydzień by jakiś dziwacznie uformowany kamień czy kawałek szkła, albo talerzyk stukrotnie zmieniły właściciela. Przebywając poza własnymi ziemiami nauczyli się jednak wynajdywać wyjaśnienia dla niespodziewanych znalezisk.
- Przechowywałem to dla ciebie.
- Musiało samo wpaść mi do torby.
- Musiałeś chyba przez pomyłkę wpakować to do mojej sakwy.
   Te trzy wymówki były używane przez wszystkich kenderów, zwłaszcza wobec osób nie pojmujących kenderskiego zwyczaju przechwytywania. Jeśli tylko właściciel przechwyconego obiektu żądał jego zwrotu to każdy kender odda go z radością.
- Co teraz zrobimy? – spytała Ripple marszcząc z brwi z nieukontentowania – Chciała zobaczyć miast.
   Trap w pełni rozumiał uczucia siostry. Oboje urodzili się i wychowali w Legup, niewielkiej wiosce w górach Hylo, i podobnie jak cała reszta rodziny Fargo natychmiast po osiągnięciu względnej dorosłości doznali gorączki podróży i wyruszyli obejrzeć świat. Nie widzieli jeszcze miasta ludzi ani krasnoludów.
   Ich pradziadek przemaszerował z Legup na wschód do Solamni a potem na południe do Kaolyn i Abanasinii. Po Katakliźmie jednak geografia uległa pewnym zmianom i teraz morze, nawet nie posiadające nazwy, oddzielało Północny Ergoth i Hylo od Solamnii i reszty ich politycznych i geograficznych sąsiadów na południu i wschodzie.
   Trap i Ripple opuścili Hylo na pokładzie statku. Mieli zamiar po prostu przepłynąć kanał do jednego z portowych miast Solamnii. Nagły sztorm wywiał statek dość daleko na południe. Ludzie dyndali z masztów i rej i nie ustawali w wysiłkach by jakoś zwinąć żagle. Dwójka kenderów uznała taką podróż za podniecające przeżycie. Kiedy jednak sztorm się wydmuchał nuda szybko ich ogarnęła. Prosili kapitana, by wysadził ich na brzeg przy pierwszej okazji. Kapitan był bardzo rad z tego powodu bowiem już stracił ulubiony nóż, srebrny i pięknie rzeźbiony kałamarz oraz kilka map. Nie czekał nawet aż dopłyną do portu.
   Wysadził ich na pustynnej plaży. Nie mieli pojęcia gdzie się znajdują więc pozostały im trzy wyjścia do wyboru. Mogli pójść w kierunku północnym albo południowym nie mając niestety pojęcia jak daleko mają do portów wskazanych na mapie, mogli też udać się w głąb lądu. Znajdowali się na zachodnim wybrzeżu kontynentu więc większość miast musiała być na wschodzie. Po dniu wędrówki natrafili na drogę wiodącą na północny wschód. Domyślili się, że jak jest droga to musi ona prowadzić do jakiegoś miasta. Szli tą drogą gdy zaatakowali ich żołnierze.
- Już wiem! – twarz Ripple gwałtownie się rozjaśniła.
   Zrzuciła plecak na ziemię i zaczęła przetrząsać jego niezmierzone głębie.
- Jak się przebierzemy to żołnierze nas nie rozpoznają. A założymy TO.
   Wyciągnęła z pakunków dwa pomięte kapelusze z wysokimi denkami i miękkimi rondami.
- Widzę, że jesteś zdecydowana wziąć kąpiel i się przebrać – zaśmiał się Trap, choć żadnych obiekcji nie zgłaszał.
   Pokonanie tych sześćdziesięciu mil od wybrzeża do miejsca gdzie się teraz znaleźli zajęło pięć dni. Zatrzymywali się dość często, przyglądali lokalnym roślinom, żyjącym tu zwierzętom i wszystkiemu co mogło ich zainteresować. Popołudnia były gorące i skórę miał Trap lepką od potu.
   Półtorej godziny później Trap stał na szeroko rozstawionych stopach z dłońmi wspartymi na kolanach a cały tułów miał mocno pochylony. Kosmyki długich, ciemno brązowych włosów, które właśnie wymył i już prawie wysuszył poruszały się w lekkim wiaterku. Siostra złapała cały kosmyk i zręcznym ruchem skręciła go w ciasną wiązkę, po czym jednym, doświadczonym ruchem związała w ciasną pętlę tuż przy samej głowie brata. Ruchem drobnego palca przeciągnęła kosmyk przez pętlę. Zaciągnęła pętlę na tyle mocnym szarpnięciem, by włosy znalazły się na swoim miejscu jednak nie na tyle mocnym by spowodować cierpienia Trapa. Zacisnęła kitkę.
   Mnóstwo kenderów używa dziś rzemyków, sznurków, metalowych pierścieni i innych wynalazków pozwalających dać sobie radę z włosami a w Hylo niektórzy nawet obcinają włosy krótko byle tylko pozbyć się kłopotu. Rodzina Fargo jednak zawsze przestrzegała dawnych obyczajów i wiązała prawidłowe kitki zawsze na czubku głowy. Kiedy Trap stanął wyprostowany końce włosów opadły mu dokładnie na kark.
   Teraz Ripple się nachyliła a brat zwązał znacznie dłuższe włosy siostry. Na zakończenie złapał jasnowłosego kucyka i owinął sobie na palcu. Kiedy puścił fala jasnych włosów sięgnęła talii siostry. Nikomu jednak teraz takiego długiego, jasnego warkocza nie pokażą. Lekko pochyliwszy głowę, Ripple zwinęła włosy i schowała je pod nakrycie głowy ukrywając jednocześnie zarówno włosy jak i ostro zakończone uszy.
   Kapelusze dał im na drogę, jako prezent pożegnalny, wujek Skipout Fargo. Nie omieszkał też dać bardzo poważnej rady by zawsze nosić kapelusz i w jaki sposób go nosić. Stosując się do rad wujka Skipouta Trapspringer uwinął śpiwór wokół rozwidlonego końca hopaka i jeszcze dołożył do tego swój bagaż. Ripple postąpiła identycznie ze swoim whippikiem. Kiedy już skończyli Trap uważnie ocenił wynik przebieranki i pokiwał głową.
- Eeee tam. W ogóle nie wyglądamy na samych siebie – poskarżył się choć byli już gotowi.
   Kiedy kitki i szpiczaste uszy były już ukryte a charakterystyczna broń dobrze zakamuflowana przypominali szczupłe, dwunastoletnie dzieci ludzi.
- Wujkowi Skipoutowi chodziło chyba dokładnie o to – powiedziała Ripple.
- Nie mam pojęcia, dlaczego – zamruczał Trapspringer marszcząc brwi, lecz po chwili, gdy pewna myśl go uderzyła, rozjaśnił twarz – Być może ludzie chcą, by kenderzy wyglądali tak jak oni.
- Rozumiem! Robimy tak z czystej przyjaźni! Lubię to! – powiedziała Ripple z głęboką akceptacją w głosie – Pamiętaj, co mawiał ojciec.
  Usiłowała właśnie wstać ze zwalonego pnia gdy niska gałąź omalże nie ściągnęła jej kapelusza. Pochyliła hippik do drzewa, poprawiła nakrycie głowy a kiedy sięgnęła po zamaskowaną broń wpadł jej w oko niewielki, interesujący kwiatek: różowy płatek na krótkiej łodyżce.
- A co takiego powiedział? – zaptał Trapspringer.
   Uważnie wciąż obserwował krzaki bowiem nagły szelest świadczył, że jakieś zwierzę tam się kryje. Po chwili uznał, że jednak się pomylił i starał się podjąć wątek rozmowy.
- Ależ to ładne.
- Ojciec powiedział, że twój kapelusz jest ładny?
   Ripple oderwała wzrok od kwiatka I spojrzała nab rata.
- A czy on kiedykolwiek widział mój kapelusz?
   Rodzeństwo wymieniło uśmiechy i zarzuciło kenderzą broń z zawieszonymi paczkami na ramię. Typowa dla kenderów konwersacja zazwyczaj toczyła się szlakiem przypominającym serpentynę z mnóstwem zawirowań i interesujących dodatkowych informacji. Główny temat rozmowy, według człowieka, traci się bardzo szybko, ponieważ jednak żaden kender nie ma zamiaru trzymać się jednego tematu to taka rozmowa jest dla nich jak najbardziej satysfakcjonująca.
- Mam nadzieję, że ci żołnierze nie są na nas źli – powiedziała Ripple przekraczając kłodę.
- Po prostu się pomylili a kiedy się w tym zorientują to będzie im przykro – odparł Trapspringer – Nie powinniśmy chować urazy, każdemu mogłoby się to zdarzyć. Na pewno chcieliby nas teraz przeprosić ale sądzę, że powinniśmy iść dalej lasem. Najdalej jak można.
   Wędrówka przez las dostarczała znacznie więcej przyjemności niż marsz drogą pełną kurzu. Wiosna zadomowiła się już nieźle, był to początek miesiąca zwanego po kendersku Kwietne-pole, lub po Solamnijsku „płynąca zieleń”. Od dwóch tygodni drzewa pokryte były liśćmi. Dzień był rozleniwiająco ciepły wię cień był doprawdy mile widziany. Rozbudzone owady brzęczały w cieniu i co i rusz wpadały w promienie słońca rozświetlającego błyszczące skrzydła.
   Las ciągnął się na wschód prze jeszcze dwie mile. Kiedy dotarli znów do drogi nie zauważyli żadnego śladu patrolu więc śmiało maszerowali dalej aż ujrzeli otoczone murami miasto. Kapitańska mapa, która w niewytłumaczalny sposób znalazła się w rzeczach Trapspringera, wymieniał nawet nazwę miasta. Lytburg.
- I co o tym myślisz? – spytał Trap siostrę.
   Powyżej zewnętrznych umocnień z mnóstwem blanków i wieżyczek mogli zonaczyć główne wieże fortecy, umieszczonej w głębi fortyfikacji miasta.
- Wygląda jakby spodziewali się kłopotów – odparła Ripple niezrażona możliwym zagrożeniem – Wygląda interesująco.
“Interesujące” – to słowo doprowadza każdego członka rasy kenderów do łomotu serca, woleliby raczej śmierć niż nudę.  Nic więc dziwnego, że rodzeństwo dziarsko ruszyło naprzód. Gdy przybliżyli się do mostu u bram miejskich zobaczyli głęboki rów przed zewnętrznymi murami obronnymi. Rowu broniły jeszcze zasieki. Odarte z kory i głęboko wkopane w ziemię pnie drzew i zaostrzone konary zdążyły już lekko z wiekiem poszarzeć. Zaostrzone końce miały poczerniałe czubki, nieomylny znak, że utwardzano je w ogniu. Poniżej zwęgleń widać było jasne, świeżo cięte smugi. Zatem pale niedawno naostrzono a spróchnienia ścięto. Kamienny most zaopatrzony w mocne, kamienn balustrady poważnie ograniczał dostę do bramy. Po lewej stronie wjazdu zgrupowało się już kilkanaście farmerskich wózków czekających aż strażnicy je sprawdzą. Szerokie ostrza broni gwardii przy bramie wyglądały na świeżo wyostrzone, błyszczały w promieniach słońca. Żołnierze brutalnie popychali jednego z rolników. Koniecznie chcieli sprawdzić, w jakich interesach przybył  więc bronią szturchali kosze z kapustą i ziemniakami leżące na prostym wózku.
- Straż chyba jest berdzo zajęta – powiedział Ripple gdy podeszli da brzegu mostu.
- Są bardzo ważni dla miasta – odparł Trap – Nie będziemy marnować ich cennego czasu.
   Gdzieś z przodu strażnik kazał odciągnąć w lewo jakiś wózek. Wehikuł był strasznie nieporęczny a poza tym wysoko załadowany sianem. Muły zaparły się o ścianę a żołnierz zaczął drzeć się na woźnicę. Wózek w końcu się zatrzymał a gwardzista złapał woźnicę za ramię i ściągnął z kozła.
   Dwójka kenderów miała właśnie minąć chyłkiem wózki i przejść przez most gdy oddział konnicy zaczął wylewać się przez bramę i wyjeżdżać z miasta. Dowódca wrzeszczał na gwardzistów i na rolników by dali wolny przejazd i ostro napierał koniem. Jadący za nim w szyku dwójkowym oddział konnych spychał strażników i rolników pospołu na wózki.
   Trap i Ripple cofnęli się za ostatni wózek i wspięli na kamienną balustradę mostu byle tylko wydostać się spod końskich kopyt. Kamienna powierzchnia kiedyś była ścięta równo, niczym nożem, lecz czas zrobił swoje i teraz kamienie były już zaokrąglone. Kenderzy mieli zazwyczaj znakomity zmysł równowagi, no już przede wszystkim rodzina Fargo w tym celowała.
- Tą balustradą możemy dojść do bramy – powiedział Trap i poprowadził śmiało naprzód – Śtrażnicy będą nam wdzięczni, że marnujemy ich czasu a my nie wpadniemy ani pod wozy, ani pod kopyta.
   Dwójka kenderów spokojnie przeszła za zasłoną wozów do bramy korzystając z balustrady mostu. Nikt nie zwrócił na nich uwagi a oni już przechadzali się gwarną i zatłoczoną ulicą. Mieszkańcy, głównie ludzie i krasnoludy, biegali we wszystkie strony z niewiadomych powodów. Od czasu do czasu widać też było elfa, lecz nie zobaczyli nikogo z własnego ludu. Ramiona ludzi były daleko wyżej niż głowy kenderów więc widoczność mieli ograniczoną tylko do budynków, które już minęli. Dwu i trzy piętrowe budynki częściowo zbudowane z pni drzewnych miały w większości piętra wsparte na podporach. Ocieniało to chodniki gdzie zapach stęchlizny mieszał się z odorem niemytych ciał.
   Niewielka postura nie pozwalała kenderom dojrzeć co dzieje dalej przed nimi. Gdy przydarzyła się jakaś przerwa w maszerującym tłumie dostrzegli otwarty, słoneczny plac a nawet przebłysk płóciennych daszków nad straganami.
- Och, to jest Dzień Cienia – zawołała zachwycona Ripple.
- Tutaj nazywa się to Bracha – sprostował Trap.
   Niezależnie czy nazwali dzień po kendersku, czy po Solamnijsku to i tak był to siódmy dzień tygodnia, dzień targowy.
   Przyspieszyli kroku i po paru chwilach osiągnęli otwarty plac. Zwolnili. Od czasu do czasu się zatrzymali. Oglądali powykładane towary. Wyglądało to jakby wszelkie dobra świata były na sprzedaż na tym placu. Widzieli świnie i konie, futra i warzywa, motyki i pługi, wozy i kurczaki pieczone na rożnach. Zwoje wełny i aksamitu leżały twarzą w twarz z dobrze wyprawioną skórą.
   Rolnicy w strojach z samodziału, z kurzem własnych pól wciąż na butach przeciskali się między mieszkańcami miasta, niektórymi w w brudnych szmatach, innymi w czystych choć pocerowanych ubraniach i jeszcze innymi odzianymi w jedwabie i aksamity. Domokrążcy nosili tace i kosze zawieszone na rzemieniach lub sznurach okręconych wokół karków i ramion. Przekrzykiwali tłum byle tylko oznajmić jakie to wspaniałe dobra oferują. Okrzyki „Pieczone orzechy!” “Zrazy zawijane!” czy też “Ćwiartki melona!” pobrzmiewały ponad kłótniami, targami, wykrzykiwanymi życzeniami czy śmiechem sklepikarzy.
   Parę kroków dalej natrafili na ruchomy stragan piekarza, za którym ciągnięto piekarnik zmyślnie wykonany z żelaznych płyt. Można by go było rozebrać w kilka chwil. Trap zatrzymał się na dłużej by mu się przyjrzeć, wciąż się zastanawiając czy to może być krasnoludzki pomysł. Ripple szła dalej między straganami. Trap tymczasem przechwycił ciągle jeszcze cieplutki bochenek chleba i sprawdził, czy skórka by mu odpowiadała. Dalej jeszcze wybuchła jakaś kłótnia pomiędzy dwójką chętnych do nabycia świni. Kender przyspieszył kroku chcąc sprawdzić, czy nie wybuchnie jakaś bójka, lecz sprzedający, facet o długiej twarzy i przekrzywionym nosie, zdecydował, że za mało cenił świnię. Podniósł cenę a wtedy dwójka brodatych, byle jak ubranych rolników nagle się sprzymierzyła przeciw niemu.
Kiedy tylko kupujący odeszli ciężkim krokiem, Trap stracił zainteresowanie nimi i powrócił do badania straganów. Zapomniał, że wciąż trzyma jeszcze bochenek chleba gdy napotkał Ripple. Spojrzała na bochenek, który z pewnością przerastał możliwości Trapa samego, i spytała czy zamierzał się nim z nią podzielić. Spojrzał na bochenek z ogromnym zaskoczeniem a ona już zrozumiała, co znaczy taki wyraz twarzy.
- Zapomniałeś za niego zapłacić – zauważyła.
   Dobrze wiedziała, że braciszek jest prawdziwym kenderem. Przed wyruszeniem przyrzekli rodzicom, że będą zawsze płacić za wszystko. Sakiewki mieli dobrze wypełnione stalowymi monetami.
- Poszedłem zobaczyć bójkę – w ten sposób Trap wyjaśnił pochodzenie chleba w jego ręku.
   Przyrzekł sobie, że wróci zapłacić ale na razie za dużo się działo wokoło. Zapłaci piekarzowi, gdy wrócą do straganów.
-Doprawdy powinniśmy to zjeść póki jeszcze ciepłe – powiedział rozerwał bochenek na pół.
   Połowę wręczył Ripple jako jej część łupu. Zamierzał już zatopić zęby w chlebie gdy ujrzał dwójkę głodnych dzieci łakomie wpatrujących się w chleb. Trap oderwał dwa potężne, chrupiące kawałki i poczęstował dzieciaki.
   Ripple poszła tymczasem troszkę naprzód i zatrzymała się przed straganem jubilera. Podziwiała złotą bransoletkę wysadzaną niebieskimi kamieniami. Właściciel straganu, krasnolud z ogromną, czarną brodą trochę już przetykaną siwizną, był mocno zajęty targowaniem się z tęgim, dobrze odzianym człowiekiem. Tymczasem trójka rozbrykanych dzieciaków rozpoczęła gonitwę między zatłoczonymi straganami, popychając jeden drugiego z radością. Dwóch z nich najwidoczniej uprawiało zapasy nawet w biegu lecz tym razem wpadli prosto na podporę straganu krasnoluda. Tymczasowy sklepik zaczął się chwiać. Taca wystawowa, nachylona troszkę ostrzej, żeby lepiej było widać błyszczące towary, mocowana tylko jakimiś kołeczkami znalazła się w niebezpieczeństwie. Krasnolud złapał ją i zamocował. Nie zdążył jednak złapać dwóch naszyjników i złotej bransolety, które upadły na ziemię. Ripple przyklękła i podniosła biżuterię. Właśnie wstawała i sięgała do tacy kiedy tuż obok przechodziła nieświadoma kłopotów jubilera handlarka. Kobieta niosła szeroki kosz na ramieniu. Przejechała jego brzegiem po kapeluszu Ripple i strącila go na ziemię. Krasnolud, początkowo zadowolony z pomocy Ripple, ujrzał nagle kitkę i szpiczaste uszy. Ryknął i zanurkował pod tacę.
- Złodziej! Kenderski złodziej! – wrzasnął.
   Odepchnął tęgiego klienta, sięgnął ręką i złapał Ripple za ramię.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#3 2014-07-07 19:15:08

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

Kopiujących kolejne rozdziały tłumaczenia książki bardzo proszę o jakieś opinie (kiedy już sami będziecie je znać)


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#4 2014-07-14 09:12:35

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

Zgodnie z obietnicą lecimy dalej:


Rozdział 3

   Ripple jeszcze była w przysiadzie gdy krasnolud zaczął wrzeszczeć na złodzieja. Rozejrzała się szybko chcąc zobaczyć przestępcę i podniosła z ziemi kapelusz. Nie zorientowała się, że krasnolud gapi się oskarżycielsko właśnie na nią jednak Trap szybko dostrzegł, na kogo zwrócona jest uwaga właściciela straganu.
- To nie jest uprzejme! Przecież podnosiła to dla ciebie – zawołał.
   W odpowiedzi krasnolud tylko potrząsnął pięścią przed twarzą Trapa i już gnał wokół otwartej strony straganu. Uwagę jubilera przykuwała wyłącznie Ripple, odepchnął Trapa i runął w stronę kenderskiej dziewczyny.
   Trap skoczył naprzód. Hoopak pojawił się w lewej ręce kendera jak zaczarowany. Wcisnął okuty metalem koniec pomiędzy stopy jubilera. Prawą ręką chwycił ramię Ripple i pociągnął ją wstecz. W samą porę. Tuż, tuż nim krasnolud miał się na nią zwalić. Miast tego gruchnął na ziemię z jękiem i głośnym przekleństwem.
    Ripple osłupiała na samo oskarżenie. Wciąż jeszcze wyciągała rękę z biżuterią, którą podniosła, gdy tęgi klient podniósł wrzask.
- Kenderski złodziej! Uczciwych okradają! – wrzasnął i wyciągnął rękę po dwa naszyjniki spoczywające w dłoniach Ripple.
- Złodzieje! Złodzieje! Wołajcie straż!
  Trap widział wyraźnie jak wcisnął dwa naszyjniki w obrębiony złotem rękaw a jednocześnie, odwracając się w stronę tłumu, podnosił głośno alarm.
- Widziałem co zrobiłeś! – wrzasnął na człowieka – Kradniesz! To ty jesteś złodziejem!
   Trap wiedział o ludziach niewiele, lecz podejrzewał, że prędzej uwierzą bogatemu mieszczuchowi niż obcemu przybyszowi. Mogli albo uciekać, albo szybko znaleźć się miejskim lochu. Popchnął Ripple w stronę wąskiego przejścia pomiędzy straganem jubilera i kolejnym obok z żelaznymi kociołkami i patelniami na wystawie.
   Ripple ciągle jeszcze była w szoku z powodu oskarżenia, lecz jej szybki refleks szedł o lepsze ze zmartwieniem. Kiedy druciarz usiłował ją pochwycić dała mu whippikiem w łeb i runęła w wąskie przejście. Trap deptał jej po piętach. Właśnie mijał zadziwiającą wystawę druciarza gdy człowiek nadepnął na jedną z własnych patelni i padł jak długi na wystawowy stolik. Nogi stolika się załamały posyłając żelastwo prosto pod nogi dwóch nadbiegających krzekich ludzi, którzy prowadzili pościg za kenderami. Trap i Ripple pobiegli strefą na zapleczu straganów, poprzez miejsca rzadko przez sklepikarzy obserwowane. Przemykali pomiędzy pakunkami i koszami pełnymi towarów oczekujących na wolne miejsce na zatłoczonych straganach. Słyszeli jak za ich plecami głośny okrzyk- “ Kenderscy złodzieje!” przelatywał przez rynek. W pełnym biegu ściągnęli plecaki z broni i szybko wciągnęli je na ramiona.
  Pobiegli opustoszałą ścieżką i kręcąc się jak oszalali posuwali wąskim przejściem w kierunku kolejnego miejsca targu, lecz głośny alarm już rozbrzmiewał na placu. Nie pokonali nawet dwóch kroków gdy wysoki, brodaty mężczyzna złapał Trapa za ramię. Puścił szybko gdy Ripple dziabnęła go w brzuch końcem hippika.
   Wirowali jak w tańcu i posuwali się w głąb targu wciąż unikając rąk, które usiłowały ich pochwycić. Kopnęli dwóch kolejnych ludzi i wysunęli broń, to napastników trzymało z dala.
   Plac targowy kończył się ciemnym, wąskim zaułkiem i Ripple tam właśnie szukała względnej ochrony. Przynajmniej nikt z boku ich łapać nie będzie. Spora grupa rozsierdzonych sklepikarzy  i mieszczan wciąż deptała im po piętach. Pobiegli dalej uliczką, skręcili zupełnie przypadkowo w inną a potem jeszcze w wąską alejkę. Trap zobaczył rachityczny budynek blokujący aleję i nadzieja na ucieczkę zaczęła w nim umierać. Dostrzegł jednak wąziutką przestrzeń pomiędzy tym budynkiem a jego sąsiadem po prawej. Ripple też to dostrzegła i zwinnym ruchem tam wpadła mając brata tuż za plecami.
   Prześlizgnęli się na drugą stronę a Trap zwolnił już kroku gdy usłyszał krzyki za plecami. Obejrzał się i w wąskim przesmyku dostrzegł jak ich prześladowcy usiłują się zatrzymać. Pęd tłumu goniącego tuż za przywódcami pościgu zmiótł ich do przodu, prosto na lichutkie podpory. Rachityczna konstrukcja runęła z trzaskiem. Gnająca dalej para kenderów słyszała za plecami okrzyki bólu i gniewne przekleństwa ludzi.
   Trap przyspieszył i po przebiegnięciu paru kroków dostrzegł parę oczu w ciemności, wyraźnie mu się przyglądały. Nie sądził, że alejka będzie na tyle ciemna by ktoś mógł się tu ukrywać. Kiedy jednak dobiegł troszkę bliżej rozpoznał dwójkę krasnoludów żlebowych. Jakby na potwierdzenie reputacji całej swej rasy mieli usmarowane ubrania i ręce a twarze pokrywał szczelnie szary kurz.
   Jeden z nich właśnie pchał koło od wózka w stronę podpory, lecz teraz błyskawicznie przechylił go w drugą stronę i pobiegł za nim.
   Aghar toczący rozklekotane kółko gnał teraz na przedzie. Był wyższy i miał ciemne włosy. Drugi z nich, mniejszy, chudszy i jasnowłosy, gonił jego śladem. Obrócili się z taką szybkością, że Trap właściwie nie miał czasy przyjrzeć twarzon. Zauważył jednak, mimo panującego półmroku, że niższy z krasnoludów był młodszy od drugiego. Podobnie do kenderów, Twarze Agharów pokrywa siatka zmarszczek nabytych w dość młodym wieku. Mniejszy ze żlebowców nie miał zmarszczek.
   Krasnoludy żlebowe wyprzedzały Ripple tylko o dwa kroki gdy doadły czegoś, co Trap uznał za ślepą uliczkę, oni jednak zawirowali I znikli za rogiem. Krasolud prowadzący wózek skręcił wypraktykowanym ruchem, zmienił kierunek a dwójka kenderów pognała za nim. Za plecami znów słyszeli tupot nóg pościgu więc ze wszystkich sił trzymali się teraz krasnoludów. Po całej serii zakrętów, a wszystko odbywało się w półmrocznych alejkach, coraz to węższych, ciemniejszych i brudniejszych, dostrzegli coś, co musiało zakończyć gonitwę. Brudni żlebowcy mieli jeszcze w zapasie jedną niespodziankę. Pobiegli wokoło wielkiej kupy śmieci i zniknęli. Kenderzy zawierzyli krasno ludzkiemu zmysłowi przetrwania – mówiono nawet, że to ich jedyny zmysł, nie wyłączając zmysłu węchu – i Ripple pognała za nimi.
   Trap dosłyszał okrzyk zaskoczenia siostry. Jako dobry brat poleciał za nią, potknął się o jakiś kamień (mógł to być kamienny stopień) i wpadł w ciemność. Ciemność skrywała gładką, opadającą rampę i dalej już pojechał stromą, ciemną rynną. Przekręcił się i zatrzymał stawiając stopy na czymś stosunkowo miękkim a jakieś włosy zapchały mu usta; przynajmniej odnalazł Ripple. To coś miękkiego pod stopami zaczęło się uskarżać. Zmysł powonienia i dotyku poinformował Trapa, że to coś to krasnolud żlebowy. Chciał już usiąść gdy zorientował się, że lewa noga uwięzła między szprychami koła krasnoludzkiego wózka.
   Gdzieś z daleka dobiegały głosy odbijające się echem po ścianach. Ludzie wciąż ich ścigali.
- Nie ma obaw – zawołał ktoś głośniejszy – nigdy już stąd nie wylezą, są załatwieni.
  Znajdująca się na dnie dziwnego szybu czwórka pozostała cicho aż wreszcie odbijające się echem kroki ucichły. Po omacku zaczęli przeprowadzać próby, co skończyło się kilkoma stopami wbitymi w twarza, łokciami w lądującymi w brzuchu czy palcami w oczach by wreszcie d wojak kenderów i para krasnoludów żlebowych zdołała się rozdzielić. Odkryli, że miejsce w którym wylądowali posiada sklepienie na tyle wysoko, że mogą stanąć wyprostowani.
- Co stało? – zapytał jeden ze żlebowców.
- Ucieklim – odparł drugi.
- Od czego?
- Nie wiem.
- Chcesz pochodnię?
- Po co? Nie ma ognia.
- Mam krzesiwo – wtrącił się Trap.
- Kto to? – zawołał jeden z krasnoludów żlebowych.
- Myślę, kender – odparł drugi – Jeszcze nie widzieć żadnego przedtem.
- Ty masz pochodnię a ja mam ogień, będziemy się widzieć – zasugerował Trap
- Wiecie co, wy dwaj – dodała Ripple – Nie potrafię sobie wyobrazić, czemu to nigdy wcześniej nie widzieliście kendera.
   Po dłuższej chwili spędzonej na bezładnym obmacywaniu (Ripple musiała dać komuś w twarz) jakieś palce złapały dłoń Trapa trzymającą krzesiwo i poprowadziły ją do pochodni. Jeszcze troszkę gmerania palcami i światło zapłonęło na końcu stęchłego zwoju gałganów, w połowie już zwęglonego, owiniętego na złamanym kiju od szczotki. Kiedy już zapalili pierwszą pochodnię znalezienie drugiej to była kwestia sekund. Po chwili i ona płonęła. Dwójka kenderów i dwójka krasnoludów żlebowych stała w ciszy i dokładnie na siebie wzajem popatrywała.
   Trap uznał, że miał od początku rację. Wyższy z krasnoludów, ten z powstającymi zmarszczkami, był starszy. Zmarszczki były łatwo zauważalne bowiem wypełniał je brud. Krasnolud miał ciemne włosy, chyba nawet ciemno brązowe, lecz całkowicie usmarowane lekko pobłyskującym brudem. Mniejszy z krasnoludów nie miał jeszcze zmarszczek, lecz był nie mniej brudny. Włosy mieli podobnego koloru. Widoczna była tylko lekka, subtelna różnica – u jednego były to ciemne włosy rozjaśnione błyszczący brudem a u drugiego jasne włosy przyciemnione brudem. W opinii kenderów świadczyło to, że młodszy krasnolud był tak naprawdę blondynem.
   Żlebowcy byli ubrani w szmaciane odpadki, które dawno temu były chyba ludzką odzieżą. Nogawice i rękawy mieli obaj niedbale podwinięte na kształt nieporęcznych mankietów. Mniejszemu krasnoludowi taki mankiet prawej nogawki rozwinął się podczas ostatniego biegu i spadł na but, szedł teraz na dolnej części własnej nogawki.
   Trap skończył oglądanie Agharów i rozejrzał się po otoczeniu. Byli w jakimś, sklepionym łukowo i obramowanym kamieniami przejściu. O parę stóp od Trapa stał pusty lichtarz mówiący wyraźnie, gdzie krasnolud znalazł pochodnię.
Ripple gwałtownie zamrugała w świetle pochodni po czym zeszła na dno ostro pochylonego szybu, który już zrzucił ich o ponad sto stóp poniżej poziomu ulic. Trzy razy usiłowała rozpocząć wspinaczkę lecz dno było stanowczo za śliskie. Szyb był troszeczkę za szeroki by kender czy krasnolud żlebowy był w stanie sięgnąć obu ścian na raz, nie mówiąc już o sklepieniu. Nie mieli się o co zaprzeć podejmując próby wspinaczki.
- I nic! – zawołała gdy po raz trzeci ześlizgnęła się na dół – Musimy znaleźć inną drogę do wyjścia.
- Mogłem powiedzieć im – mruknął jeden z krasnoludów.
- Ja też – odparł drugi.
- Cześć! – Trap miał już troszkę dosyć tej krasnoludzkiej gadki, która całkowicie pomijała obecność kenderów – Jestem Trapspringer Fargo. A to moja siostra Ripple.
- On nazywa Trapspringer – powiedział wyższy krasnolud.
- Ona Ripple. Ona ładna – odparł drugi.
- Och, dziękuję. To bardzo miłe. A jak ci na imię? – pytała Ripple
   Komplement wymazał z pamięci zaczynającą się irytację. Wyższy z krasnoludów wyraźnie się wyprostował.
- Ja Umpth Aglest. Wódz wiel
- Macie klan? – spytała Ripple – Mogą nam pomóc? Może rzuciliby linę do tego szybu.
- To niezły pomysł – dodał Trap.
- Nie. Klan tu – Umpth wskazał na swego towarzysza – Grod Aglest, brat. On klan.
Trap rozejrzał się wokoło, spojrzał w górę przejścia, potem w dół, tak daleko przynajmniej gdzie sięgało światło trzaskającej pochodni.
- Którędy droga? – mruknął dość głośno ale chyba tylko do siebie.
   Umpth natychmiast wskazał na prawo a Grod na lewo. Spojrzeli po sobie i obaj wskazali kierunki przeciwne. Ponieważ Ripple nie wyrażała żadnej opinii to Trap skierował się na lewo, siostra poszła tuż za nim. Za nimi poszły oba krasnoludy. Umpth toczył koło od wozu.
- Kender sprytny – zauważył Umth – Poszedł moja droga.
- Moja też – odparł Grod.
- Co to jest za miejsce? – spytała Ripple.
- Te nie To Miejsce – odparł Umpth – Nie żyć tutaj.
- Wiem, że tutaj nie żyjecie. Po prostu sądziłam, że będziecie wiedzieć coś o tym miejscu.
- Nie To Miejsce – powtórzył Umpth – Nie wiedzieć to miejsce.
- Kender nie mówi dobrze – zauważył Grod.
- Nie wiedzieć To Miejsce od inne miejsce – padła odpowiedź.
- Rozumiesz coś z tego? – Ripple spytała Trapa.
   Mówiła jak najdelikatniej byle tylko nie urazić uczuć krasnoludów.
- Trudno powiedzieć – odparł Trap – Słyszę słowa i sądzę, że je znam. Tyle, że one nie składają się do kupy.
- Kender duże słowa, nie sens – zauważył Umpth.
- Miej oko na niego – zasugerował Grod – Ja patrzyć ona. Ona ładna.
   Wyciągnął rękę chcąc dotknąć pojedynczego kosmyka złotych włosów jaki zwieszał się z ramienia Ripple. Cofnęła się o krok, byle dalej od upapranych rąk.
  Szli dalej podziemnym przejściem. Od czasu do czasu  widywali stare pochodnie w ściennych pierścieniach.  Ripple je obejrzała i pierwsze trzy, całkiem zdatne do użytku, zabrała. Kiedy jednak znalazła ich więcej to te trzy wcisnęła Grodowi. Niech niesie. Szli już tak prawie pół godziny gdy wreszcie napotkali schody wiodące do gory. Przynajmniej trzydzieści stóp. Na szczycie schodów znajdowały się drzwi zaopatrzone w ciężki zamek.
   Krasnoludy wspinały się po schodach zaraz za ich plecami, lecz miały poważne kłopoty z wtaczaniem koła od wozu po schodach.
- Czemu ciągniecie to koło? – zapytała Ripple, patrząc na ciężko pracujące krasnoludy – Nie jest dobre. Połowy szprych już nie ma. A obręcz też  jest stanowczo za luźna.
- Koło magiczne – rzekł Umpth – Aglest klan magia.
- Ooo! Naprawdę? Ale numer! – zawołał Trap, nagle zainteresowany kołem – Jak koło może być magiczne?
- Należeć do przodek. To wszystko co z wózka co przyniósł klan Aglest w To Miejsce. Magia przodka mocna.
- Nigdy nie słyszałem o magicznym kole – rzekł Trap.
   Nie był pewien czy powinien uwierzyć, wolałby przy pierwszej sposobności zobaczyć co też to koło może zrobić.
- Widzi, nie ma sensu – wtrącił się Grod – Nie wie To Miejsce, nie wie magia, nie ma sensu.
- Nie bądź taki nieuprzejmy! – zawołał Trap.
   Pochmurnym wzrokiem obejrzał się przez ramię . W tej irytacji zapomniał już o całym zainteresowaniu kołem.
   Podczas gdy Ripple przyświecała pochodnią Trap wyciągnął zestaw wytrychów w jakie zaopatrzył go przezornie ojciec, taki prezent na drogę. Po kilku szturchnięciach i przekręceniach zamek puścił. Trap otworzył drzwi jednym pchnięciem a te zaskrzypiały przeciągle zardzewiałymi zawiasami i sypnęły zeskorupiałym brudem i niewielkimi kamykami. Z pewnością nikt ich nie otwierał już od wielu lat.
   Znaleźli się w kolejnym tunelu. W tym jednak świeciły pochodnie, korytarz był suchy i zamieciony i tylko nieliczne pajęczyny zdobiły łukowe sklepienie. Dzięki pochodniom powietrze było w miarę świeże. Z daleka dobiegały głosy. Ripple zgasiła niesioną pochodnię, po prostu zaczęła nią jeździć po kamiennej podłodze póki płomienie nie znikły. Czwórka wędrowców posuwała się dalej jak najciszej, a w każdym razie tak cicho jak tylko toczące się koło na to pozwalało.
   Gdy dochodzili do drzwi wejściowych na końcu korytarza jednocześnie i głosy stawały się donośniejsze. Ciężkie, grube drzwi były uchylone więc Trap zdołał zajrzeć do ogromnej komnaty jakiej jeszcze nigdy niewidział. Na przeciwległej ścianie ciągnęły się długie półki z czerwono prawionymi księgami. Na końcu komnaty, na kolejnych półkach zalegały setki szklanych słojów zawierających dziwne i cudowne przedmioty. Stare, lecz wciąż jeszcze kolorowe dywany pokrywały kamienną podłogę. Na środku pokoju stały cztery stoły dosłownie zasypane księgami, zwojami i dziwacznymi akcesoriami.  Z boku pokoju stał człowiek odziany w czerwone szaty. Docisnął mocno łokcie do ciała tak, że ramiona, z dłońmi wzniesionymi do góry, były na wysokości barków. Z każdej dłoni dobywało się jasne, błyszczące światło. Mężczyzna mruczał jednostajnym, miękkim tonem. Nagle światło dobywające się z dłoni wzniosło się wyżej i uformowało łuk nad głową stojącego. Za plecami mężczyzny stała jeszcze jedna postać, Trap początkowo uznał, że to dziecko. Dziewczyna grała na lutni, grała jedną tylko nutę, tą samą którą mruczał mężczyzna. Ich wspólny ton mógł znudzić bardzo szybko więc Trap pomyślał, że dwoje ludzi po prostu uczy się muzyki.
- To strasznie nudne – zawołał na cały głos – Jak chcecie to pokażę wam jak to się robi…
   Chciał tylko zaofiarować pomoc  a kompletnie zaskoczył małą osobę, która poskoczyła i zagrała niespodziewany, głośny ton kompletnie nie harmonizujący z dotychczasowym. Głoś mężczyzny wzniósł się do tego dysharmonijnego dźwięku i nagle łuk światła zaczął się zmieniać, potem znikł a wokół odzianego na czerwono mężczyzny otworzyła się ciemność głębsza od czarnego aksamitu. Cofnął się z krzykiem gdy gorący wicher o sile sztormu dmuchnął przez otwór.
   Pochodnie zostały nagle zdmuchnięte a wiatr poniósł mnóstwo przedmiotów, których w ciemności nie można było dostrzec. Kawałek tkaniny pacnął Trapa w twarz. Kender zerwał go a wtedy inny tajemniczy przedmiot grzmotnął go w bark.
- Orander! – rozległ sie głos pełen przerażenia.
- Halmarain! – zawołał mężczyzna w odpowiedzi – Trzymaj z dala od portal!
- Portal? Co to jest portal? – wołał na całą komnatę Trap – Jakieś magiczne drzwi do intyeresujących miejsc?
   Nikt nie odpowiadał, lecz kender usłyszał coś co było chyba krzykiem, a potem jakieś skomlenie chociaż tego to już pewien nie był. Komnatę nagle wypełnił ryk, który nie miał nic wspólnego z gorącym wichrem. Gdzieś tak ponad tym rykiem słyszał chyba cieniutki wrzask; człowiek albo kender. Zastanawiał się już czy Ripple zdążyła wejść  do komnaty. Usłyszał trzask łamanego drewna i nagły huk mebla walącego o ścianę. Trap został nagle schwytany przez wielką, pazurzastą łapę. Coś przeciągało go przez niewidzialne drzwi mimo, że zaparł się stopami o brzegi otworu. Wyglądało na to, że wpadł w wichrowe miejsce; tam, gdzie wiatry wieją we wszystkich kierunkach naraz.

Ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi, i to za tydzień


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#5 2014-07-17 17:54:12

Panek

Zwykły obywatel

Zarejestrowany: 2014-07-15
Posty: 9

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

Dzięki , dzięki.... i trzymaj tak dalej !!!!!

Offline

 

#6 2014-07-19 09:42:05

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

Po analizach językowych Najlepszej z Moich Żon zmieniam tytuł z" Opowieści o Wujku Trapspringerze" na "Opowieści Wujka Trapspringera"


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#7 2014-07-21 08:59:42

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

Ponieważ rozdziały krótkie więc wrzucam DWA! Uznajcie to za bonus-niespodziankę



Rozdział 4

   Szponiasta łapa przeciągnęła Trapa przez portal na inną płaszczyznę istnienia. Kender znalazł się nagle w głębokim półmroku. Powietrze było tu tak gorące, że z trudem łapał oddech. Przed twarzą miał parę ogromnych, wpatrujących się w niego oczu. Należały do wielkiej, bestialskiej gęby.
- Cześć – powiedział miękko Trap – Nie wiem ile słyszałeś o kenderach ale my jesteśmy naprawdę bardzo przyjacielscy. Uwielbiamy przygody i odwiedzanie coraz to nowych miejsc. Ojej! Ale ty masz wielką gębę!
   Paszczęka rozwarła się szerzej niż na wzrost Trapa i ryknęła tak mocno, że reszta kenderskiej gadki została zmieciona hałasem. Monstrum wpychało bezradnego kendera prosto w ciemność. Stopy Trapa wlokły się po kamiennej posadzce aż w końcu bestia go puściła i kender padł na plecy. Trap bardziej wyczuł w ciemności niż zobaczył ramię sięgające gdzieś dalej. Poruszyło się, szukało czegoś, aż w końcu rozległ się ryk pełen frustracji i ramię się cofnęło.
   Wichura tymczasem, jak nagle się zaczęła, tak i nagle ucichła. Trap znów oddychał chłodnym, wilgotnym powietrzem kamiennej komnaty. Odczekał chwilę, usiadł i zaczął gorączkowo sprawdzać stan własnych członków. Gwałtownie poruszył nogami i ramionami; chyba niczego nie złamał ale parę zadrapań czuł wyraźnie.
- Trap? – odezwała się Ripple.
- Tutaj – odparł – gdziekolwiek jest to „tutaj”…
   W chwilę później jasne światło rozbłysło wprost z koniuszka krótkiej laski trzymanej przez drobniutką, odzianą na czerwono figurkę. Znowu widział. Znajdował się w komnacie zapełnionej półkami, które w tej chwili były jedynym uporządkowanym elementem wyposażenia. Oprawne w czerwień księgi zaścielały podłogę wraz z potrzaskanym szkłem, dzbankami i rozwalonymi meblami.
   Macając na oślep bestia wywaliła dwa robocze stoły i odrzuciła je na ścianę. Trzeci stól leżał rozwalony na drobne drzazgi. Na środku komnaty stała malutka, odziana na czerwono postać. Gapiła się na Trapa.
-Kender! – wypluła zniesmaczona jakby samo słowo ją raziło – Mogłam się domyślić, że chodzi o kendera!
   Jakby na przekór wysokim tonom głos postaci z pewnością nie należał do dziecka. Trap pomyślał, że może to być niewielka krasnoludka, tyle że z tego co o krasnoludkach słyszał musiałaby to być jakaś piękność.
- Cześć, jestem Trapspringer Fargo – powiedział uprzejmie – Jak się nazywasz? Jesteś może Halmarain o której mówił czarodziej?
   Kender wstał I się skłonił.
- Jak się tu dostałeś? – spytała ostro.
- Przez drzwi w przejściu – odparł, jednocześnie wskazując na kierunek z którego nadeszli – Sądząc ze stanu zamka i zawiasów to już od dawna nie były używane. Pewnie zgubiłaś gdzieś klucz. Ale też klucze zgubić to łatwizna, ludziom wciąż się to zdarza…
- Tylko kender może znaleźć drzwi, które nawet para czarodziei przeoczyła – wymamrotała mała czarodziejka.
Rozejrzała się po komnacie, odsunęła nogą kilka ksiąg i złapała za niski stołek po czym ciężko usiadła.
- Biedny Orander – powiedziała.
   Potrząsnęła głową i zgarbiła ramiona.
- Mam tylko nadzieję, że wciąż żyje.
- A dlaczego miałby nie żyć – spytał Trap.
   Nic z tego nie rozumiał.
- Gdzie on poszedł? W jednej chwili tu jeszcze był a potem już go nie było. Ciekawy sposób podróżowania. Jak myślisz, gdy wróci zabierze nas ze sobą?
- Wolałabym byście to wy poszli zamiast niego – narzekała mała czarodziejka.
- Zostaw mnie w spokoju i daj chwilę pomyśleć – usiłowała się go pozbyć obronnym gestem.
- Chcę po prostu wiedzieć, dlaczego się na mnie złościsz – powiedział i szedł za nią przekraczając kolejne księgi – Nie zrobiłem nic złego. Chciałem tylko pomóc. Nie pojmuję co się tu stało.
- I nie przestaniesz mnie nagabywać póki ci nie powiem – odparła wpatrując się w twarz kendera – Mistrz Orander starał się otworzyć portal do innej prłaszczyzny bytu używając paru magicznych kamieni.
- Słyszałem o płaszczyznach! Przynajmniej troszkę! – rzekł w zamyśleniu Trap – Chyba sobie przypomnę…,   
- Nieważne. Kiedy właśnie dzierżył te kamienie a wraz ze mną tworzył wibrujący ton by zestroić wszystko i przenieść go do innego świata gdy właśnie wy wpadliście tutaj i otworzyliście portal w kompletnie nieznanym kierunku. Orander jest teraz w miejscu, które może być niebezpieczne – nawet śmiertelnie groźne – i jest to wasza wina.
   Umpth wciąż jeszcze toczył koło, toczył je aż od drzwi którymi on sam, Ripple i Grod, weszli do komnaty. Cała trójka w ciszy popatrywała na otaczający ich bałagan. Ripple pierwsza przezwyciężyła szok zaskoczenia.
- To była magia? – spytała małej czarodziejki – Myślałam zawsze, że magia to coś pięknego. A to było coś innego.
   Dodała jakby rozważając uczucia Halmarain.
- Tylko skąd wiesz co robisz jeśli jest tak ciemno? Skąd wiesz, że używasz dobrej magii? A może widzisz w ciemności?
- Nic z tego. Nie widzę w mroku - - rzuciła Halmarain – A ta magia przebiegła paskudnie, I to dzięki twemu przyjacielowi.
- To nie fair! On tylko starał się pomóc! – Ripple broniła brata – Ta twoja pieśń była strasznie nudna.
- Z pewnością nie zamierzała być niegrzeczna – wtrącił się Trap – Brzmi to tak, jakby wystraszyła ją ciemność – pamiętasz przecież jak byliśmy mali…
   Ripple uśmiechnęła się do małej czarodziejki okazując uśmiechem wielką sympatię.
- Nie musisz się już niczego obawiać. Jesteśmy z tobą i pomożemy ci zapalić wszystkie pochodnie.
   Kenderska dziewczyna rozejrzał się po komnacie ze sporym zaskoczeniem.
- Nielichy tu masz bałagan. Jak udaje ci się tu znaleźć cokolwiek? Nie znoszę takich uwag, lecz chyba nie jesteś najlepszą gospodynią. Ale może umiesz gotować, byłoby nieźle bo jestem już trochę głodna. Nie masz nic przeciwko żebym troszkę tu poszperała? Tyle tu interesujących rzeczy.
   Halmarain wpatrywała się w Ripple osłupiała. Zatkało ją i słów jej brakło. Potrząsnęła głową i usiadła wpatrując się w podłogę. Pozostali łazili po całej komnacie uważnie badając poczynione tu spustoszenie. Ripple przystanęła i podniosła coś z podłogi natomiast Umth popchnął przewrócony stolik oparty o ścianę. Krasnolud wrzasnął i odskoczył wstecz. Spod stolika rozległo się zawodzenie. Trap przytruchtał żwawo przez stertę książek i podbiegł by rzucić okiem; tuż za nim biegła Ripple. Gapili się ponad krawędzią stołu na trzęsącego się, klęczącego na podłodze stwora. On z kolei wpatrywał się w nich oczami wytrzeszczonymi z przerażenia. Niewielki potworek był humanoidem, zarówno z postaci jak i z twarzy, tylko skórę miał koloru głęboko szaro zielonego. I nos miał kształt ptasiego dzioba.  Jak na humanoida usta też były trochę za szerokie a na dodatek obronne warczenie uwidaczniało cały garnitur grubych, mocnych zębów.
- Ale dziwny stwór! Czy to jakieś zwierzę? – spytał Ripple obracając głowę w stronę czarodziejki.
- Jest może magiczny? Czy to Orander go stworzył?
- Jakie zwierzę? – warknęła Halmarain – Poza mną są tu tylko te żywe stworzenia jakie sami przywlekliście.
- Ten na pewno nie – odparł Trap – Kiedyś już widziałem coś podobnego – zapomniałem gdzie – ale na pewno nie mam pojęcia co to jest.
- Nie wiedzieć – rzekł Umpth.
- Czarodziej zrobił, może – Grod wyraźnie zgadzał się z Rippple.
- Cześć – powiedział Trap wyciągając rękę w stronę stwora.
   Przedstawił siebie, Ripple I dwójkę krasnoludów żlebowych. Dziwaczny, obcy maluch gapił się nań i cicho kwilił.
   Trap uznał, że poświęcił stworowi wystarczającą dozę uwagi się odeń odwrócił plecami. Rozglądał się po komnacie usiłując odnaleźć miejsce gdzie był magiczny portal. I właśnie wtedy zrozumiał, czemu obcy stwór wydawał mu się znajomy.
- Już wiem! – krzyknął tryumfalnie – To wygląda jak ten potwór! Ten sam, co przeciągnął mnie przez portal – odwrócił się znowu I uważnie obejrzał twarz obcego malca -  No tak! To taka sama twarz!
   Mała czarodziejka siedziała wciąż jeszcze na stołku kryjąc twarz w dłoniach, lecz teraz je opuściła i uważnie popatrzyła na Trapa. Ten zaś w międzyczasie znalazł nie rozbitą butelkę na podłodze i ją podniósł W środku były dwie martwe i wysuszone jaszczurki. Stał teraz i obracał w dłoniach butelkę.
- Tak? Opowiedzi mi o tym – naciskała Halmarain.
- No, są dwie, i są martwe – odparł Trap wpatrując się w butelkę – Jak ty je tam wpakowałaś? Szyjka jest naprawdę wąska.
- Nie no. Gadaj o stworze z drugiej strony portal – upierała się czarodziejka.
- Aaa.. o tym… był jakieś dziesięć… chyba nawet dwadzieścia razy większy od tego – spojrzał ponad krawędzią przewróconego stołu – Popatrz tylko, trzęsie się, musiał się tu dostać z miejsca o wiele cieplejszego, a po drugiej stronie magicznych drzwi było naprawdę gorąco… a może zdołałabyś otworzyć ten portal i wpuścić tu trochę ciepła? Całkiem tu zimno.
- Masz rację! – zawołała Ripple – Czułam w przejściu gorący wiatr I założę się, że dmuchał przez ten portal no a jeśli to coś co cię drapło było o tyle większe to to musi być jego dziecko!
Gdy Ripple zasugerowała pochodzenie stwora Halmarain podniosła się i odsuwając nogą książki i gruz z drogi podeszła do przewróconego stołu. Chciała spojrzeć zadrugą stronę blatu. Ten jednak, przewrócony na bok, tworzył w tej chwili ścianę zbyt wysoką by mogła spojrzeć ponad nią. Trap usłużnie podstawił kolejny stołek. Wspięła się nań i podniosła laskę by dokładnie obejrzeć nowoprzybyłego.
   Dziwny stwór, który drżał na widok kendera i krasnoludów, warknął tylko na czarodziejkę i sięgnął szponiastą łapą w jej kierunku.
   Zaskoczona Halmarain zeskoczyła ze stołka i cofnęła się o krok.
- Nie rób tak! – kazała Ripple – Zachowuj się grzecznie!
   Stwór tylko zadrżał w odpowiedzi.
   Zamyślonym wzrokiem błądziła mała czarodziejka po pustym blacie przewróconego stołu gdy tylko nowoprzybyły stwór ucichł.
- Widziałam już coś takiego – mruknęła zamyślona i rozejrzała się po komnacie.
   Jej uwaga skupiła się na porozrzucanych księgach. Wyprostowała ramiona i spojrzała groźnie na kendera.
- Pomożesz mi pozbierać te księgi i ułożyć z powrotem na półkach. Rysunek czegoś podobnego widziałam już w jednej księdze magii. Jeśli zdołam to odnaleźć to być może dowiem się gdzie jest Orander. Może będę mogła mu pomóc.
- Uwielbiam księgi magiczne! Mają obrazki? – Ripple była więcej niż chętna do pomocy.
- Możesz je podnieść, przynieść do mnie i pomóc w układaniu na półce – krótko rzekła Halmarain – Jeśli tylko otworzysz którąś z nich to możesz nawet stracić rękę. Są chronione zaklęciami.
   Twardo spojrzała na Trapa.
-Spowodowałeś ten cały bałagan to teraz pomóż posprzątać.
- Przecież powiedziałem już, że bardzo mi przykro – powiedział Trap.
   Przepraszał już, a wciąż powtarzające się oskarżenia zaczynały go irytować. No, ale jednak chciał z czarodziejką pogadać a to było całkiem wykluczone dopóki nie zdoła otworzyć ponownie portalu. Do ksiąg nie był przyzwyczajony ale lubił je potrzymać. Kilka z nich otworzyło się podczas upadku i teraz można było zobaczyć fascynujące obrazki.
- Jeżeli chronią je zaklęcia to dlaczego niektóre są teraz otwarte? – spytała Ripple.
   Szybko wyłapywała fałszywe argumenty.
-Ponieważ były już otwarte, właśnie je badaliśmy – odparła czarodziejka – te, które były na półkach pozostały zamknięte. A teraz do roboty! Zbieramy!
- Nie mam nic przeciwko pomaganiu ale nie wtedy gdy na nas wrzeszczysz – oznajmiła Ripple – Wiesz, nie jesteś zbyt przyjazna. Nawet nie zaproponowałaś, że możesz pokazać jakąś fajną sztuczkę magiczną. Nic z tych rzeczy.
   Twarz Halmarain poczerwieniała ze złości.
- Wpadacie tutaj, niszczycie zaklęcie, narażacie życie Orandera lub… - wyhamowała – No, ale jesteście przecież kenderami. Jak sądzę, dość typowymi. Pomóżcie, proszę, pozbierać te księgi i rozpracować mój problem a pokażę wam jakąś magię.
- Wspaniale! Wreszcie zobaczymy magię – zawołał rozentuzjazmowany Trap.
   Oczyścili miejsce na samym środku podłogi I przesunęli stół w pobliże półek na których przedtem leżały księgi. Trap pomagał zbierać oprawne w czerwień księgi gdy nagle dojrzał na podłodze niewielki przedmiot. Podniósł go. Początkowo myślał, że to jakiś okruch ze ściany. Przyjrzał się bliżej. Przedmiot był owalny, jakiś rodzaj szkiełka, szaro zielony I miał wyrzeźbioną całą spiral maleńkich figurek. Powierzchnia przedmiotu była lekko przytarta, jakby w obawie że będzie błyszczał.
- Zbieramy księgi, czy nie? – Halmarain popatrzyła na niego ostro.
   Następnie skierowała uwagę na poczynania Umptha.
- A ty, ty miej oko na tego stwora w rogu.
  Trap wpuścił niewielki szklany dysk w głąb własnej sakiewki. Nie zgubi się w tym bałaganie. Porozmawia o nim z czarodziejką, gdy będzie ona w lepszym nastroju.



Rozdział 5

Kronikarz Astinus pióro w inkauście zanurzył i po chwili jego słowa zaczęły spływać na pergamin…

  Gdzieś w głębi, pod ruinami Pey obserwował Draadis Vulter co dzieje się laboratorium Orandera. Takhisis patrzyła wraz z nim. Przynajmniej przypuszczał, że Królowa Mroku wciąż patrzy. Poprzez moc śledzącego dysku w lustrze nie mógł spojrzeć w kulę, by przekonać się czy Królowa wciąż ma uwagę przykutą do poczynań kendera, krasnoludów żlebowych oraz małej czarodziejki.
   Wystarczyło, że mógł być pewien iż jej uwaga i poirytowanie nie zwracały się ku jego osobie. Wątpił jednak, by taki stan rzeczy mógł długo potrwać. Bogini stanowiła źródło jego największej rozkoszy i największego przerażenia. Już od wielu lat płacił cenę za przyjęcie jej darów, i za ich nadużywanie. Ambicja stała się pułapką. Jako młody człowiek ciężko pracował i studiował, by wreszcie stać się zdolnym do podjęcia Testu w Wieży Wielkiej Magii. Egzamin był prostszy niż mógł się spodziewać. Jego radość trwała bardzo krótko; szyderczo mu oznajmiono, że nie ma się czym poszczycić. Dotychczasowe polecenia wymagały magów pomniejszej rangi, takich co wprawdzie mogą służyć, lecz nie posiadają wystarczającego talentu, by kiedyś przekroczyć granicę i móc wyzwać własnych mistrzów magii, by kiedyś przewodzić magicznym zakonom. Dla tych magów Test nigdy nie był zbyt ciężki.
   Tryumf obrócił się w pył. Drażniła go służba u Grenotena, jednego z mistrzów w Wielkiej Wieży. Draadis był czarodziejem, nie zgadzał się na poniewieranie, ograniczanie wyłącznie do zaklęć przydatnych w gospodarstwie domowym. Wciąż studiował, lecz spostrzegł, że brakuje mu pamięci do wielkich zaklęć. Nie wiadomo co było gorsze; własne rozczarowanie czy pogarda Grenotena. Przez dwa lata Draadis cierpiał niewolę i pogrzebaną ambicję. I wtedy zwrócił się do Takhisis.
   Błagał ją o pamięć i talent wykraczający poza granice naturalnego daru a w zamian przysięgał wierną służbę Królowej Mroku. Posiadał żywy umysł i bystry język, argumenty i przysięgi widać Królową przekonały bo obdarzyła go tak, jak o to prosił. Już następnego dnia zauważył, że oto może przeczytać a nawet zapamiętać zaklęcia z prędkością i precyzją o jakiej mu się nawet nie marzyło.
   Ukrył swe nowe talenty na cały rok. Wciąż służył Grenotenowi, pilnie studiował i nadal znosił pogardę mistrza. Wiedział, że zdobywa wiedzę z coraz większą szybkością a więc ta pogarda tylko wyostrzała żądło mocy. Draadis miał własny plan i kiedy uznał, że jest już gotów, zaczął działać.
   Użył zaklęcia polimorfii i zmniejszył trzech czarodziei, pomocników mistrza, a potem i samego Grenotena, do rozmiaru dwóch cali. Gdy już skończył ich dręczyć i torturować to rozdeptał obcasem.
   Zemsta była słodka, lecz nie oszacował gniewu bogini. Grenoten bowiem, a także co lepsi z jego pomocników, prowadzili badania i poszukiwania portalu, który pozwoliłby Mrocznej Królowej powrócić do świata Ansalonu. Rozgniewana bogini najpierw przez dwa lata torturowała Draadisa a potem kazała mu dokończyć pracę Grenotena. Podniosła newat jego talenty na nieoczekiwanie wysoki poziom, lecz miast zażywać chwały jak sobie wymarzył, musiał od trzydziestu lat żyć w ruinach Pey i trudzić się nad znalezieniem dla swej władczyni drogi powrotu na Krynn.
   Nie musiał cierpieć tortu wyłącznie wtedy, gdy kontynuował studia. Podziemne korytarze swej kwatery mógł bez przeszkód przemierzać o ile szedł w kierunku laboratorium. Gdy tylko głód lub zmęczenie zmuszały go do porzucenia pracy, natychmiast złowieszcze ramiona i macki wychylały się ze ścian i sięgały ku niemu, i męczyły ciało.
   Wiedział, że i te ramiona, i te maci, i rozdzieranie ciała to iluzja, że to tylko jego umysł dodaje ból do tortur Królowej. Przyrzekła, że jego cierpienia ujrzą kres gdy tylko ona wróci na Ansalon. Pragnęła dostępu do tych kamieni o wiele mocniej niż Draadis.
   Bałagan laboratorium Orandera nagle zniknął. Draadis znów znajdował się we własnej, znacznie bardziej uporządkowanej, lecz złowrogiej pracowni. Wokół widzącego dysku, wciąż jeszcze leżącego na okrągłym lustrze, zawisła chmurka czarnej mgły; magia odpowiadającego mu przedmiotu został całkowice zablokowana.
- Ten mały złodziej zabrał drugi z dysków! – Draadis był oburzony – Włożył go do kieszeni!
- Ależ wstyd, złodziejska natura! – śmiała się Takhisis.
   Dla uszu czarodzieja dźwięk tego śmiechu był bardzo kobiecy, powabny, jakby dzwoniły srebrne dzwonki. Pomimo śmiechu widać było, że gniew nią rządzi. Gniew, że jej plany tak łatwo spaliły na panewce, wysuszył do can świeżutko kosz kurzej trucizny i obrócił go w proch. Malutki, skrzydlaty szczurek zaskrzeczał cienko i schował się w ciemnym kąciku komnaty. Draadis zdawał sobie sprawę, że Królowa z niego kpi. No ale przynajmniej nie używała mocy iluzji do kolejnych tortur.
- Widzieliśmy dość, kamienie działają – rzekła Takhisis, całkowicie obojętna teraz na fakt, że nic już nie widzi co dzieje się dalej w laboratorium Orandera Marlbenita.
- Lecz co nam to da, jeżeli zabrał kamienie bram na płaszczyznę Vasmarg… - obrócił się i popatrzył prosto w kulę – Chyba, że możesz tam podróżować.
- Nie mogę, niemniej podróż będzie niezbędna. Najwidoczniej jednak nie obejrzałeś zdarzeń dokładnie – odparła Królowa Mroku – Orander upuścił jeden z kamieni zanim został wciągnięty do portalu. Kender zabrał dysk widzenia, lecz jego dziewczynka zabrała kamień bramy.
   Draadis postarał się, starał ze wszystkich sił, byle tylko wyglądać na zdumionego. Jeśli tylko dobrze pojął wiedzę młodego czarodzieja, który umarł przekazując mu informacje, do otwarcia portalu do innego świata potrzeba obu kamieni. Najwidoczniej Królowa dostrzegła jeszcze coś, coś co mu umknęło. Stał cicho, zastanawiał się czy też Krolowa go oświeci.
   Takhisis jakby lekko się cofnęła i mógł teraz zobaczyć część jej zamyślonej głęboko twarzy. Odwróciła się nagle i utkwiła w nim swoje spojrzenie.
- Jeszcze nie spostrzegasz możliwości, prawda, Draadis?
- Wyznam szczerze, moja Królowo, mój umysł nigdy z twemu nie dorówna.
- Mój wierny sługo, drugi kamień bramy wróci na Krynn. Wróci i sprowadzi sprzymierzeńca. Głupi kender sam nam dał poszukiwaną sposobność – jej uśmiech stał się jeszcze szerszy, gdy spostrzegła, że niczego nie pojął – Śmierć i zniszczenie, wojna i plagi, i otwarcie portalu.
   Draadis nie odpowiedział od razu więc Takhisis, poprawnie odgadując jego problem, lekko się roześmiała.
- Nie sil się na zrozumienie. Draadis. Wyjaśnię ci to gdy będę gotowa. Na razie tylko powiem ci, jak zdobyć sługę który nie zawiedzie i zlokalizuje kendera. Przyniesie ci kamień bramy i merchesti, no i dostarczy biednych, małych złodziejaszków.
- Chcesz też tego małego demona? – spytał zdumione Draadis.
- Ten mały demon, mój wierny sługo, to samo sedno mojego planu – powiedziała z uśmiechem – Dzięki niemu zaspokoję każde z mych pragnień, lecz na zrozumienie tego też musisz poczekać. Mam już dość wyjaśnień.
- Wypełnianie twych życzeń to jedyny cel mego życia, Królowo – powiedział W głębokim ukłonie czarodziej.
- Prawda – złośliwie uśmiechnęła się Takhisis – Musimy jednak szybko znaleźć kendera. Zanim jeszcze młody demon zdecyduje, że kender jest smaczniejszy niż skały czy drewno.
- Czy on im zagraża? – spytał Draadis.
Z tego, co widział to młody demon wyglądał na nieszkodliwego.
- Merchesti może zjeść i strawić absolutnie wszystko – odparła Mroczna Królowa – Może nawet i sam kamień bramy? Musimy się pośpieszyć, zanim jeszcze dziecko merchesti przyrządzi sobie posiłek z nowych przyjaciół i schrupie kamień na deser.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#8 2014-07-21 17:32:05

Panek

Zwykły obywatel

Zarejestrowany: 2014-07-15
Posty: 9

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

Super, czekamy na więcej.

Offline

 

#9 2014-07-21 20:38:26

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

Ciąg dalszy za tydzień


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#10 2014-07-28 10:06:29

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

Zgodnie z obietnicą - lecimy!




Rozdział 6

… wiecie, wujek Trapspringer naprawdę chciał być pomocny …

   Trap, Ripple i Grod podnosili kolejno książki i zanosili do stołu podczas gdy Umpth wpatrywał się w małego demona skulonego w narożniku. Halmarain przyglądała się tytułom książek, układała je w porządne stosiki i kierowała Trapem układającym je na kolejnych półkach.
   Kilkanaście razy kender zatrzymywał się po drodze, by tylko sprawdzić jakieś interesujące przedmioty. Malutka kobieta co i rusz musiała kuksańcami zaganiać go do pracy. Z kolei krasnoludy żlebowe, jak zawsze przedkładające nade wszystko bałagan i śmietnik, uskarżały się tak mocno, że musiała uciec się do groźby zamienienia ich w szczury zanim udało się nakłonić ich do pracy.
   Pod dyktando czarodziejki układali książki i znosili na półki wszelki nie połamane przedmioty. Trochę potłuczonego szkła Grod nogą zamiótł w róg komnaty. Nawet pracując wciąż jeszcz wyrzekał, że podłoga nie wymaga zamiatania dopóki jeszcze można kroczyć ponad śmieciami.
   Halmarain przystawiła drabinę, która jakimś magicznym sposobem wyglądała na zawieszoną tuż przed półkami. Łaziła po niej w górę i w dół i znosiła książki szybciej niż Trap je wnosił na górę. Kilkanaście z nich precyzyjnie rozłożyła po czym wybiegła z komnaty wołając żeby przygotowali kolejny stół na jeszcze więcej ksiąg.
- To się chowa tam – Umpth wskazał problem.
- To niech się chowa gdzie indziej – odparła Halmarain.
- Nie jest zbyt miła – mruknęła Ripple do brata – Jeżeli to dopiero małe, to pewnie jest mocno przestraszone.
- I nie wygląda mi na to, że chciało się tutaj znaleźć – odparł Trap w pełni zgadzając się z siostrą – Ta Halamarain mogłaby troszkę się liczyć z czyimś uczuciami.
- Myśl sobie co chcesz – mała czarodziejka właśnie na nich patrzyła i popychała stół choć była za mała by go poruszyć.
- Myślę, że jesteś złośliwa – Ripple wzruszyła ramionami – być może zresztą dlatego, że jesteś taka mała.
- Rozciągnąć mogę – zasugerował Umth.
- To nie być złośliwa – dodał Grod.
- Tylko mnie dotknij a pozamieniam was w żuki – ostrzegła Halmarain – Jeśli nawet wyglądam na złośliwą to tylko dlatego, że nie mam czasu być miłą. Gdyby Mistrz Orander był w stanie wrócić to już by tu był – łzy zakręciły się jej w oczach – Wcale nie chciał iść do… gdziekolwiek teraz jest. Wróciłby natychmiast gdyby tylko mógł. Skoro jednak nie wrócił to ja muszę otworzyć portal i pomóc mu. Jeśli tylko dam radę.
- A czy on pokaże nam jakąś magię? – spytał Trap z nadzieją w głosie.

   Mała czarodziejka spojrzała koso na kendera, potem jednak jej spojrzenie stało się bardziej zamyślone. W końcu nagrodziła ich nieśmiałym uśmiechem, kompletnie nie pasującym do nastroju, jaki przed chwilą przedstawiała.
- On mógłby pokazać wam absolutnie każdy rodzaj magii.
- Ooo, wspaniale, z radością pomożemy jeśli pokaże nam magię – zawołała Ripple a jej gniew zgasł równie szybko jak wybuchnął.
   Trap ruszył w ślady Ripple a za nimi, wzruszając lekceważąco ramionami, ruszył z pomocą krasnolud żlebowy. Ustawili stół na miejscu po czym Trap ruszył do narożnika komnaty, w którym kulił się nieznany stwór.
- Trapspringer – powiedział, klepiąc się jednocześnie w pierś.
   Próbował jeszcze trzykrotnie nim skulona postać wreszcie mrugnęła, przyłożyła rękę do klatki piersiowej I powiedziała:
- Beglug.
- Beglug – powtórzył Trapspringer wskazując na stwora.
   Zamierzał właśnie wskazać znów własną osobę i powtórzyć imię, chciał rozpocząć jakiś tam sposób komunikacji, gdy Beglug w podskokach czmychnął z narożnika. Stał teraz wyprostowany. Okazało się, że mierzy jakieś trzy stopy, wszystkiego kilka cali więcej od małej czarodziejki. Zamiast stóp, czego Trapspringer nie dostrzegł nim stwór się nie wyprostował, miał nieduże kopyta. Jednym susem pokonał długość ściany, dopadł sterty potłuczonego szkła i zaczął je pożerać.
- Nie no! Poranisz sobie usta! Wszystko w środku potniesz sobie na kawałki I już wcale nie będziesz mógł jeść!
   Trap pobiegł za Beglugiem i starał się odsunąć stertę szkła. Stwór obnażył zęby i trzasnąl w stronę kendera dłonią z nagle wyciągniętymi szponami. Trap odskoczył.
- Strata czasu czyścić podłogę – z obrzydzeniem odezwał się Grod.
   Ani mała czarodziejka, ani tym bardziej krasnoludy żlebowe nie wyglądały na zatroskanych faktem, co też pożera małe merchesti. Przynajmniej dopóki sami nie stanowią składnik menu. Dwójka kenderów patrzyła jednak z dużym zaniepokojeniem. Beglug tymczasem pochłaniał potłuczone szkło i najwyraźniej nie odczuwał przy tym najmniejszego dyskomfortu.
   Ignorował całe towarzystwo i zadowolony oczyszczał podłogę z nawet najmniejszych kawałków szkła, kiedy jednak Halmarain zlazła ze stołka i chciał minąć małego potworka ten ryknął i machnął w jej kierunku szponiastą łapą.
- Trzymajcie go ode mnie z daleka bo go zabiję – ostrzegła Halmarain.
- Przecież on cię wcale nie atakuje – zgłaszał sprzeciw Trapspringer – On chce tylko byś zostawiła go w spokoju.
- Ciekawe, dlaczego on cię tak nie lubi? – spytała Ripple, odprowadzają stwora do narożnika, w którym ukrył się za przewróconym stołem.
   Stwór czknął, beknął, usadził się w kącie, zmknął oczy I zasnął.
- Obiecywałaś użycie jakiejś magii – przypomniał czarodziejce Trapspringer.
- Nie mam teraz czasu na zabawę. Muszę otworzyć ten portal.
- Obiecywałaś – odezwała się Ripple a w jej głosie już brzmiały gniewne nuty – Powiedziałaś, że pokażesz nam magię jeśli pozbieramy książki. Zrobiliśmy to. Jeśli jednak nie masz ochoty dotrzymać obietnicy to szybko możemy je pozwalać z półek na podłogę.
   Halmarain wpatrywała się w nich przez chwilkę po czym z głębokim westchnieniem odsunęła księgę, którą właśnie uważnie studiowała.
- Musicie dać mi troszkę czasu, żebym mogła coś dla was przygotować – rzekła z westchnieniem – Nie będzie to może nic wielkiego ale doprawdy powinnam teraz poświęcić czas na sprawy dużo ważniejsze.
- Poczekamy – odparł Trapspringer idąc na wielkie ustępstwo.
   Czekanie jest absolutnie największym wyzwaniem z jakim czasem musi się zmierzyć kinder. Kolejna godzina mogła równie dobrze być całym miesiącem.
   Siedząca w rogu komnaty, tuż obok śpiącego merchesti, Ripple bawiła się jakimś malutkim przedmiotem. Zaciekawiony Trap podszedł, żeby zobaczyć co to takiego. Dziewczyna trzymała w dłoni biały kamyk, który po potarciu wydzielał dziwne, przytłumione światło.
- Dotknij go – poinstruowała brata.
- Cisza! – zawołała Halmarain.
- Dotknij – szepnęła Ripple – Znalazłam to, gdy zbieraliśmy te wszystkie książki.
   Trap dotknął kaminia palcem. Początkowo wydawał się oślizgły, jakby pokryty jakąś śliską substancją, kiedy jednak kender cofnął dłoń to palce miał całkiem suche.
- Ciekawe, co to może być – szepnął na tyle cicho, że tylko Ripple mogła usłyszeć.
   Nagle uderzyła go tak zaskakująca myśl, że zapomniał o ściszeniu głosu.
- A czy to coś może być magiczne? – spytał Ripple.
   Potrząsnęła głową wskazując na całkowitą niewiedzę i dalej bawiła się przedmiotem. Głośne pytanie spowodowało jednak reakcję Halmarain. Podniosła głowę.
- Czy co jest magiczne? – spytała – Niech zobaczę o czym gadacie.
   Ripple zerwała się na równe nogi i pognała przez komnatę w nadziei, że mała czarodziejka coś im wyjaśni.
- Znalazłam to na podłodze i trzymałam aż znajdziesz troszkę czasu, żeby powiedzieć co to może być – powiedziała wyciągając dłoń z przedmiotem – To bardzo interesująca rzecz, zwłaszcza to poczucie wilgoci i śliskości a przecież nie jest mokre. Nie wiesz, co czyni go tak śliskim? Zupełnie jakby mech rosnący koło domu; stawiasz nań nogę i już się ślizgasz. Dooley Goforth kiedyś się tak na mchu pośliznął i…
- Ależ to jeden z kamieni bramy! – krzyknęła nagle Halmarain wpatrując się w dziwny, mały kamyk w dłoni Ripple – To dlatego Orander nie może wrócić! Ma tylko jeden kamień!
- A dlaczego by nie otworzyć portalu i dać mu ten drugi? – zapytał Trap - Kiedy go dostanie to wszyscy możemy…
- To tak nie działa – przerwała Halmarain.
   Zaczytana pochyliła głowę i tylko para kenderów nie mogła pojąć, że w ten sposób usiłowała zakończyć rozmowę.
- Drzwi to drzwi – ogłosiła Ripple, praktyczna jak rzadko – Mój brat potrafi otworzyć każde drzwi. Jest świetny i tylko ty mu szansy nie dajesz – spojrzała na Trapa – Pamiętasz te drzwi w budynku Longdown Walka-long?
- No pewnie, przecież dałem im radę a nawet Wujek Skipout nie mógł.
   Halmarain zacisnęła drobne piąstki chcąc stłumić własne zniecierpliwienie.
- Słuchajcie – powiedziała – Postaram się to tak wyjaśnić, że nawet wy dostrzeżecie ogrom trudności.
- Żeby zrozumieć istotę portali musicie myśleć kategoriami multiversum. Pomyślcie o krążku cebuli. Pomyślcie, jak układają się okręgi cebuli, jeden za drugim.
- Cebulę to ja lubię w polewce – poinformował ją Trap.
- Płaszczyzny istnienia otaczają jedna drugą zupełnie jak okręgi w plastrze cebuli – kontynuowała Halmarain całkocie ignorując wtręt Trapa – Na każdej z płaszczyzn istnienia jest wiele światów; Jedne cudowne lecz inne koszmarne. By tam przejść musisz iść przez portal: drzwi utworzone magią.
- To nie są zwykłe drzwi? – spytał Trap z rozczarowanie słyszalnym w głosie.
- Słyszałam o mistrzostwie kenderów w otwieraniu zamków, lecz przecież nikt nie zdoła otworzyć, których nie ma – wyjaśniała czarodziejka – Portal trzeba dopiero utworzyć. My nie możemy tego dokonać, nie może również Orander. Przynajmniej tak sądzę. Pozwólcie mi zbadać księgi, choć trochę.
- Nie ma jeść – nagle poskarżył się Grod.
- Zostać, ja znaleźć – odparł Umpth i wstał podnosząc też koło.
- Nigdzie nie pójdziesz, nikt nie pójdzie – Halmarain popatrzyła na krasnoludy – Przez was cały ten bałagan więc pomożecie wszystko uporządkować.
- Pozamiatał – kłócił się Grod uznając najwidoczniej, że swoją część pracy już wykonał.
- Nie o takim bałaganie mówiłam – odparła czarodziejka – Wiem już co to za stwór.
   Z trzaskiem zamknęła księgę i palcem wskazała róg komnaty gdzie drzemał Beglug.
- To niemowlę merchesti. Może nie całkiem niemowlę, jednak młode na tyle, że wątpię by umiało same dać sobie radę.
- Merchesti? – dpytał Trap – Coto jest merchesti? A może też zna magię?
- To stworzenie z Płaszczyzny Vasmarg, złe stworzenie. Mają on w rzeczywistości troszkę wrodzonej magii lecz ten osobnik jest chyba jeszcze zbyt młody, by umiał się nią posłużyć. Chyba dlatego na mnie warknął – powiedziała podnosząc ze zdumienia brwi – Jest wyczulone na moc, i chyba się jej obawia.
- Nie wygląda na złego – rzekła Ripple.
- Jest, jest. Tyle że, jeśli wierzyć Alchviem, merchesti raczej nie stanowią dla nas problemu, nawet gdy otworzymy portal. Nasz świat im raczej nie odpowiada. Alchviem twierdzi, że jest tu dla nich za zimno.
- Ten wiatr, co dmuchnął z portalu był naprawdę gorący – powiedziała Ripple – A pamiętasz ten gorący wiatr, który wiał…
- No i tutaj też było gorąco – powiedział Trap, przerywając opowieść siostry.
   Halmarain pochyliła głowę nad książką i ponownie zanurzyła się w lekturze.
- Alchviem opowiada, że wędrował przez Vasmarg bez żadnych problemów poza momentem, kiedy to napotkał merchesti z młodym. Najwyraźniej, kiedy tylko bronią młodych stają się bezwzględne. Tak więc dopóki to coś – wskazała na róg komnaty – pozostaje w naszym świecie to jego rodzice będą dokładać starań, by dostać się na Krynn. A Alchviem wspomina, że merchesti są znane z używania portali.
- To czy ona otworzy portal i zabierze dziesko? – spytał Trap.
   Miał wielką nadzieję na powrót czarodzieja. Może nawet uda się namówić Orandera, by zabrał dwójkę kenderów w jakąś podróż?
- Tego właśnie próbuję się dowiedzieć. W międzyczasie musimy tutaj tego stwora przytrzymać i wy tego musicie dopilnować. Ja muszę czytać, muszę sprawdzić, czy jest jakaś metoda byśmy byli przed nim zabezpieczeni.
- Jeżeli Orander nie jest w stanie otworzyć portalu jednym kamieniem to jak merchesti tego dokona? – spytała Ripple a jej umysł okazał się wystarczająco wyostrzony, by wyłapać wszelkie zwodnicze argumentacje.
- Są znane z tego, że przechodzą na inne płaszczyzny wyłącznie sobie znanymi sposobami – odparła Halmarain – Nawet Alchviem nie wiedział zbyt wiele o merchesti.
- Powiedizałaś, że matka nie jest niebezpieczna, no i nie zraniła przecież Trapa – przypomniała Ripple.
- Nie, powiedziałam, że Krynn jej nie interesuje. Jeśli otworzy portal, wstąpi w nasz świat i nie będzie mogła znaleźć swego młodego to zabije tysiące w trakcie poszukiwań – uważnie spojrzała na kendera – Nie zraniła twego brata bo była zbyt zajęta szukaniem potomka, by się choć troszkę rozpraszać. Merchesti są złe, i pochodzą ze złego świata.
   Łażący bez celu po komnacie Grod spojrzał na Halmarain ogromnymi, błękitnymi oczami. Potem krasnolud odwrócił wzrok i spojrzał na małego demona, potem znów na czarodziejkę, a potem znów na Begluga.
- Nie rozumiem, skąd taka pewność – spierał się Trap – Beglug nie wygląda na złego demona, niczego złego też nie zrobił. Jest jeszcze mały jeśli więc uczyni cokolwiek co nam się nie spodoba to zawsze możemy go czegoś dobrego nauczyć. Pamiętasz, Ripple, jak mały Ham Trotalong koniecznie chciał iść po krawędzi mostu a jego matka uczyła go, by tego nie robił?
   Ripple oczywiście zgadzała się z bratem.
-  A jeśli matka merchesti kocha swoje dziecko wystarczająco, by go tak szukać to też nie może być zła.
- Dbałość o własne młode nie świadczy jeszcze o poczuciu dobra – odparowała Halmarain – Każde stworzenie rodzi się z wewnętrzną potrzebą przedłużenia gatunku, rozmnażania. Wewnętrzny przymus ochrony młodych zmienia się zwykle wraz z liczbą potomstwa w jednym miocie. Stworzenia składające setki, a może i tysiące jaj jednorazowo zwykle zostawiają je swemu losowi, lecz te, które mają ledwie kilka lub tylko jedno młode zwykle bardzo aktywnie je chronią.
- Taka ochrona nie ma nic wspólnego z dobrem, czy złem. To tylko instynkt kontynuowała malutka czarodziejka – To coś jest złe. Nie wygląda może teraz zbyt zabójczo, lecz jeśli w naszym świecie pozostanie wystarczająco długo to już wkrótce przekonacie się o tym na własnej skórze.
- Więc co możemy zrobić? – spytał Trap.
- Nie wiem – przyznała Halmarain.
    Twarzyczkę wykrzywił jej grymas jakby była bliska płaczu lecz po chwili się już całkiem opanowała.
- Nie wiem co mogę zrobić, jestem tylko uczennicą. Nie znam na tyle magii by otworzyć portal nawet gdybym miała oba kamienie.
- Możesz przecież poczytać księgi Orandera – ośmielająco odezwała się Halmarain.
- No pewnie, przecież jesteś czarodziejką, nawet jeśli taką malutką – zgodził się z siostrą Trap- Ty coś wymyślisz a my ci pomożemy jeśli tylko zechcesz. Zwłaszcza jeśli pokażesz nam magię.
   Malutka kobieta zebrała się w sobie i wzięła głęboki wdech. Roztrzęsione usta zacisnęły się mocno i przekształciły w cienką linię, oczy zwęziły się w szparki a z rzęs opadły ślady łez.
- Muszę chociaż spróbować – powiedziała – Jeśli przeczytam co trzeba to mogę znaleźć odpowiedź. Trzymajcie tylko tą bestię cicho i pozwólcie mi się uczyć.
- Ona znowu rozkazuje – odparła Ripple a jej sympatia do czarodziejki gwałtownie wyparowywała.
- A przyrzekłaś pokazać nam magię – przypomniał jej Trap.
- Dostać jeść? – spytał Umpth.
- Do kuchni tym korytarzem, potem na prawo i pięć stopni w górę – powiedział Halmarain zwracając się do Ripple – Sama przygotuj coś do jedzenia. Nie dopuść tych cuchnących stworów do spiżarni albo będą nosić na ramionach świńskie łby. I nie próbuj zwiać. Orander splótł zaklęcia ochronne na wszystkie pozostałe drzwi.
- A jeśli spróbujemy przejść przez takie drzwi to w co zmieni nas zaklęcie? Mogłoby być ciekawie pobyć czymś innym jakiś czas – rzekł Trap.
- Zostanie spalony na grzankę  - odparła Halmarain i powróciła do studiów.
   Po namyśle Trap zadecydował, że grzanka nie jest za bardzo żywotnym przedmiotem a zwłaszcza nie znosi włóczęgi. Obudził młode merchesti i poprowadził je korytarzem w ślad za Ripple i krasnoludami żlebowymi. Maszerowali teraz przejściem znajdującym się za drzwiami, którymi wpadli do siedziby czarodzieja. Na końcu korytarza znajdowało się wąskie przejście prowadzące do sporej zmywalni naczyń.
   Przeciwległą ścianę komnaty zastawiało potężne palenisko. Na prawo od niego, na szerokich półkach, leżało ponad dwadzieścia wielkich, obróconych do góry dnem, kotłów i rondli. Większość z nich była za duża by byle kender potrafił je podnieść. Na środku komnaty stały cztery stoły, każdy długi na dwadzieścia a szeroki na sześć stóp. Mogła tu pracować cała armia kuchcików i kucharzy. Swą wysokością stoły były przystosowane do wzrostu przeciętnego człowieka więc ich blaty znajdowały się na poziomie oczu kendera. Umpth i Grod, mali nawet na miarę krasnoludów żlebowych , mieli jeszcze gorzej.
   Wokół każdego stołu znajdowało się dziesięć wysokich krzeseła; stały tu zupełnie tak, jakby pracujący tu kucharze właśnie wyszli. Na półce z przeróżnymi dzbankami stało około pięćdziesięciu glinianych dzbanuszków opisanych nazwami przypraw. Pod łukowym sklepieniem mogli dojrzeć mnóstwo spiętrzonych, glinianych kadzi na przeróżne płyny.
   Na wielkim ruszcie paleniska płonął nieduży ogień. Merchesti wydało z gardła gulgot zadowolenia poczuwszy trochę więcej ciepła i zaraz oparło się o ciepły brzeg paleniska.
- Ale ogromny pokój! – zawołała Ripple oglądając się wokoło.
- Zbadajmy go trochę – zasugerował Trap.
   Poszedł za Ripple w kierunku spiżarni gdzie pochodnie zapały się same przez się gdy tylko się do nich zbliżali. Większość wielkich dzbanów była pusta lecz w mniejszych udało im się znaleźć trochę produktów. Nie trwało długo a Ripple miała już gotowy pudding kukurydziany a w tym czasie Trap zdążył uciąć parę płatów bekonu i przysmażyć je na patelni.
   W chwili gdy Trap zdejmował bekon z patelni do komnaty weszła Halamarain. Ciągle jeszcze czytała czerwono oprawną księgę, lecz jednocześnie od czasu do czasu węszyła jakby jej przewodnikiem był teraz nos.
- Wiesz już jak otworzyć portal do innej płaszczyzny? – spytał Trap.
   Podziemne kawerny wyraźnie zaczynały go już nudzić.
- Chyba zbliżam się do odpowiedzi – odparła zapytana – Pozwól, że dokończę to będę mogła ci powiedzieć.
   Kazała krasnoludom glebowym usiąść ponownie na krzesłach i sięgając ponad jej głową odłożyć księgę na blat. Wspięła się po poprzeczce krzesła, stanęła na siedzisku i dalej czytała.
   Para kenderów przyniosła do stołu czarki i deski z pożywieniem. Przynieśli też co prawda łyżeczki do puddingu lecz krasnoludy złapały czarki i zaczęły zgarniać pudding w usta brudnymi paluchami.
   Trap, całkowicei zdegustowany brakiem manier Agharów, szukał w myślach tematu do rozmów byle tlko zagłuszyć głośne mlaskanie i siorbanie. Popatrzył na czarodziejkę i pomyślał o pytaniu, które już dawno chciał jej zadać.
- Jesteś krasnoludką – zauważył – z jakiego klanu? Z Neidarów, czy może z Klarów?
   Wujek już kiedyś mu mówił, że krasnoludowi są strasznie nieufni wobec przejawów magii, jako czegoś co nie jest im przyrodzone. Wątpił też, by pochodziła z jakiegoś odłamu Hylarów, ci bowiem zwykle trzymali się swych głębokich jaskiń i tuneli w górach. Widywano ich czasem na powierzchni, lecz tylko gdy podróżowali w jakiejś bardzo ważnej misji.
- Nie jestem krasnoludką – odparła mimochodem, tak mocno zaabsorbowana czytaniem, że nawet się nie zirytowała – Wierz lub nie, jestem człowiekiem.
- Dorosły człowiek niższy od nas? – Ripple była zdumiona.
   Halmarain była tęższa, lecz niższa od dwunastoletniego kendera.
- Niektórzy ludzie nie rosną zbyt wysoko. Jesteśmy rzadkością, chyba jedno na sto tysięcy.
- Dużo miejsca gotować – odezwał się Umpth.
- Czarodziej chyba dużo jeść – zasugerował bratu Grod.
   Halmarain  ignorowała gadaninę krasnoludów lecz Trap też był zaintrygowany ogromną i tak doskonale wyposażoną kuchnią.
- Piękne miejsce – powiedział – Chciałbym je dokładnie obejrzeć. Są tu inne komnaty?
   Zamierzał jeszcze bliżej się przyjrzeć kilku glinianym dzbankom, których jeszcze nie zdążył otworzyć.
- Nie ma, to wszystko. Przed kataklizmem były w tych pokojach i zmywalnia, i spiżarnia, i magazyn twierdzy – tu Halmarain wskazała palcem w kierunku sklepienia – Trzęsienie ziemi zawaliło górne przejścia. Ludzie w twierdzy byli chyba pewni, że podziemne pomieszczenia też uległy zawaleniu, bo nigdy nie próbowali ich odkopać.
   Trap zamierzał sypnąć kolejnymi pytaniami, lecz krasnoludy żlebowe właśnie opróżniły miski i odeszły od stołu kierując się w stronę paleniska. Halmarain podniosła na chwilę wzrok i rzuciła kenderowi twarde, ostrzegawcze spojrzenie. Trap pośpiesznie zastąpił im drogę. Szybko zapełnił ich miski, o swojej też nie zapomniał skoro już i tak miał je w ręce. Kukurydziany pudding Ripple to czyste delicje. Sławny w całym Hylo. Halmarain tymczasem nie przerywała studiowania ksiąg pomimo spożywania posiłku. Miała właśnie zamknąć księgę i odejść od stołu gdy zauważyła wyczekujące spojrzenie kendera.
- Pokażę wam teraz trochę magii, lecz potem macie posprzątać zmywalnię i mieć oko zarówno na merchesti jak i na krasoludy.
   Halmarain sięgnęła do solniczki i delikatnie odliczyła dwanaście ziaren. Rozsypała je na blacie, machnęła dłońmi i zaczęła inkantację. Dwanaście ziaren urosło, potem się rozpadło a z każdego wyszedł niewielki, świecący człowieczek.  Wyglądali tak, jakby byli zrobieni z malutkich klocków, poruszających się jak na zawiasach umieszczonych w miejsca bioder, ramion, kolan i łokci. Mali ludzie tańczyli na blacie.
   Dwójka kenderów zaczęła klaskać a twarze krasnoludów żlebowych omal się nie rozpadły ze zdumienia na dwie części, kiedy tak obserwowali malutkie, tańczące figurki. Usiłowali je złapać, lecz paluchy tylko przeszły przez widmowe postaci. Zabawa trwała około pięciu minut po czy wszystko znikło.
- A teraz pamiętajcie, co przyrzekliście – powiedziała Halmarain i wróciła do laboratorium czarodziei.
   Kenderzy pozostali by posprzątać kuchnię. Krasnoludy tymczasem wyżarły całą resztę puddingu a Beglug pożarł dwie drewniane tace.
   Kiedy już kuchnia była posprzątana krasnoludy rozłożyły się na podłodze. Ponieważ jednak merchesti trzęsło się z zimna kenderzy rozpalili większy ogień w palenisku. Beglug zasnął na palenisku. Oni sdami owinęli tymczasem czym tam kto miał i ułożyli do snu na kuchennych stołach.
   Następnego dnia Halmarain dalej studiował księgi. Kenderzy zaczęli się nudzić. Nie potrafili nakłonić Halmarain do kolejnego pokazu magii, przyrzekła im tylko, że kiedy już znajdzie odpowiedzi na nurtujące ją pytania to taki pokaz zobaczą. Trap i Ripple zaczęli więc przeglądać zawartość własnych toreb i sakiewek i przechwalać się posiadanymi przedmiotami. W dość niezrozumiały sposób Ripple znów weszła w posiadanie kamienia bramy. Po jakiejś godzince powtórzyli całą zabawę. Tym razem Trap odzyskał kilka przedmiotów, które dziwnym trafem wpadły w sakiewki siostry. Przyznać należy, że bez oporów zwrócił, co należało z kolei do niej.
   Część poranka przeszła im całkiem miło zwłaszcza, gdy podczas trzeciej już eksploracji podziemnych jaskiń dopadli kufra głęboko wciśniętego pod łóżko Orandera.
   Nie wpadło kenderom do głowy, że Orander mógł nie polegać na zwykłym zamku lecz dodatkowo chronić własność osobistą za pomocą jakiegoś, najprawdopodobniej paskudnego, zaklęcia. Zamek stanowił dla kendera dziecinną igraszkę zaklęcie jednak cisnęło nim przez całą komnatę aż walnął brwiami w kolana własnych nogawic. Podchodził do kufra, na własne szczęście, troszkę z boku tak więc ominął go pełny efekt ognistej kuli. Drzwi do laboratorium Halmarain zamknęła za sobą więc całego hałasu usłyszeć nie mogła.
   Następna godzina upłynęła im we wspaniałej atmosferze.  Co i rusz wydawali okrzyki zachwytu nad odkrywanymi pierścieniami, ampułkami i broszami. Zbadali niewielkie, dokładnie zawiązane sakiewki zawierające  jakieś proszki, oraz dwa dziwne noże. Zafascynowały ich trzy złote pierścienie. Kiedy już skończyli badania, Trap dokładnie zamknął kufer na zamek, tak by nikt się doń nie dostał i skradł przedmiotów Orandera. Żadne z nich nie zwróciło uwagi na fakt, że kufer jest teraz zdecydowanie lżejszy niż gdy go otwierali natomiast trzy pierścienie, jeden z noży i kilka fiolek do kufra nie wróciły.
  Po południu tego samego dnia powtórnie dokonali porównania zawartości sakiewek. Tym razem zainicjowali wymianę tak więc oboje weszli w posiadanie zupełnie nowych przedmiotów. Trap uważnie obejrzał nóż, jaki siostra wręczyła mu w zamian za ten, który znalazł w swoich bagażach po zejściu ze statku.
- Ten wygląda zupełnie tak samo jak nóż, który Orander trzyma w kufrze – powiedział wkładając jednocześnie nóż do pochwy.
- Tak, rzeczywiście – odparła Ripple – Kiedy już wróci przez ten portal może powinieneś je porównać. O rany, byłoby fajnie mieć taki magiczny nożyk.
   Krasnoludy żlebowe spędziły cały dzień urządzając nowe “To Miejsce”. Znaleźli jakąś nie używaną komnatę z jedną walącą się ścianą i ją zaanektowali. Ich pierwszym zadaniem okazało się przyciągnięcie ze spiżarni dużego, kamiennego gara i delikatne przecięcie go na dwie połowy. Ogłosiwszy, że teraz już mają łóżka ruszyli na poszukiwanie wszystkiego, co może być przydatne w nowym domu.
   Dzień się kończył a dwójka kenderów, krasnoludy i mała czarodziejka właściwie już opróżnili zapasy ze spiżarni. Beglug tymczasem, mogący chyba pogryźć i strawić wszystko lecz lubujący się w drewnie, zjedł jedno z wysokich krzeseł i napoczął stół.
   Tego wieczora Ripple przygotowała kolejną porcję doskonałego puddingu z kukurydzy. Halmarain przyszła do kuchni i przyłączyła się do posiłku. Czytała w dalszym ciągu, nawet jedząc, i wydawała takie dźwięki jakby ją brzuch bolał. Wzdychała, pojękiwała a czasem stękała.
- Pudding nie mógł jej zaszkodzić – powiedział do brata Ripple.
- Nie, po prostu znalazła odpowiedź jakiej szukałam – rzekła Halmarain – Nie taką jakbym chciała, zdecydowanie nie taką. No ale przynajmniej wiem, co mamy zrobić, by zwrócić to coś do jego świata i uratować Orandera… jeśli jeszcze żyje.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#11 2014-08-04 11:03:03

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

Jak co poniedziałek - kolejny rozdziałek! (uprzedzam: bez żadnej korekty)


Rozdział 7

-Myślałem, że jak mówiłaś, to markesi…
- Merchesti – Halmarain poprawiła Trapa.
- Myślałem, że merchesti potrafi otworzyć portal – dokończył Trap.
- Gdyby Orander był żywy i miał oba kamienie to sam by go otworzył. Jeżeli jednak już nie żyje – a obawiam się, że tak jest – to koszmarne lata upłyną nim nauczy się sięgać do naszego świata. Ten potwór będzie wzrastał na Krynnie – tu wskazała na Bagluga siedzącego spokojnie na podłodze – Im dłużej tu będzie, tym będzie większy i bardziej niebezpieczny. Jeśli nie odeślemy go szybko do domu to będziemy musieli go zabić.
- Nie! – zaprotestowała Ripple.
Merchesti siedziało u podnóża jej krzesła. Czasami opierało się o jej nogę jakby w poszukiwaniu dotyku żywej istoty i poczucia bezpieczeństwa.
- Nawet tak nie mów! Nie jest zły! To nikczemne! – kłócił się Trap – Nie zrobił nic poza jedzeniem i spaniem.
   Po drugiej stronie stołu oczy Groda gwałtownie się rozszerzyły.
- Zła natura ujawni się z biegiem czasu – mała czarodziejka zlekceważyła obiekcje i odniosła się d książki – Tyle, że portal nie otworzy się tutaj. Według Alchviema otwarcie i zamknięcie portalu przy pomocy kamieni bramy pogrubia materię między płaszczyznami istnienia. To zgrubienie przypomina szramę po uzdrowionym zranieniu.
- Wiem, o czym mówisz. Miałam taką szramę – Ripple uniosła rękaw by pokazać szramę – Pewnego dnia, gdy Soso Stepup i ja…
- Muszę znaleźć maga dość silnego, by pomógł Oranderowi otworzyć portal – przerwała Ripple Halmarain – Jeżeli tylko jeszcze żyje to możemy mu pomóc.
- I Beglug będzie mógł wrócić do domu – rzekł Trap – Nie wygląda na miłośnika podróży – kender potrząsnął głową – Myślałem, że lubiłby popatrzeć na nowe miejsca a on tylko jęczy. Oczywiście, może to być skutek tylko bólu brzucha od wszystkiego co pożarł…
   Ripple aż się wzdrygnęła.
- Tylko, że jeśli szukając tego maga będziesz musiała pójść daleko to skąd pewność, że matka Begluga go odnajdzie gdy go odeślemy?
- Nie wiem – rzuciła Halmarain – Nie wiem, co innego można zrobić. Alchviem mówi, że nikt nie może powtórnie otworzyć portalu z tego samego miejsca, więc pozostawanie tu w niczym nie pomoże.
- Kto to jest ten Alchviem? – spytał Trap. Halmarain nigdy tego nie wyjaśniła – To jakiś czarodziej? Będzie dla nas robił magię?
- To czarodziej, który żył tysiąc lat przed Kataklizmem – odparła Halmarain z cierpliwością, jakiej nigdy od niej nie doświadczyli – Nosił czerwone szaty. Poświęcił całe życie na naukę o portalach. Dowiedział się więcej o podróżach między płaszczyznami niż ktokolwiek przed nim czy po nim. Orander odnalazł jego pisma i odkrył, jak można uzyskać kamienie bram. Kiedy mówię, że znalazłam coś w tych książkach – klepnęła w jedną z nich – to możecie być pewni, że na Krynnie nie znajdzie się lepszej informacji.
- Informacje? To oznacza uczenie się nowych spraw. Lubię informacje – powiedział Trap myśląc jednocześnie, że magiczna wiedza może być zarówno interesująca jak i pożyteczna.
   Beglug tymczasem, trzymając łeb nisko jakby szukał kolejnych odłamków szkła do spożycia, zaczął włóczyć się po kuchni. Po drodze wpadł na krzesło Halmarain i odskoczył wystraszony, warknął, błysnął pazurami na widok małej czarodziejki.
- Zabierzcie to ode mnie – zawołała Halmarain kopiąc jednocześnie z całych sił w stronę merchesti.
- Ja go zabiorę – powiedziała Ripple.
   Zeskoczyła z krzesła I ujęła małego potwora za rękę. Nie oponował tylko usiadł na podłodze przy jej krzesełku.
- On się tylko przestraszył – powiedziała – nie zaatakował, nie zrobił nic złego.
- Przeczytaj coś z tej księgi – poprosił Trap.
- To nie są opowiastki – odparła czarodziejka, zamykając  księgę z trzaskiem.
- Za dużo o Alchviemie to nie opowiedziałaś – rzekła Ripple podnosząc się jednocześnie zza stołu – Przestało mi się tutaj podobać, chcę stąd wyjść.
   Zmarszczyła czoło ostrzegając o nadciągającej burzy tyle, że czarodziejka nie znała tych znaków.
- Chyba nie zrozumieliście co powiedziała – Halmarain rzuciła w stronę kendera.
- No pewnie, że wiemy co mówiłaś – Trap natychmiast stanął w obronie siostry  - otwarcie portalu powoduje powstanie szramy. Pamiętasz szramę na ręce Marchona Bolo, Ripple?
- Jak mu się to stało? – zapytała Ripple – Chyba zapomniałam.
- Próbował otworzyć skrzynkę należącą do…
- Zapomnijcie o Marchonie Bolo! - zawołała Halmarain –Mamy problem. Musimy zabrać tego małego potworka do czarodzieja wystarczająco potężnego by…
- … Bangbus Jumpdown! – tryumfalnie dokończył zdanie Trap.
- Wy mnie nie słuchacie! – wrzasnęła rozzłoszczona Halmarain.
   Ciągłe poirytowanie czarodziejki nagle rozzłościło Ripple.
- Wiedźma mała głośno ryczy  – rzuciła.
   Trap wyszczerzył się do siostry. Znał grę.
- Nas nie słucha tylko krzyczy – dodał.
- Tupie, krzyczy, rozkazuje – kontynuowała Ripple powodując głębszą irytację gapiącej się na nich Halmarain.
- No i robi wiele hałasu – dodał Grod nie łapiąc niestety ani rytmu, ani rymu.
   Para kenderów głośno się roześmiała a Grod się do ich przyłączył klaszcząc w dłonie. Trap spojrzał na Halamarain.
- Słyszeliśm. Nie mam  pojęcia dlaczego nie miałby ochoty na ujrzenie nowych miejsc y cię – powiedział.
- Chcesz zabrać Begluga do innego czarodzieja, który może otworzyć portal I odesłać go do domu – rzekła Ripple – Myślę, że odesłanie go to dobra myśl jeśli oczywiście nie lubi włóczęgi, nie rozumiem co prawda dlaczego nie chciałby zobaczyć nowych miejsc no ale znałam już kendera, który też nie znosił włóczęgi, a poza tym Trap może mieć rację co do jego bólu brzucha, ale jeśli mogłabyś otworzyć książkę i trochę poczytać to będziesz mogła zdobyć kamień i otworzyć portal a wtedy…
- Czy portal nie jest czymś w rodzaju drzwi? – zapytał Trap, przerywając siostrze nową myślą – Umiem otwierać drzwi, każde drzwi, nawet takie jak te w zamknięte w waszym przejściu a wtedy…
- Dość tych pogaduszek ! – zawołała Halmarain – Potrzebuję pomocy mistrza magii. Najlepszy będzie, a przynajmniej tak mniemam, Salrandin, mieszka na południe od Palanthas. Tyle, że mistrzowie nie przychodzą ot tak sobie na wezwanie tak więc i merchesti, i kamień bramy musimy zabrać do miego. Albo tak zrobimy, albo zabijemy małego potwora zanim urośnie i stanie się zagrożeniem.
- Nie możesz tego zrobić! – wybuchła Ripple – Nic jeszcze nie zrobił!
- No i muszę zabrać księgę Alchviema i otworzyć ją dla innego maga.
   Mała czarodziejka wpatrywała się w kenderów, którzy wciąż nie wyglądali na przekonanych. Westchnęła i zaczęła wyjaśniać.
- Tak, jak to jest z czarodziejami to ja naprawdę nie jestem na górze drabiny. Dopiero się uczę tej sztuki. Pierwsze zaklęcie jakiego się nauczyłam to czytanie ksiąg magicznych, tyle że to pozwala je tylko czytać. Poważniejszych zaklęć nie umiem używać… jeszcze nie.
- Przecież możesz przywołać solnych ludzików – z adzieją w głosie odezwał się Trap.
   Halmarain kontynuowała jakby wcale się nie odzywał.
- Znam rozkaz otworzenia księgi; mogę ją czytać, ale tylko czytać. Potrzeba bardzo potężnego czarodziej, by użyć tego co ja mogę przeczytać.Kiedy, a właściwie jeżeli znajdziemy takiego, to może się zdarzyć, nie posiada on wiedzy Alchviema więc musimy te księgi zabrać ze sobą.
- Przestałaś wciąż mówić „ja” a zaczęłaś „my” – zauważyła Ripple – Czyżbyś zapraszała na wspólną wędrówkę?
- Doszłam właśnie do wniosku, że sama nie dam rady – westchnęła Halmarain – Nic podobnego do merchesti nie egzystuje na Krynnie. Jakiś idiota zauważy i spróbuje go zabić. Ludzie często chcą niszczyć to, czego nie potrafią zrozumieć.
- Możesz go jakoś przebrać – rzekła Ripple.
- odparła Halmarain – Nie jestem w stanie osiodłać kuca a nawet gdyby mi się to udało trudna. Nie chcę podróżować samotnie. Najłatwiejszy sposób, by dotrzeć do Palanthas to pojechać na zachód do Gwyntaar i wejść na statek… tyle, że załoga szybko przejrzy przebranie Begluga. Musimy podróżować lądem, konno, na kucach. Tak sądzę.
- Uwielbiam jazdę konną – zawołał Trap.
- Mam nadzieję – odparła Halmarain – Nie jestem w stanie osiodłać kuca, a nawet gdybym dała radę to nigdy nie wsadzę potwora na siodło. I dlatego musicie iść ze mną.
- My zostać – ogłosił Umpth – Nowe To Miejsce teraz.
- Dużo dobre jedzenie – dodał Grod – Wszyscy zostać w To Miejsce.
   Kender zrozumiał, że krasnolud żlebowy używa tych słów na określenie domu.
- Poprzednie To Miejsce rozpłaszczone.
- Masz rację. Tu można żyć całkiem wygodnie – stwierdziła wesoło Ripple – To znaczy, jeśli naprawdę chcecie tu zostać ale tylko pomyślcie o wszystkich rzeczach, których nie zobaczycie, a poza tym tak sobie myślę, że nie bardzo możecie zostać tutaj bo nigdy nie wyjdziecie żeby znaleźć jakąś żywność a głodowanie wcale nie jest takie interesujące, chyba że Beglug nauczy was jeść drewno albo kamienie… ciekawe jak to smakuje?
   Żlebowce wymieniły kilka spojrzeń i podrapały się po różnych częściach ciała, doszły do swego rodzaju porozumienia.
- My iść z nimi – Umpth powiedział do Groda.
- Znaleźć nowe To Miejsce – zgodził się Grod.
- Nie będę węrować z krasnoludami żlebowymi – cisnęła Halmarain.
- Eee, nie mam pojęcia czemu – powiedział Trap popatrując na Umtha I Groda – Uważam, że są całkiem fajni, a poza tym posprzątali w laboratorium, a nawet jeśli sporo zjedli…
- Jesteś po prostu niemiła – zawołała Ripple – Wiesz dobrze, że ich lubisz, w przeciwnym razie nigdy byś ich nie poprosiła o posprzątanie laboratorium Orandera kiedy wpadł w ten portal. Och, zapomniałam. Ponieważ przyrzekliśmy im pomóc w znalezieniu nowego domu skoro stary został strzaskany  to musimy z nimi zostać.
- Musicie iść ze mną. Jesteście potrzebni do pilnowania merchesti. Choćbym go sama pilnowała dzień i noc to on i tak mnie nie lubi. Więc musicie się nim zająć gdy ja będę studiować zaklęcia.
Popatrzyła Trapowi prosto w oczy i nie było to miłe spojrzenie.
- Nie mogę podróżować samotnie i zajmować nim jednocześnie, tak więc jeśli nie idziecie ze mną to muszę go zabić zanim odejdę.
- Nie! – zawołał przerażony kinder.
- Kiedy będzie martwy to będę mogła przyłączyć się do karawany, dokładnie tak samo jak gdy jechałam południe.
- Och, Trap! Musimy iść albo ona zabije Begluga! – zawołała Ripple.
- Pojdziemy z tobą ale musisz przyrzec, że nie skrzywdzisz Begluga – rzekł Trap – A poza tym to chętnie zobaczymy Palanthas. A zobaczymy inne interesujące miejsca?
- Bdziemy się trzymać z dala od miast – odparła czarodziejka – Ludzi też będziemy unikać jak tylko się da.
- Na ciernie i osty! To brzmi śmiertelnie nudnie – stwierdził Trap.
   Halmarain wzięła głęboki wdech, nawet kilka wdechów, nadymając się jak jakaś żaba. Po chwili stwierdziła, że nie warto. Opuściła ramiona i popatrzyła w sufit.
- W takim razie sądzę, że nie macie już ochoty na żadną magię? – spytała.
- Magia? – nastrój Ripple uległ natychmiastowej zmianie.
- Klan Aglest ma magię – oznajmił Umpth, lecz ani kenderzy ani czarodziejka nie zwrócili na to uwagi.
- Jeśli pomożecie mi wydobyć Orandera obcej płaszczyzny to on wynagrodzi was każdym rodzajem magii – odparła Halmarain.
- Jakim rodzajem magii? – spytal Trap – Nauczy nas zaklęć?
- Nie, to by wam się nie podobało – odrzekła Halmarain – Magię trzeba studiować a to by was tylko znudziło. Ale może coś wziąć… jak moją różdżkę, i wstawi w nią magię.
- Pokaż nam! Co na robi, poza światłem, rzecz jesna – spytała Ripple.
- No cóż, strasznie nie lubię zmywania naczyń – rzekła Halmarain – No I zabiera to strasznie dużo czasu, więc Orander wyposażył różdżkę w specjalną magię jakiej jeszcze się nie nauczyłam.
   Wypowiedziała słowo polecenia. W tej samej chwili wszystkie filiżanki, łyżki, tace i kubki były czyściutkie i leciały samodzielnie na właściwe im miejsca.  Po chwili, z towarzyszeniem brzęku i dzwonienia, kubki wisiały na hakach, tace znalazły się na półkach a łyżki, wszystkie rączkami do dołu, były ułożone w garnku na zastawę stołową.
- O rany! Ale taniec! – Ripple aż zeskoczyła z krzesełka I podbiegła do  czystych garnuszków – A jak zrobię więcej pudding to zrobisz to jeszcze raz?
- Orander pomyśli o czymś znacznie ciekawszym, jeśli tylko pomożecie mu wrócić na Krynn – powiedziała mała czarodziejka gdy tylko Ripple wróciła na krzesło.
   Siedziała teraz gapiąc się na Halmarain błyszczącymi oczami.
- To ja idę – rzekł Trap – A chciałbym…
   Ripple nagle wrzasnęła i rzuciła się na stół. Jej krzesło gwałtownie się pod nią załamało. Po prostu Beglug zeżarł jedną nogę.
- Kender chcieć – wtrącił się Grod, przypominając Trapowi o złożonym przyrzeczeniu.
- Zapomniałem – powiedział Trap i zeskoczył z krzesła, by pomóc siostrze.
   Podniósł co tam zostało z jej krzesła i podał Beglugowi celem uspokojenia. Siostrze podsunął drugie krzesło.
- Musimy jakoś przebrać merchesti – powiedziała Halmarain – Jeśli mamy go odesłać do domu to lepiej, żeby nie wzbudzał za dużo zainteresowania na Krynnie.
- Nikomu nie pozwolimy go zabić – zapewnił Trap.
- Może wpaść oko komuś, kto nie będzie miał zamiaru go zabić – przebiegle zasugerowała Halamarain – Ktoś mógłby chcieć go ukraść, założyć łańcuch na szyję i oprowadzać po różnych miastach. Pokazując go ciekawskim na jarmarkach mógłby zarobić sporo pieniędzy.
- To okrucieństwo! – sama idea zaszokowała Trapa.
- Jeżeli nie zachowamy ostrożności to on przyciągnie czyjąś uwagę – powtórzyła ostrzeżenie Halmarain.
- Podobnie jak czarodziejka – skrzywiła się Ripple.
- Jeśli jacyś mieszkańcy odkryją, że jestem czarodziejką to znajdę się w większym niebezpieczeństwie niż ten stwór – odparła Halamarain – A moje rozmiary… cóż… niektórzy uważają mnie za dziwoląg.
   Oczy jej pociemniały od jakiegoś wspomnienia.
- Dzieciarnia lubi ciskać kamieniami we wszystko, czego nie jest w stanie zrozumieć…
   Jej głos wyrażał już tylko smutek.
- Ale to nie w porządku – rzekł Trap – Nigdy byśmy w ciebie niczym nie rzucali, lubimy cię, nie wtedy jak się wściekasz, ale nie myślę…
- Już wiem. Pójdziemy jako zwierzęta – zawołała Ripple.
- O rany! Świetna myśl! Ja chcę być ptakiem – odparł Trap szybko podchwytując myśl siostry – Halmarain może rzucić zaklęcie I zacznę latać. To będzie zabawa.
- Wszyscy możemy latać – zgodziła się Ripple.
   Rozpostarła ramiona i zaczęła machać. Krasnoludy żlebowe miały miny cokolwiek zdumione ale zaczęły naśladować kenderkę.
- Nie, nie znam zaklęcia latania – powiedziała Halmarain.
   Nadzieje kenderów gwałtownie przygasły lecz naturalny entuzjazm Trapa dał o sobie znać bardzo szybko.
- Już wiem! Będziemy koniami!
- No a wtedy szybko możemy się poruszać – nalegała Ripple – Możesz nas zmienić w konie?
- Nie, w wilki także nie mogę więc nawet tego nie sugerujcie. Sądzę, że trzeba użyć przebrania. Krasnoludy. Beglug i ja jesteśmy trochę mali ale możemy ujść za Neidarów.
- Wszyscy możemy udawać krasnoludy – powiedział Trap – Umpth i Grod idą z nami. Możemy udawać krasnoludy żlebowe.
   Halmarain popatrzyła na kendera jak na ostatniego wariata.
- Nie zrobię tego – krzyknęła - Nic mnie nie zmusi do udawania krasnoluda glebowego!
   Trap spojrzał z zakłopotaniem na Umptha i Groda, którzy właśnie zapełnili brzuchy i odstawili talerze. Siedzieli teraz przy stole z łokciami na blacie i podpierali brody dłońmi. Patrzyli na kendera i czarodziejkę wzrokiem bezosobowo zainteresowanym jakby w ogóle nie mieli pojęcia, że właśnie stali się przedmiotami dyskusji. Zwrócili głowy do siebie nawzajem i udowodnili, że słyszeli (i rozumieli) każde słowo.
- Może klan rosnąć – powiedział Umpth – Beglug dobry Aghar.
- Bardziej niż mag – zgodził się Grod – Ona za mała.
- Nie ma magii klanu – dodał Umpth – Mało warta.
- Kender nie ma magii klanu – powiedział Grod – Duży kłopot. Tylko Aghar ma dobra magia.
- Dziękuję wam bardzo, sama sobie poradzę – parsknęła Halmarain – I nie lubię gdy mówi się o mnie zupełnie tak, jakby mnie tu nie było. Udawanie Neidara byłoby już trudne do wytrzymanie, lecz Aghara… dzięki, nie.
   Halmarain zdecydowanie zatrzęsła głową.
- Oczywiście, że sobie świetnie dasz radę – powiedziała Ripple – Ale będzie zabawa. Będziesz udawać Neidara… ty, Beglug, Umpth i Grod. A kim moglibyśmy być?
   Tu spojrzała pytająco na brata.
- Orły? Jednorożce? – z nadzieją w zapytał.
   Tylko westchnął gdy Halmarain zaprzeczyła ruchem głowy.
- Jak żleb owcy mają udawać Neidarów? – spytał – Jak utrzymasz ich w czystości?
- Na to nawet magia nie zaradzi – szydziła Halmarain – Ja będę potrzebowała wszystkich sił by sobie poradzić z tym – wskazała na Begluga.
- Czarodziejka lubi „nie” – rzekł do brata Umpth.
- Nie ma „tak” – zgodził się z nim Grod.
- Powiem „tak” szybciej niż ktokolwiek jeśli usłyszę jakieś sensowne rozwiązanie – cisnęła czarodziejka – Nie zgadzam się wyglądać na  głupka… ani na krasnoluda żlebowego.
- Nigdzie nie idę jak masz być taka niemiła! – Ripple skrzyżowała ramiona, zacisnęła usta i patrzyła na małą czarodziejkę z odętymi wargami.
- Patrzyć walka – powiedział Umpth do Groda, już się wiercąc w niecierpliwym oczekiwaniu.
- Kobiety dobra walka – potwierdził Grod.
- Nie będzie żadnej walki – z ciężkim westchnieniem stwierdziła Halmarain – Masz rację, Ripple. Troska o Orandera odbiera mi rozum. Zrobię cokolwiek trzeba byle mój mistrz powrócił przez portal. Nie przypuszczam, żeby udała mi się podróż jako krasnolud ce glebowej ale jeśli przebierzemy ich za Neidarów to mogę spróbować. Będą potrzebowali nowych ubrań, no i muszą się wykąpać.
  Skoro decyzję już udało się podjąć to natychmiast zabrali się za planowanie podróży do Palanthas. Mała czarodziejka, skoro już zdecydowała się na współpracę, ostro zabrała się do roboty. Obserwując zegar wodny w przejściu wiedzieli, że popołudnie jest już całkiem późne. Kramy będą już pozamykane więc zabrali się do roboty używając wszystkiego co było pod ręką. Halmarain zdecydowała, że Agharów trzeba wykąpać i czyścić tak długo, aż wieloletni brud zostanie usunięty. Wraz z krasnoludami żlebowymi i kenderem ciężko pracowała nosząc wiadra wody i naręcza drewna kiedy zaczęli napełniać kocioł i go podgrzewać. Krasnoludy stawały się coraz bardziej zaniepokojone podczas gdy woda stawała się coraz to gorętsza. Obawiały się, że czarodziejka wrzucie je do wrzącego kotła. Troszkę im ulżyło widząc, że Trap odgarnia ogień gdy tylko woda osiągnęła temperaturę wystarczającą do zmycia brudu. Kiedy dno kotła stało się na tyle chłodne, by nie poparzyli sobie stóp ani tyłków Halmarain dała im następujący wybór; albo wlezą tam dobrowolnie albo ona zmieni ich w żaby i sama tam wrzuci.
- Żaby muszą myć? – zapytał Umpth rozpatrując tą drugą opcję.
- Żaby siedzą w wodzie – wzruszył ramionami Grod i zwrócił się do czarodziejki – Nie robi latać, nie robi konie. Jak robi żabę?
   Umpth siedział właśnie na podłodze. Zdjął już jeden but, lecz nagle się zatrzymał wpatrując w brata jakby wątpił, że tak wspaniała logika mogła wyjść z ust Groda. Powoli skinął głową potwierdzająco i szybko wzuł zdjęty but.
-Nie mogę sześciu osób zamienić w konie ale mogę pozamieniać dwa krasnoludy żlebowe, a to znaczy was, zamienić w żaby. Marsz do wanny!
   Umpth skinął głową i się rozebrał. Ripple i Halmarain odwróciły się plecami gdy krasnoludy znalazły się w kotle. Po chwili, ku zdumieniu i radości Ripple, Halmarain dotknęła różdżką brudnych, zeszmaconych ciuchów krasnoludów i wypowiedziała zaklęcie. I w tej chwili odzież stała się czysta, przywrócone zostały pierwotne barwy a wszystkie rodarcia naprawione. Zaklęcie tylko odnowiło ubrania, nie zmieniło długości rękawów czy spodni, który były pomyślane dla ludzi.
- O jej! Znowu magia! – Ripple aż klasnęła w dłonie.
- Zadbałam o ich ubrania, ty zadbaj o nich – powiedziała czarodziejka.
   Zostawiła Trapa przy doczyszczaniu krasnoludów a sama z Ripple wróciła do pracowni Orandera.
   Trap szybko uznał, że starania nad zatrzymaniem krasnoludów żlebowych w wielkim kotle z ciepłą wodą to najgorszy obowiązek jaki mógł mu przypaść. Wykłócił się z nimi o użycie mydła do doczyszczenia włosów i bród. Użył szczoty do doczyszczenia szyi i pleców. Uparł się, że resztę  ciała czyszczą sami. Nie mieli pojęcia o zamykaniu oczu gdy używa się mydła do twarzy. Ich wrzaski rozbrzmiewały echem aż do zmywalni naczyń i przejścia.
   Beglug, przyciągnięty zaciekawieniem z powodu chlupotu i wrzasków, podszedł by się przyjrzeć. Mały potwór sądził, że kąpiel to taka zabawa więc wskoczył do gorącego kotła. Początkowo usiłował gryźć bańki mydlane. A potem zjadł mydło.
-Wypij wodę też – zachęcał go Umpth.
   Na całe szczęście krasnoludy żlebowe były już tak czyste jak tylko mogły po jednej kąpieli. Usunięcie całego zakorzenionego brudu wymagałoby całodniowych kąpieli przez tydzień. Nawet jednak jedna kąpiel dokonała ogromnej różnicy. Umpth miał długie, brązowe włosy przechodzące w brązową brodę. Brąz był ciemny, głęboki, prawie czerń. Po ciężkim szorowaniu jego policzki, nos i część czoła były różowe lecz brud wżarty w zmarszczki nadawał wygląd ciemnych linii twarzy.
   Grod tymczasem nie miał zmarszczek. Czerwonawa cera niemal zlewała się czerwono blond brodą i włosami. Oczy miał jasno niebieskie.
   Kiedy tylko krasnoludy i Beglug usnęli Trap, Ripple i Halmarain omawiali dalej plany i wciąż dodawali kolejne szczegóły. Zdecydowali, że zakupami podróżnymi zajmie się Halmarain, która jest w stanie odwołać zaklęcie drzwi. Pójdą z nią Trap i Grod. Jeden z krasnoludów musi pójść, żeby byli pewni iż ubrania i uzbrojenie będą pasować.  Halmarain odziała się w tunikę i spódnicę, które pozwolą jej udawać krasnoludkę.
- Będzie w porządku – zawołała Ripple i jednym, niespodziewanym skokiem wykonała salto wstecz zeskakując ze stołka.
   Rankiem następnego dnia cała trójka udała się na zakupy długim, pokrętnym przejściem, jakie Orander przygotował dla własnego użytku. Wyszli na ulicę jakieś pół mili na zachód od Rynku. Ponieważ Halmarain spędzała większość czasu głęboko pod miastem więc jej wiedza o Lytburgu była mocno ograniczona. Trzeba było użyć siły, żeby przepchnąć Groda obok trzech wysypisk śmieci nim zdołano go przekonać aby poprowadził ich wąską, hałaśliwą lecz czystą ulicą stanowiącą krasnoludzki sektor miasta. Najpierw musieli kupić ubrania, dwa zestawy dla Halmarain i Begluga i jeszcze dodatkowe dla krasnoludów żlebowych.
   Chcąc jakoś wyjaśnić tak duże zakupy opowiadali jak to zostali obrabowani ze wszystkiego poza tym co mieli na sobie i kilku ukrytych sakiewek. Opowieść chyba rozproszyła podejrzenia sklepikarzy, poza tym byli oni zachwyceni tak dużymi zakupami. U szewca Halmarain zakupiła nowe buty dla Agharów, parę dla Begluga i usiłowała znaleźć coś na swoje, malutkie stopy. Skończyło się na kupnie najmniejszej pary i wypchaniu jej szmatami.
   Krasnoludy nigdy nie podróżują bez broni i pancerzy więc musieli odwiedzić jeszcze jeden sklep. Trap stracił już rachubę wydanych kawałków stali. To on musiał z ciężkim sercem za wszystko płacić bowiem zawsze okazywało się, że w niwytłumaczalny sposób u niego lądowała sakiewka Orandera. W końcu Halamarain się poddała i kazała mu ją nieść. Przynajmniej wiedziała gdzie jest. Trap systematycznie opróżniał sakiewkę pod czujnym wzrokiem liczącej czarodziejki. Sakiewka była już prawie całkiem płaska po wizycie w drugim sklepie lecz kiedy wyjął ją w trzecim była znowu ciężka od stalowych monet. Uznał, że jest zaczarowana i automatycznie się sama napełnia. Opuszczając sklep zbrojmistrza Grod i Halmarain mieli na sobie kolczugi skryte pod krasnoludzkimi tunikami oraz metalowe hełmy na głowach. Halmarain ciężko stąpała w ciężkim obuwiu, zupełnie jakby przebijała się przez lepkie błoto. Nie mogła dalej dźwigać zakupów skoro ledwie szła obciążona zbroją. Nie poprawiało to jej humoru.
   Krasnoludzka broń – topory – w rękach czarodziejki i Agharów będzie całkiem bezużyteczna, była jednak niezbędna jako element przebrania. Trap ciężko sapał pod ogromnym obciążeniem; wielką torbą z pancerzami i bronią dla Begluga i Umptha. Grod dźwigał śpiwory, ubrania i buty.
   Mieli już tyle do dźwigania, że zakupy żywności i innych rzeczy przydatnych w podróży zostawili na później. Zanim wrócili do podziemnych jaskiń Halmarain postanowiła jeszcze odwiedzić gospodę w której podróżnicy i poszukiwacze przygód przybywający do Lytburga zwykli się spotykać.
- Wy dwaj, zachowujcie się – ostrzegła – ty masz siedzieć i jeść z gębą zamkniętą, Grod. A ty Trap trzymaj ręce przy sobie i nasłuchuj. Potrzebujemy na temat dróg, warunków podróży, goblinów, ogrów i innych humanoidów w okolicy.
   Trap i Grod zgodzili się łatwo. Grod był głodny a kender ubóstwiał nasłuchiwania wszelkich historii, nieważne czy zawierały więcej niż kilka słów na temat ruchów goblinów. Krasnoludy żlebowe były obeznane ze sklepami i gospodami, chociaż tylko i wyłącznie od strony ich śmietników. Grod poprowadził w stronę budynku gdzie, jak się upierał, poszukiwacze przygód i najemnicy często się zbierali. Na dodatek, wnioskując ze smaku wyrzucanych odpadków, jedzenie musiało tam według Groda bardzo dobre.
   Weszli do gospody „Skaczące Serce” i zajęli miejsca przy stoliku w kącie. Kuchnia na zapleczu szczyciła się rozpalonym ogniem i prosiakiem obracającym się na rożnie wśród płomieni. Dzień zrobił się ciepły więc w gospodzie była duchota. Nie przeszkadzało ponad dwudziestce długonogim, twardookim pijakom, ciągnącym piwo i rzucającym opowiastkami. Większość miała hełmy i broń tuż pod bokiem, ot na podorędziu. Kilku zdjęło pancerze i kolczugi.
   Halmarain poleciła Trapowi zamówić wystarczającą ilość jadła i piwa by zamknąć gębę Grodowi i nakazała, by pilnował zachowania przy stole w odniesieniu do żlebowca. Sama zaczęła nasłuchiwać.
   Halmarain zasugerowała, by zamówili żeberka, kurczaki i bułki dla krasnoluda. Wszyscy tu jedli kościste mięso palcami więc brak manier Groda nie będzie się rzucał w oczy. Trap zamawiał jedzenie i piwo dzięki czemu krasnolud był cały czas cicho. Halmarain usiadła trochę na uboczu, oczy zatopiła w kubku i nasłuchiwała rozmów przy innych stołach. Trap nie słyszał praktycznie niczego poprzez Grodowe siorbanie i mlaskanie.
   Kender się nudził. Obmacał już wszystko w swoim zasięgu; stół, krzesło, kubek. Zainteresował się w końcu wypukłym ziarenkiem wystającym z dobrze wyczyszczonego blatu. Zapomniał przy tym, by trzymać kapelusz na głowie i ukrywać ostro zakończone uszy i kitkę na głowie. Zdjął go i zaczął się wachlować. Już po chwili zwrócił nań uwagę wysoki, długonogi człowiek, który wzdrygnął się nagle i palcem wskazał Trapa.
- Hej, oberżysto, nie sądziłem, że pozwalasz tu włazić kenderom!
   Wszystkie oczy zwróciły się w stronę Trapa. Oberżysta już dwa razy przynosił im jedzenie i trzy razy napitki. Wiedział dobrze, że Trap zapłacił natychmiast jednak teraz walnął tacą o puste kufle na stole i groźnie spojrzał na całą trójkę w ciemnym rogu.
- Wynocha! Nie pozwolę, by jakiś kender okradał mi klientów!
- On nie kradnie – powiedziała Halmarain obniżając trochę głos, by brzmieć jak krasnolud – I zapłacił wszystko jak należy! Podróżuje z nami, ręczę za niego.
- A kto poręczy za ciebie? – zażądał oberżysta – Jeśli podróżujesz z kenderem…
- Czekaj – przerwał potężnie zbudowany człowiek podnosząc się na równe nogi i przyglądając całej trójce – Zapytaj lepiej jak się zwie.
- Trapspringer Fargo – odpowiedział natychmiast Trap – Miło mi spotkać…
- Czy nie tak się zwał ten wyjęty spod prawa kender, co wędrował bandą Alchara Groomba? – zawołał ktoś w sali – Trp-springer, albo i podobnie?
   Kilka głosów potwierdziło.
-To popularne imię kenderów – szybko odparła Halmarain – Połowa kenderów z Hylo nosi imię Trapspringer.
   Trap odwrócił się w jej stronę przecząco kręcąc głową. Musiała chyba źle zrozumieć jego imię. O ile wiedział to był jedynym Trapspringerem w całym Hylo. Jego uwagę jednak zaraz przykuło, i to zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, gwałtowne poruszenie wśród klienteli.
   Każdy wstawał na równe nogi i ruszał w ich kierunku a w oczach wszyscy mieli żądzę odwetu.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#12 2014-08-11 08:12:22

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

Stać nas, Radziwiłłów, umieszczę dwa rozdziały. Oto 8 i 9




Rozdział 8

   Trap gapił się na rozzłoszczone twarze gości gospody. Trzech mężczyzn wstało z ław i wyglądało na gotowych do szarży na stół kendera. Trap usiłował znaleźć najlepszy sposób na ocalenie własnej skóry. Nigdy nie uznawał ciężkich cisów na własną głowę za zbyt rozrywkowe. Na żądanie Halmarain zostawił hoopak w jaskini, noszenie go natychmiast zdradziłoby go jako kendera. Jedyną bronią jaką miał przy sobie był mały nożyk za paskiem, nie mogło to jednak  wystarczyć przeciwko kilku mieczom czy toporom. Język też przykleił mu się właśnie do podniebienia więc nawet nie miał szansy na wyjaśnienie sprawy.
   Siedzący cicho jak mysz pod miotłą Grod podniósł się nagle i zdjął hełm. Skłonił nisko głowę i powiedział z powagą w głosie.
- Ten Trapspringer nieżywy – oznajmił na całe pomieszczenie w gospodzie – Ale to dobra opowieść.
- Nieżywy? – powtórzył pierwszy z awanturników.
   W jego głosie rozczarowanie walczyło o lepsze z podejrzeniami. Pozostali też przystanęli i czekali na jakieś wyjaśnienie.
- Tak, jest nieżywy – z westchnieniem potwierdziła Halmarain.
   Spod przymkniętych powiek  przyglądała się uważnie kenderowi a kiedy ten nie potwierdził sprawy z wystarczającą szybkością, natychmiast wymierzyła mu pod stołem kopniaka.
- Nieżywy – rzekł Trap i postarał się o możliwie smutny wygląd.
   Pomyślał o Wujku Goalongu, ulubionym krewniaku, który niedawno zmarł. Myślenie o Goalongu zawsze powodowało u Trapa zasmucenie, tym razem też po kilku chwilach na rzęsach kendera pojawiły się łzy I powoli potoczyły się w dół policzków.
- Wasz przyjaciel, co nie? – zapytał niski, muskularny mężczyzna na widok łez kendera.
   Wraz z reputacją do łatwego przywłaszczania sobie cudzej własności lud kenderów był dobrze znany z lojalności wobec własnych towarzyszy. Ich śmierć przeżywano bardzo głęboko.
   Trap cicho zaszlochał.
- Mój wujek – powiedział.
   Myślał cały czas o Wujku Goalongu.
- Jeśli nie możemy go już sami zabić to chociaż posłuchajmy jak umarł – uparł się krzepki mężczyzna z rudą brodą.
   Patrzył groźnie na Trapa. Kender zaczął się wiercić na krześle a jego mózg już galopował  wymyślając opowieść.
-Nazywał się Trapspringer Quickhands – powiedział Trap – Był bratem mojej matki i trzecim synem Rogo Quickhandsa. Spotkaliście może kiedyś Rogo w czasie jego wędrówek?  Sądzę, że tędy przechodził, chociaż może i nie, wygląda tylko na to że był wszędzie, był nawet w Solace i na południu w Zeriak gdzie też chcę pójść i zobaczyć Ścianę Lodową. Widzieliście kiedyś Ścianę Lodową?
- Ty lepiej gadaj o tym Trapspringerze – uparł się pierwszy z awanturników.
- Och. Pewnie. Tyle, że dość trudno mi o tym mówić. Sami rozumiecie… wstyd – słowo „wstyd” starał się wypowiedzieć bardzo emocjonalnie i na dodatek z głośnym szlochem – Za okazaną nieprawość nasza wioska skazała go na wygnanie więc bardzo długo go nie widziałem, dopiero parę tygodni temu spotkałem go na drodze.
   Kender miał nadzieję, że goście „Skaczącego Serca” nie są zbyt obeznani z obyczajami jego rasy. O ile dobrze się orientował, to jeszcze żadna wioska kenderów na Hylo nikogo nie skazała na wygnanie. Pomysł ten wpadł mu do głowy na skutek usłyszanego skrawka rozmowy gdy robili zakupy.
- Nawet nie przypuszczałem, że ukradnie moją sakiewkę!
   Trap jak zawsze z łatwością wpadał wszystkimi możliwymi emocjami we własne opowieści a myśl, że inny kender mógłby okraść kogoś z jego własnej rasy natychmiast rozświetliła mu spojrzenie gniewem.
- Obrabował własnego siostrzeńca? – krzepki facet aż potrząsnął głową – Nie ma już honoru wśród złodziei – I dodał wciąż potrząsając czupryną – Posłuchajmy opowieści jak umarł.
   Każdy kender kochał opowieści. Kocha je opowiadać przynajmniej w takim samym stopniu, a czasami większym, jak wysłuchiwać. Kenderzy nigdy nie powtarzali historii dokładnie tak, jak się rzeczy wydarzyły czy jak o nich usłyszeli. Mając sprawną wyobraźnię potrafili rzecz rozwinąć, dodać więcej dramatyzmu, napięcia czy humoru. Tylko malutki krok dzielił u nich upiększenie opowieści od czystego wymysłu. Trap zdecydował oprzeć swą opowieść na własnej, ostatniej przygodzie z portalem.
- No, dobra… ale to niełatwe. Myśleliśmy, że Wujek Trapspringer jest martwy, bowiem nie przypuszczaliśmy, żeby mógł przeżyć kłopoty jakich sobie napytał u pewnego czarodzieja – zaczął.
   Zamilkł na chwilę a słuchaczom dobrze w pamięć zapadło, że mowa o prawdziwym użytkowniku magii. Od czasów Kataklizmu czarodzieje cieszyli się złą sławą na całym Krynnie.  Teraz już słuchacze uwierzą w każde słowo.
   Trap tkał opowieść o wyrzutku kenderskim, który zatrzymał czarodzieja podróżującego w stronę Lytburga. Czarodzieje nie używają broni ponieważ zwykle są zbyt zajęci studiowaniem własnej sztuki, by jeszcze praktykować sztuki walki więc i ten czarodziej został zaskoczony. Przez chwilę był na łasce i niełasce broni kendera. Użył podstępu i ten drugi Trapspringer nie nadział go z miejsca na swą broń.
- I to był najgorszy błąd Wujka Trapspringera – powiedział prawdziwy Trapspringer powoli rozglądając się po izbie i pozwalając by napięcie ciągle rosło.
   Wtedy też zauważył jak Grod opuścił swoje miejsce i teraz ściągał jedzenie z talerza uzbrojonego najemnika, którego uwaga skupiła się całkowicie na opowieści. Halmarain ześlizgnęła się również ze swego zydla i teraz wyraźnie kierowała się tropem krasnoluda żlebowego. Kender pozostawił Aghara na głowie malutkiej kobiety a sam kontynuował opowieść.
- Czarodziej zrzucił brązową opończę podróżną i odkrył własne, czerwone szaty. Zapewne możecie sobie wyobrazić, jak to zaskoczyło Wujka – popatrzył na krzepkiego awanturnika – Widziałeś kiedyś czarodzieja czerwonych szat? To jest okropny odcień czerwieni, ja ci to mówię.
   Tą uwagę rzucił spoglądając jednocześnie z ukosa na Halmarain.
- Po prostu gadaj co się potem wydarzyło.
- Ale czarodzieje są interesujący – sprzeciwiał się Trapspringer.
   Halmarain rzuciła mu twarde spojrzenie.
- Opowiadaj dalej – syknęła.
- Zanim wujek zdążył zrobić choćby jeden krok wstecz – kontynuował Trap – czarodziej wzniósł ręce i wyczarował drzwi mamrocząc jednocześnie jakieś parszywe inkantacje. W świetle słońca, na samym środku drogi, pojawiła się nagle czarna dziura a z niej dmuchnęło wiatrem niosącym smród zgnilizny i rozkładu a powietrze wokół zrobiła się lepkie i zielone…
   Ciągnąc dalej opowieść Trap został nagle uderzony spostrzeżeniem, że jego uniemożliwiona podróż na inną płaszczyznę istnienia nie była nawet po części tak fascynująca jak ta opowieść. Poczuł się nawet troszkę oszukany, gdy pozwalał by szybka myśl dodawała do opowiadania kolejne, intrygujące detale.
- I wtedy właśnie czarne, pokryte łuskami i ogromne jak same drzwi ramię sięgnęło tutaj i złapało Wujka Trapspringera – kender pozwolił, by kilka łez ponownie spłynęło mu na policzki – A jeśli teraz nawet jeszcze żyje, to jest naprawdę w okropnym miejscu.
- Ale myślimy, że już nie żyje – dodał cichutko.
   Większość awanturników poważnie skinęło głowami tylko oberżysta zaczął głośno szydzić. Stały mieszkaniec miasta, wiele już słyszał i nie wierzył nawet w połowę opowiastek jaką najemnicy i wędrowcy przynosili do Lytburga.
- I jak się o tym wszystkim dowiedziałeś?
- No… jeden taki… pół-goblin z bandy wyrzutków mi o tym opowiedział – odparł szybko Trap – Był z moim wujkiem, lecz znacie przecież ich rodzaj – skinął w stronę niskiego, muskularnego mężczyzny, który widział jego łzy – umieją znęcać się nad słabszymi ale nigdy nie staną naprzeciw prawdziwego niebezpieczeństwa.
   Pozwolił, by sama pogarda awanturników wobec innych humanoidów podkreślała to oświadczenie.
- Nie, nigdy – powiedział rudobrody ze szramą na twarzy.
   Odwrócił się w stronę swego kufla, spojrzał nań, lecz kufel był pusty. Krzyknął na oberżystę. Nikt nie zauważył, że Grod skończył zawartość kilkunastu kufli podczas gdy klienci byli wsłuchani w opowieść kendera.
- A kiedy to się stało? – padło pytanie z daleka, Trap nie był pewien kto je zadał.
- Ja… tak dokładnie to nie wiem – powiedział.
   Nie chciał zrujnować opowieści mówiąc, że wygnaniec zginął dwa dni przedtem nim uznano, że to on obrabował jednego z gości gospody.
- Usłyszałem o tym wszystkim dopiero wczoraj wieczorem. Pół-goblin tak kręcił w opowiadaniu… sami wiecie, jak to jest gdy chcesz od nich usłyszeć prostą odpowiedź. Ciągle jeszcze był przerażony więc sądzę, że to się stało niedawno. Znacie może tego pół-goblina? Miał brodawkę na nosie, zupełnie jak on.
   Trap wskazał na oberżystę, który nie lubiąc wcale kenderów dodatkowo natychmiast się obraził.
- Powiedziałeś swoją historyjkę a teraz wynocha – rozkazał zza baru – Nie chcę tu ani wyrzutków, ani ich krewnych.
- Wyjdźmy – szepnęła mu Halmarain prosto w ucho – Rzuciłeś im niezłą opowieść a teraz zmiatajmy nim się zorientują, że Grod zeżarł wszystko w polu widzenia.
   Opuścili gospodę i poszli spacerem dalej aż w końcu upewnili się, że są już poza zasięgiem wzroku gości oberży więc skręcili w boczną alejkę. Prowadził Grod, prawdopodobnie szli w kierunku rozwalonego budynku skąd mogli przejść do podziemnych korytarzy. Nie minęło wiele czasu a nawet Trap nie mógł rozpoznać terenu.
- Nie pamiętam tej ulicy. Zwykle pamiętam. To interesujące. Gdzie ty nas prowadzisz? Spytał kender.
- Ta droga. Ta drogą dobre śmieci – bez zatrzymania odparł Grod.
- Nie będziesz teraz grzebał w żadnym śmietniku – twardo rzekła Halmarain – Zabieraj nas do korytarzy. Prosto do korytarzy.
   Droga wiodła przez krasno ludzką część miasta i kiedy tylko wypadli zza rogu Trap zderzył się z krasnoludem.
- Proszę mi wybaczyć – rzekł uprzejmie.
   Zawsze był gotów przyznać się do drobnych, przypadkowych faux pas.
    Krasnolud spojrzał na kendera, spojrzał ponownie i twardo stanął w miejscu blokując im przejście.
- To ty byłeś z tym drugim złodziejem! – wrzasnął na Trapa.
   Kiedy tylko Trap rozpoznał jubilera oskarżającego Ripple o kradzież to aż się z gniewu zagotował.
- To kłamstwo, ona nie jest złodziejką!
   Trap nie był uzbrojony wobec czego zamachnął się mocno torbą pełną pancerzy i broni. Torba walnęła krasnoluda w podbródek. Krasnoludy to raczej mężni wojownicy i niełatwo ich pokonać, lecz uderzenie pakunkiem zawierającym pancerze i broń pozbawiło jubilera przytomności.
- Zawleczcie go dalej za róg – rozkazała Halmarain rozglądając się podejrzliwie po ulicy.
- Tutaj! Stój tutaj i blokuj alejkę. Lepiej żeby nikt nie zobaczył Groda odciągające go na bok – syknął kender – Odłóżmy pakunki i oprzyjmy się o nie.
- Będzie to wyglądało jakbyśmy przepakowywali paczki – Halmarain szybko podchwyciła myśl kendera.
   Rozłożyli się najszerzej jak mogli byle tylko zasłonić wyczyny krasnoluda żlebowego.
- No tylko tego mi brakowało; kenderzy złodzieje – mamrotała Halmarain.
- Przestań. Ripple niczego nie ukradła – cisnął Trap.
   Już jej wcześniej opowiedział wszystko o uchylnej tacy jubilera I starań Ripple by oddać klejnoty krasnoludowi.
- Co ten Grod tak się grzebie? – Halmarain była już wyraźnie zmęczona grzebaniem w paczkach.
   Tymczasem krasnoluda żlebowego nie było widać już od kilku minut.
- O, już idzie – powiedział Trap i wyprostował się jednocześnie przeciągając zesztywniałe mięśnie.
   Grzebanie w paczkach też go męczyło. Nie minęło już wiele czasu, gdy wreszcie dotarli do podziemnych jaskiń. Ripple, Umpth i Beglug czekali w pracowni czarodzieja. Młody demon leżał zwinięty w rogu i spał. Większość śmieci z podłogi gdzieś zniknęła i tylko Beglug czkał przez sen przerywając od czasu do czasu chrapanie.
- Na wszystkich bogów Krynnu – wściekała się Halmarain patrząc na śpiącego merchesti – Zapomnieliśmy o najważniejszej sprawie, żeby móc przebrać Begluga.
- On potrzeba broda – powiedział Grod i sięgnął za pazuchę.
   Wyciągnął splątaną masę czarnych włosów poprzetykanych srebrnymi nitkami. Kiedy tylko krasnolud żlebowy rozciągnął je na stole, Trap natychmiast się domyślił. To była wspaniała broda krasnoluda jubilera.
- Odciąłeś mu ją? – Trap nie mógł uwierzyć – Och, to było sprytne.
   Właściwie zazdrościł, że sam o tym nie pomyślał.
- Krasnolud rośnie druga – powiedział Grod z wyraźnym, krasnoludzko- żlebowym brakiem zainteresowania.
- Beglug broda nie urośnie – powiedział Umpth ciągnąc się za własne owłosienie twarzy jakby potwierdzał swą aprobatę dla pomysłu brata.
- Mam tylko nadzieję że już się na TEGO krasnoluda nie natkniemy – mruknęła Halmarain i zaczęła sortować zakupy.
- To tego krasnoluda, który nazwał mnie złodziejką? – Ripple była zachwycona brodą – Tyle, że on już nas nie rozpozna.
   Miała już w głowie mnóstwo planów co do nowego rodzaju kapelusza a na dodatek wyprała już stroje podróżne więc nikt nie miał szansy ich rozpoznać.
- Tyle, że na drodze oboje będziecie kenderami i wszyscy was będą widzieć – odparła Halmarain jakby czytając w myślach Trapa – Nikt nie będzie się przejmował nami, każdy bardziej będzie zajęty pilnowaniem własnych kieszenie przed opróżnieniem. A mówiąc o kieszeniach i sakiewkach… gdzie jest moja sakiewka?
   Wyciągnęła rękę w stronę Trapa.
- Sama kazałaś mi ją trzymać – przypomniał jej kender i oddał sakiewkę.
   Zważyła ją w dłoniach i spojrzała koso na kendera.
- Jest cięższa niż wtedy, gdy ruszaliśmy – zauważyła – Zapłaciłeś za wszystko?
- Pewnie, że zapłaciłem! Przecież widziałaś! – oburzył się Trap – Sakiewka napełniała się za każdym razem, gdy wyjąłem z niej garść stalowych monet. Sądzę, że jest magiczna.
   Halmarain popatrzyła na małą, skórzaną torebkę.
- Może i jest – powiedziała przeciągle – Należy do Orandera. Nie miałam pojęcia, że może istnieć zaklęcie wykonujące kawałki stali, lecz Orander był… jest jednym z najlepszych w naszym zakonie.
   Oddała sakiewkę Trapowi.
-Trzymaj ją na razie. Zanim bym mrugnęła dwa razy i tak miałbyś ją w kieszeni.
   Podczas gdy Ripple i Halmarain trudziły się nad brodą Begluga dwójka krasnoludów żlebowych pomagała Trapowi ubrać młodą bestię. Urodził się do życia na gorącej płaszczyźnie istnienia tak więc przez większość czasu jaki spędził poza kuchnią trząsł się niemiłosiernie. Nic dziwnego, że ubranie zapewniające ciepło polubił od razu. Polubił też kolczugę, nawet próbował kawałek odgryźć lecz Trap pacnął go w rękę.
- Nie, Beglug.
- Nie, Beglug – powtórzył potwór wygładzając zawiłe linki kolczugi.
   Rozwiązawszy jeden problem natychmiast stwierdzili obecność następnego. W jaki sposób mają utrzymać małe, racicowe stopy w butach typu krasno ludzkiego?
- Gwóźdź trzyma kopyto – zasugerował Umpth.
- Gwóźdź trzyma kopyto.
   Grod już zaczął kolejną robótkę.
- Nie będziemy używać tu gwoździ – oznajmił Trap, lecz oczy mu się gwałtownie zwęziły – Może tylko warto by sprawdzić, jak by na to zareagował… co myślisz, gdybyśmy tak…
- Nie sądzę – szybko odparła Halmarain – Chcemy, żeby to nam ufało wystarczająco, by z nami zostać…
- Może lubiłby cię bardziej jakbyś wreszcie przestała nazywać go „to” – wtrąciła Ripple.
   Halmarain popatrzyła na kenderską dziewczynę, wzruszyła ramionami i westchnęła.
- Chcemy, żeby to… on ufał nam do czasu aż będziemy mogli dostarczyć go z powrotem do jego świata. To jedyna na nadzieja odnalezienie Orandera.
   Długie popołudnie spędzili na wyszukaniu zadowalającego sposobu umocowania krasnoludzkich butów na stopach Begluga. Wyglądał on przy tym na zachwyconego zainteresowaniem własną osobą a poza tym obuwie go fascynowało. Stracił całe zainteresowanie, gdy dowiedział się, że buty też należą do kategorii „Nie, Beglug”.
   Kiedy już krasnoludy żlebowe wraz z Trapem nauczyły Begluga chodzić w nowych butach podeszła Halmarain i wręczyła Trapowi niewielki słoik. Wyglądało na to, że merchesti najlepiej akceptuje kendera.
- Rozsmaruj mu to na twarzy i rękach – powiedziała czarodziejka.
   Trap pokrył twarz merchesti klejem koloru ciała po czym przymocował  brodę i wykonane przez kobiety wąsy. Kiedy tylko Beglug założył hełm wszyscy uznali, że ujdzie tylko jako najpaskudniejszy krasnolud na Krynnie.
   Beglug jak gdyby przeczuwał, że za tymi przygotowaniami czai się coś interesującego bo zaczął być zaciekawiony, na tyle zaciekawiony, że kilka razy podszedł bliżej Halmarain. Ciągle trzymał się na dystans, lecz wyglądało, że już się jej tak nie boi.
   Ponieważ wszyscy już byli gotowi więc po prostu zarzucili paczki na plecy, ujęli krasnoludzką broń a Halamrain gasiła pochodnie w miarę jak opuszczali jaskinie.
   Zatrzymała się w zmywalni i wypowiedziała ciche słowo polecenia machnąwszy jednocześnie różdżką. Kubki, deseczki i blaty zostały natychmiast oczyszczone, podłoga sama się zamiotła a taborety pofrunęły samodzielnie na swoje miejsca.
   Maszerując wcześniej po ulicach Lytburga kupili żywność na podróż. Kiedy opuszczali sklepy każda paczka aż pęczniała od zapasów. Nieśli śpiwory i  derki przywiązane u szczytów plecaków. Dochodzili do bram miasta na czas by zmieszać się z tłumem farmerów i mieszkańców okolicznych wiosek śpieszących do wyjścia, by zdążyć do domów przed zmierzchem.
   Kłopoty zaczęły się gdy dotarli do wschodniej bramy. Gruka rolników właśnie kłóciła się ze strażą i nieporozumienie przekształcało się w przepychankę i bójkę jeszcze zanim zdążył nadjechać oficer. Gdy nadjechał, odesłał straże na posterunek a rolnikom kazał iść swoją drogą. Zamieszanie zablokowało bramę więc kolejka chętnych do wyjścia z miasta mocno urosła. Przez kilka minut oficer obserwował wychodzący strumień ludzi. Ripple miała tym czasem oko na Umptha i Groda. Agharowie byli mocno ściśnięci w tłoku lecz z uporem toczyli swoje kółko i po chwili cała trójka, obserwowana przez oficera, bezpiecznie przeszła przez bramę.
   Kiedy tylko przełożony się oddalił żołnierze postanowili wyładować zły humor na dwójce osobników, jakich wzięli za krasnoludów, w tym jeden stanowczo za młody za brodę. Idący z boku Trap pozostał niezauważony.
- Kim jesteście i jakie mieliście sprawy w Lytburgu? – ostro spytał Begluga jeden z żołnierzy.
- Jesteśmy tylko krasnoludami kupującymi drogie kamienie – odparła szybko Halmarain lecz żołnierz nie poczuł się usatysfakcjonowany.
Kiedy więc mały potwór nie udzielił odpowiedzi, żołnierz skierował w jego stronę ostrze włóczni, prosto przed samą twarz. Beglug się nachylił. Odgryzł ostrze włóczni i zaczął je hałaśliwie żuć.



Rozdział 9

   Strażnik ze zdumieniem gapił się na zniszczoną włócznię. Trap też wytrzeszczał oczy to na sterczące drzazgi z drzewca włóczni, to na Begluga, który właśnie przeżuwał z zadowoleniem metalowe ostrze. Kenderski instynkt przetrwania zadziałał szybciej niż oburzenie strażnika.
   Trap złapał młode merchesti za ramię i pociągnął go naprzód, gdzie tłum ludzi właśnie przelewał się przez bramę. Trap, Halmarain i Beglug szczęśliwie zmieszali się z tłumem i przeszli przez most.
- Mam tylko nadzieję, że nic takiego więcej nas nie czeka – sapnęła Halmarain pośpiesznie drepcząc za kenderem.
- O rany, widzieliście? Przegryzł włócznię na pół – powiedział Trap wciąż podskakującbyle tylko utrzymać krok równo z dużo wyższymi, otaczającymi ich ludźmi – Podróżowanie z Beglugiem będzie naprawdę interesujące. Chciałbym tak naprawdę poczekać tam i posłuchać jak ten strażnik wyjaśnia co stało się z jego włócznią.
- Ja bym nie chciała – odparła mała czarodziejka – Lepiej zgińmy im jak najszybciej z oczu.
   Zwolnili kroku gdy tlum rozrzedził się nieco po drugiej stronie mostu. Trap wcisnął Halmarain i Begluga w rząd farmerskich wózków. Szli spokojnie za wózkiem wiozącym jabłka starając się ze wszechsił uniknąć kopyt muła idącego tuż za nimi.
- Doprowadzisz do tego, że nas tu rozdepczą – powiedziała Halmarain i pochyliła szybko głowę bowiem muł pacnął ją w czubek krasnoludzkiego hełmu.
- Przecież sama mówiłaś, żeby zniknąć strażnikom z oczy – odparł Trap – A poza tym muły są całkiem przyjacielskie.
   Sięgnął do torby i wyciągnął z niej jabłko, które jakimś sposobem wpadło tam podczas gdy robili zakupy. Nakarmił nim lewego muła co spowodowało tylko, że prawy pacnął czarodziejkę w hełm z większą niecierpliwością i omal jej nie zwalił z nóg.
   Całe to poruszenie zupełnie nie obchodziło merchesti. Był chyba bardzo zadowolony wciąż jeszcze przeżuwając ostrze włóczni. To było zresztą całkiem spore ostrze.
- Wiesz co? System trawienia Begluga przypomina krater wulkanu – powiedział Trap – Je prawie wszystko. Powinniśmy spróbować z kamieniami.
- Jest koszmarny  odcięła się czarodziejka – Na wszystkich bogów! Popatrz na jego buty.
   Lewy but obrócił się w bok i jego czubek patrzył na zewnątrz podczas gdy prawy był obrócony całkiem do tyłu.
- Może nikt nie zauważy – z nadzieją w głosie odparł kender.
   Lekko podskakując i czasem kopiąc Begluga po butach gdy ten tylko podniósł nogę, udało mu się wrócić czubki butów do prawidłowego położenia. Przeszli jeszcze pół mili i napotkali Ripple z dwójką krasnoludów żlebowych. Grod siedział na kamieniu podczas gdy Ripple starała się strząsnąć błoto z pleców kolczugi Umptha waląc co sił wiązką rózeg. Wyglądało to całkiem jak porządne bicie lecz wyraz twarz Umptha wyraźnie wskazywał, że nic sobie z tego nie robi.
- Poczuł się zmęczony więc po prostu siadł w kałuży błota – wyjaśniła Ripple.
- Dalej tą drogą ie będziemy maszerować – powiedziała Halmarain I jednym machnięciem różdżki oczyściła ubranie krasnoluda – Jeżeli pozostaniemy na południe od tamtych gór to będziemy mogli przeciąć pogórze.
   Celem podróży pozostawało Palanthas, według map Trapa jeszcze sto siedemdziesiąt pięć mil na północ. Pośród jego rzeczy po ostatnich zakupach w dziwny i cudowny sposób objawiła się całkiem nowa mapa.
   Dwójka kenderów zostawiła decyzję co do wyboru kierunku czarodziejce bowiem dla nich nie istniały w tym względzie żadne specjalne preferencje. Krasnoludy żlebowe nie miały obiekcji co do wyboru drogi dopóki było dużo jedzenia.
   Halmarain prowadziła na wschód od dotychczasowej droga jeszcze przez jakieś pół mili aż napotkali trzy stajnie, każda z dużą zagrodą, stojące tuż obok droga. Przyblakły szyld głosił: Konie Glomera – Kupno, Sprzedaż i Pasza.
-Nie miałam zamairu iść spacerkiem całej tej droga do Palanthas, zwłaszcza z magiczną sakiewką Orandera – oznajmiła czarodziejka wprowadzając wszystkich w ogrodzenie – A teraz dopilnuj by żaden z tych krasnoludów nie siadł nie w błocku – dodała sykiem w kierunku Ripple.
   Obserwując zwierzaki mógł Trap spędzić tutaj cały dzień ale Halmarain szybko wybrała siedem kuców. Zapłaciła za zwierzęta i sześć siodeł oraz za sidło juczne, prawie się nie targowała. W krótkim czasie prowadzili zwierzęta drogą na wschód.
- Zapłaciłaś im za dużo – odezwał się Trap – Nie, żeby to miało jakieś znaczenie. Lepiej znajdźmy coś jeszcze do kupienia bo sakiewka już się nów napełniła.
- Wiem, że zapłaciłam za dużo – potwierdziła czarodziejka – Ale chciałam opuścić to miejsce zanim… zanim Beglug zje kowadło kowala albo żlebowce siądą na kupie gnoju. Na wyjaśnianie takich spraw nie mam ani czasu ani ochoty.
- A kto by o nas gadał? – chciał wiedzieć Trap.
- Nie wiem… nikt… każdy… słuchaj, rozwesel mnie. Mam jakieś złe przeczucia, jakby groziło nam coś złego.
- To coś z twojej magii? – zapytał nagle zainteresowany kender.
   Halmarain spojrzała nań spod nagle uniesionych brwi.
- A wiesz, że to możliwe – przyznała – Zaczynałam właśnie poznawać zaklęcie wyczuwania magii gdy wy… gdy Orander przeszedł przez portal. Nie wzięłam ze sobą tej księgi. Gdyby nie to, to mogłabym się dalej uczyć. Ale nie, chyba raczej jestem przerażona podjętą podróżą.
- I dlatego idziemy teraz na wschód zamiast, jak mówiłaś, na zachód? – spytała Ripple.
   Halmarain popatrzyła na kendera przez moment. Skinęła, westchnęła i potrząsnęła głową.
- Mówiłam wam, że sama w podróży nie dam rady. Którędy na zachód?
   Szli dalej na wschód prowadząc kuce aż weszli do niewielkiego lasku i zatrzymali się na pewien czas. Kiedy już żaden podróżny nie mógł z drogi ich ujrzeć poprzywiązywali zwierzęta do drzew i zaczęli wiązać swoje pakunki na grzbiet jucznego kuca. Halmarain ostrzegała, i okazało się to prawdą, że nie dosięgnie wystarczająco wysoko by wiązać paki. Próbowała parę razy, lecz w końcu zrezygnowana zostawiła robotę w rękach kenderów.
- Zabawa się zacznie gdy zaczniemy to… zaczniemy Begluga pakować na siodło – zauważyła Halmarain popatrując na małego demona.
   Krasnoludy żlebowe musiały dźwigać go na siodło lecz Ripple miała wspaniały pomysł, wzięła kawałek polana jeszcze z podwórka handlarza koni i teraz wręczyła je Beglugowi. Uspokojony taką przekąską merchesti nie stwarzał najmniejszych kłopotów.
   Szybko się przekonali, że więcej problemów stwarzają krasnoludy żlebowe, a to głównie z tego powodu, że nagminnie mylą lewo i prawo. Kazano im stanąć po lewej stronie kuców i wstawić lewą stopę w strzemię. Umpth stanął po prawej stronie i użył lewej nogi. Grod tymczasem, naśladując przykład swego przywódcy lecz w lustrzanym odbiciu, stanął po lewej stronie kuca lecz użył prawej nogi. Obydwaj siedzieli twarzą do zadów.
- Kuc idzie zła strona – oznajmił Umpth i zmarszczył się tak, że zabrudzone zmarszczki zeszły mu się na czole.
- Czarodziej siedzi zły koniec – oznajmił Grod obracając się przez ramię.
   Kucyk obrócił łbem i popatrzył na krasnoluda.
- Złazić. Od nowa – zakomenderował Trap.
   Kender śmiał sie na całe gardło. Mała czarodziejka potrząsała głową i przewidywała straszne chwile nim dojdą do celu podróży.
   Grod natychmiast próbował przerzucić prawą nogę nad karkiem kucyka jednak but zaplątał mu się w strzemiona i krasnolud spadł z siodła. Ręce i barki walnęły o ziemię a jasna broda zaczęła zamiatać błoto. Prawy but ciągle jeszcze tkwił w strzemieniu, które teraz zaplątane było o łęk siodła.
   Trap skoczył wokół wystraszonego kuca. Uwolnił krasnoluda z pułapki wyciągając mu stopę z buta a w tym czasie Ripple uspokoiła Grodowego rumaka.
- Nie widziałam za dużo w mieście ale opowieści będzie bez liku – śmiała się nawet wtedy, gdy krasnolud usiłował z powrotem dostać się na siodło.
   Po kolejnych dziesięciu minutach perturbacji obaj żlebowcy siedzieli w siodłach prawidłowo. I wtedy okazało się, że nie mają pojęcia o wodzach, nie wiedzą ani po co są, ani jak ich użyć.
   W końcu kenderska dwójka wykoncypowała długie linki pociągowe tak, by Trap mógł prowadzić kuca Begluga i jucznego a Ripple w ten sam sposób wiodła kuce krasnoludów żlebowych.
- Możemy już ruszać? – spytała Halmarain.
   Przez ostatni kwadrans tylko mamrotała, warczała i tupała bezsilnie w cieniu drzew. Teraz wpatrywała się w Ripple.
- Jak toczyć koło? – zastanawiał się Umpth z siłą wykrzywiającą zmarszczki.
- Po prostu je tutaj zostawicie – odparła czarodziejka i z pomocą Trapa wdrapała się na grzbiet kuca.
- Nie zostawi koło! – powiedział Grod i wyciągnął but ze strzemiona gotów do ześlizgnięcia się na ziemię.
- Nie! Nie rób tego! – krzyknął Trap.
   Z niechęcią popatrzył na duże koło od wozu wciąż stojące oparte o drzewo.
- Oto co zrobimy – powiedział i skrócił linkę Grodowego kuca tak, by krasnoludy jechały w parze. Koło wtoczył pomiędzy nich.
- Toczcie je razem; we dwóch po obu stronach powinniście dać radę.
- Kender sprytny – orzekł Umpth trzymając lewą ręką na łęku siodła a prawą na kole.
- Mała czarodziej nie sprytna jak kender – dodał Grod.
- Marudzi wciąż – rzekł Umpth – Nie jak w magii Aghar.
- Nie macie żadnej magii – odcięła się Halamarain z błyszczącymi gniewnie oczami.
- I nie uczy – wsparł brat Groda.
- Mała czarodziej, mała spryt – zasugerował Umpth.
- Mała spryt, mała magia – dodał Grod.
- Jeżeli zaraz nie ruszymy to chyba zabiję dwa krasnoludy żlebowe – warknęła Halmarain.
   Pogoniła kuca i ruszyła przez las.
   Trap spodziewał się wszelkiego rodzaju kłopotów dotyczących toczenia koła, lecz został całkowicie zaskoczony. Umpth, jadąc po lewej od brata, trzymał lewą rękę na siodle a prawą kierował kołem. Grod tymczasem trzymał się siodła prawą ręką a lewą używał do toczenia koła naprzód.
   Było ciepłe popołudnie. Trap, jak każdy kender, uwielbiał jazdę konną. Kiedy tylko przekonał się, że krasnoludy żlebowe dają sobie z kołem doskonale radę zwrócił całą uwagę na mijane otoczenie.
   Jadąc wokół miasta na południe pozostawali wciąż w lesie. Kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi byli wciąż tylko pięć mil od Lytburga. Znaleźli opuszczoną farmę a właściwie  kamienne ściany kilku budynków, które kiedyś stanowiły farmę. Ściany wyglądały jak nowe jeśli nie liczyć kilku śladów ognia, których wiatry i deszcze jeszcze nie wyczyściły. Pozbawione dachów budynki wyglądały jak postawione bardzo niedawno. Niecałe sto jardów od domu było źródło, którego wody meandrami odpływały w dal.
   Halmarain się uparła więc rozbili obóz w największej, pozbawionej dachu stodole, która zapewniała też schronienie kucom. Trawa rosła tam równie obficie jak na zewnątrz ścian. Spętali konie i puścili na wypas na samym końcu zamkniętej ścianami przestrzeni.
   Ripple rozejrzała się wokoło.
-Dlaczego nikt nie położył tu nowego dachu i nie zamieszkał? – zapytała.
- Po Kataklizmie, wojnach i plagach jakie po nim nastąpiły, więcej było opustoszałych farm niż ludzi, którzy chcieliby je przejąć – odparła Halmaran – Ci, którzy te straszne czasy przeżyli przenieśli się bliżej dróg i rzek.
- A więc naszą drogą nie będzie szedł żaden podróżnik -  smutno zauważył Trap, lecz poweselał w jednej chwili – ba, ale jeśli nie będzie tu żadnego człowieka, czy krasnoluda to mogą być inne stworzenia. Możemy nawet zobaczyć niedźwiedzia, czy górskie koty.
- Ciszej, nawet o tym nie wspominaj – zatrzęsła się Halmarain i z niepokojem rozejrzała wokoło.
   Wyszeptała swoje zdanie cichaczem wyraźnie co wyraźnie nie zgadzało się z tupotem jej ogromnych butów.
- Zostawi to! – nagle wrzasnął Umpth, zaberając koło Beglugowi.
   Merchesti właśnie je zwędził i już otwierał wielkie usta na pierwszy kęs.
- Nie, Beglug! – powiedział Trap – No istny brzuch-wulkan. Wszystko zje – Trap potrzśnął głową.
- Brzuch-wulkan nie je koło! – skarżył się Umpth.
   Trap rozglądał się bystro dookoła, próbując znaleźć coś, co zajęłoby uwagę merchesti i kazało mu zapomnieć o kole. W kącie stodoły wypatrzył zardzewiały pług.
- Jak myślisz, rdza mu nie zaszkodzi? – spytał Halmarain, lecz Beglug nie miał zamiaru czekać na odpowiedź.
   Podbiegł w podskokach i wyrwał pług z rąk kendera.
- Beglug? – powiedział.
   Oblizał rdzę zupełnie jak dziecko zlizujące lukier z ciastka.
- Nie sądzę, żeby cokolwiek zaszkodziło jego trawieniu – odparła czarodziejka.
- Jak on może jeść tak zdumiewające rzeczy? – zdumiewał się Trap.
   Halmarain tylko westchnęła.
-Pojęcia nie mam. Nie wiadomo nawet jakiego rodzaju stworzeniem jest merchesti. Nie ufam mu. Zajmijcie się nim aż nauczę się zaklęcia, które utrzyma go cicho. Z całą pewnością będzie potrzebne.
- Ripple i ja zrobimy gulasz – oznajmiła Halmarain Kiedy już kuce zostały rozsiodłane a ognisko rozpalone – Tyle, że nie będzie nawet kęsa dla krasnoludów żlebowych ani dla ciebie – tu wskazała na Trapa – dopóki oni się nie umyją. Nigdy nie pojmę, jak można się tak upaprać po prostu jadąc konno.
    Po wieczornym posiłku para skwaszonych lecz w miarę czystych krasnoludów żlebowych siadła przy ognisku. Umpth popchnął koło w stronę Groda. Z niespotykaną wśród Agharów ciekawością popatrywał przez ramię czarodziejki zupełnie jakby zamierzał czytać jej księgę czarów.
   Zmierzch ustąpił nocy. Beglug zwinął się na ziemi możliwie blisko ogniska. Ripple wyjęła z torby flet i zagrała cichą melodię. Muzykę przerywał śmiech Trapa, który starał się nauczyć Umptha i Groda słów piosenki. Kiedy już krasnoludy zmęczyły się nauką Grod usiadł i popatrzył na Halmarain.
- Czarodziej mówił zrobi magię – przypomniał.
- Hej, racja!
   Nie widzieli iluzji już długo a Trap żył nadzieją na ich zobaczenie przez cały wieczór.
- Racja! Obiecała! – zgodziła się Ripple I popatrzyła na Halmarain.
   Mała czarodziejka popatrzyła ponad księgą, zmarszczyła się na Groda i westchnęła. Wysłała go po garść długich traw, rozsypała je potem i wyrzekła słowa zaklęcia. Trawy podniosły się, rozbłysły kolorami i zaczęły kręcić się w powietrzu, wirować i wywijać zawijasy wokół innych traw. Iluzja, tak bardzo fascynująca kendera i żlebowców, trwała około pięciu minut.
- Trap, teraz twoja kolej – powiedziała Ripple – Ja zagrałam na flecie. Grod i Umpth śpiewali więc ty opoowiesz historię. Już wiem. Opowiedz o Wujku Trapspringerze.
- On nieżywy – powiedział Grod – Zrób dobra opowieść.
   Umysł Trapa powędrował nieco wstecz, by odszukać smutek z powodu Wujka Goalonga i łzy zaraz spłynęły mu po policzkach.
- Biedny Wujek Trapspringer – zaczął – Nie powinien był jechać na kucyku tyłem do przodu…
   Podczas gdy Trap pracowicie tkał opowieść Halmarain sięgnęła po księgę zaklęć i wydobyła ją z sakwy. Wielki tom miał wymiary prawie połowy czarodziejki, więc jego rozłożenie na wyprostowanych nogach wymagał nie lada wysiłku. Pochyliła głowę i rozpoczęła studia, lecz od czasu do czasu wznosiła wzrok, gdy Trap rozpoczynał kolejną opowieść o dziwnej i interesującej śmierci wyimaginowanego wujka.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#13 2014-08-15 09:18:42

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

A co tam; niech będą dwa rozdziały!



Rozdział 10

   Astinus z Palanthas nachylił głowę nad księgą, w której opisywał właśnie jak…

   Jaerume Kaldre podrapał się po prawym ramieniu czując ponowne zaskoczenie. Nawet podwójne zaskoczenie. Po pierwsze; czuł łokieć, przedramię a nawet dłoń. Po drugie zaś, że to samo ramię czuło dotyk palców prawej ręki omalże pozbawionej zresztą ciała.
   Oba uczucia stanowiły coś nowego. Kiedy żył, stracił lewe ramię zaraz powyżej łokcia natomiast prawa ręka stała się silna i potężnie umięśniona. Po utracie lewej kończyny zdołał jednak zachować pozycję przywódcy oddziału najemników, czasem czynił to nożem w plecy ale czasem oponentów zwyciężał w otwartej walce.
   Nowe, lewe ramię pochodziło z martwego goblina, którego kości przyłączył mu Draaddis Vulter, kiedy podniósł go z martwych. Apetyt Kaldre’a na władzę, choć nigdy do małych nie należał, gwałtownie wzrósł, kiedy przywrócono mu życie w laboratorium czarodzieja. Umiejętności czarodzieja Vultera pozwoliły mu znów chodzić po ziemiach Krynnu jako osobnikowi pół-żywemu. Kaldre nie bardzo był pewny, czy odpowiada mu taki stan rzeczy. Podobała mu się jednak przyrzeczona nagroda za osiągnięcie celu, jaki wyznaczyli mu, Vulter i jego bogini. Takhisis, Mroczna Królowa, osobiście przyrzekła mu, że będzie prowadził do bitwy jej legion rycerzy śmierci. W życiu nigdy nie był generałem i myśl o objęciu tej funkcji, nawet po śmierci, sprawiała mu czystą przyjemność.
   Opuszczając legowisko Draaddisa Vultera w Pey Kaldre był całkiem pewien, że z łatwością wykona zadanie.  Bez problemów odbierze dwa kamienie od pary kenderskich złodziejaszków. Niemowlę demona z innej płaszczyzny istnienia będzie łatwe do odnalezienia, schwytania i dostarczenia czarodziejowi.
   Kiedy jednak Kaldre znalazł się poza ruinami, to jego dufność okazała się pusta. Zgdodnie z rozkazem Draaddisa Vultera stał teraz w wielkiej jaskini Gór Garnet i patrzył na swój oddział. Lepiej dałby sobie radę sam. Stała przed nim grupa pięćdziesięciu trzęsących się koboldów stłoczonych po jednej stronie jaskini. Zarówno ich tchórzostwo jak i wydzielany smród wywoływały w nim obrzydzenie ale przecierz otrzymał rozkaz.
   Czy czarodziej i Królowa Mroku doprawdy uważali, że potrzebuje tej żałosnej zbieraniny? Jeżeli tak, to mają zbyt mało wiary w jego zdolności, by choćby rozważać powierzenie mu dowództwa legionu. Kiedy jeszcze żył, wszyscy jego podwładni to zawsze byli ludzie. Nigdy nie pracował z innymi rasami natomiast legion rycerzy śmierci, mający posiać grozę na całym Krynnie, będzie się pewnie składał z wojowników różnych rodzajów.
   Wzruszył ramionami. Jeśli mają zamiar sprawdzić jego determinację to z pewnością się nie zawiodą.
- Do szyku! – rozkazał Kaldre – Wymarsz dziś wieczorem.
   Jego wojsko widziało lepiej w ciemności niż za dnia a na dodatek światło słoneczne ich osłabiało, poza tym Kaldre odkrył pewien plus nowego, hm… „życia” – widział w ciemności znacznie lepiej teraz niż gdy był naprawdę żywy.
- Idziemy za – odparł przywódca koboldów, Malewik – Wielce szybko idziemy za. Robimy co czarodziej każe.
   Kobold popatrzył na Kaldre wzrokiem pełnym niechętnej ostrożności, subtelnie go poinformował, że koboldy z nim współpracują  wyłącznie na rozkaz Draaddisa Vultera.
   Czarodziej zapewniał, że Kaldre może w pełni polegać na koboldach, lecz siedział w nich głęboko strach przed ni umarłymi. Pod skradzionym krasnoludzkim hełmem oczy Malewika patrzyły podejrzliwie.
- Polujemy na dwójkę kenderów – powiedział im Kaldre – Ostatnio widziano ich w Lytburgu, byli tam jeszcze niecały tydzień temu.
- Ludzie nie lubi kender, nie lubi mocno bardzo.
   Malewik błyskawicznie odkrył pierwszy i najważniejszy problem, jaki przed nimi stoi.
- Wygoni kender z miasta, wygoni szybko albo i wygoni już. My szukać niełatwo kender.
- Tak, a jeśli już gdzieś poszli to będziemy musieli zgadnąć Kiedy i gdzie – zgodził się Kaldre – Pójdziemy na zachód aż będziemy blisko miasta. Wejdę tam i sprawdzę, co się da.
   Jaerume Kaldre poprowadził swą pstrą zbieraninę z jaskini. Podróż zaczęła się dobrze i przebiegała tak przez jakieś dwie mile, gdy pierwszy kobold zdecydował, że przeszedł już wystarczająco daleko i zniknął w lesie. Takhisi przewidziała kłopoty z nie znającymi dyscypliny humanoidami i kazała Draaddisowi wysłać specjalnego posłańca – skrzydlatego szczura – na pierwszy etap podróży. Stwór narobił rabanu i Kaldre dopadł dezertera nim zdążył na dobre zniknąć. Jedno, szybkie cięcie miecza pozbawiło nieszczęsnego kobolda głowy. Kaldre już słyszał za plecami pełen przestrachu pomruk reszty „armii”.
- Ty, ostatni w rzędzie – zawołał do zbitej w kupkę grupy.
   Pochylił się w bok z siodła i nadział głowę dezertera wbijając miecz w ucho.
- Poniesiesz to – powiedział i cisnął głowę prosto w koboldów – Będziecie się zmieniać w niesieniu głowy; będziecie pamiętać, co się stanie gdy ktoś dezerteruje.
   Jechał teraz na czele cichej kolumny koboldów i pomyślał, że tej samej taktyki użyje wobec prawdziwego leginu gdy będzie ich wiódł do bitwy. Będzie pewien, że dezerterów braknie. Koboldy posłusznie szły za nim całą noc i większą część dnia aż pozostawił ich w opuszczonej stodole.
   Do północnej bramy Lytburga dotarł Kaldre tuż po zachodzie słońca. Zsiadł z dyszącego, parującego wierzchowca jeszcze na wejściu na most i dalej poszedł pieszo. Podchodząc do bramy obserwował czwórkę strażników pełniących służbę i nadchodzącą z oficerem drugą czwórkę.
   Zwolnił kroku i naciągnął mocniej kaptur opończy by światło pochodni nie mogło ujawnić zbyt wiele z czaszko podobnej, bladej twarzy.
   Żołnierze nie zauważyli wcale cichego podejścia. Oficer i nowo przybyła czwórka strażników skupieni byli wokół strażnika pokazującego złamaną włócznię.
- Odgryzł ostrze i zaczął je żuć – wyjaśniał strażnik.
- Piłeś na służbie? – warknął ofeicer.
- Nie, inni to potwierdzą. Zatrzymałem krasnoluda bo wyglądał podejrzanie. A on po prostu odgryzł ostrze włóczni i zaczął żuć. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
- Też to widziałem, kapitanie – potwierdził drugi ze strażników – Ten krasnoluda po prostu odgryzł i przeżuł całe ostrze. Nawet drzazg nie wypluwał.
   Oficer wpatrywał się w dwójkę strażników, lecz jednak usłyszał nadejście obcego i się odwrócił. Minę miał taką, jakby to Kaldre chciał wyładować całą frustrację.
- Za późno trochę na wchodzenie do miasta, wędrowcze – rzekł kapitan.
   Słowa padły zanim jeszcze brócił twarz w stronę nadchodzącego i zabrzmiały bardzo sztywno. Obcego otaczała, na podobieństwo szat zbyt długo leżących w starych kufrach, aura rozkładu. Tyle, że tym razem nie unosiła ze starej odzieży, lecz z emanowała z całej postaci. Oficer omal nie udławił się własnym strachem.
- Potrzebuję tylko informacji – cicho rzekł Jaerume Kaldre – Podróżuję z daleka i potrzebuję wieści. Moim celem jest Garnet i pragnąłbym się dowiedzieć, czy ludzie są tam mile widziani czy może jakieś kłopoty zatrzęsnęły przed nimi bramy.
- Wciąż są otwarte przed ludźmi o ile wiem – odparł kapitan.
   Przerażenie, wiążące mu w żołądku zimny, twardy węzeł, ostrzegło na czas, że potrzeba tu większej uprzejmości.
- Lytburg przyjaźnie wita pokojowo nastawionych podróżników, choćby przybyli po północy – powiedział.
   Miał tylko nadzieję, że obcy nie skorzysta z tutejszych toalet.
- Jeśli to zaproszenie, to bardzo ci dziękuję – odparł Kaldre – Lecz księżyc wciąż jasno świeci więc mogę jeszcze przed spoczynkiem pokonać kilka mil.
   Zawrócił wierzchowca i ruszył na powrót mostem, odchodząc od bramy.
   Rycerz śmierci starał się ze wszystkich sił nie uwidaczniać gniewu. Z podsłuchanej rozmowy dowiedział się, że zwierzyna już opuściła Lytburg. Tylko merchesti mogło zgryźć i przeżuć ostrze włóczni. Jeżeli zaś mały demon odszedł, i to przebrany za krasnoluda… kender musiał go przebrać i pomógł opuścić miasto.
   Odchodził swobodnym krokiem dopóki nie odszedł kawał od mostu. Wsiadł na konia i pogalopował na wschód. Niedaleko, w budynkach zrujnowanej farmy czekała grupa koboldów.



   

Rozdział 11

Wujek Trapspringer uwielbiał podróże…

   Krótko po wschodzie słońca Trap I Ripple osiodłali kuce, załadowali juki na zwierzęta i wyruszyli w dalszą drogę.  Nieliczne drzewka po zachodniej stronie zniszczonej farmy wkrótce ustąpiły miejsca otwartej przestrzeni. Słońce wciąż jeszcze było nisko gdy osiągnęli linię wzgórz. Przynajmniej według mapy Trapa.
   Kiedy tylko opuścili otwarte pola, spostrzegli, że słowo „wzgórza” nie całkiem opisuje teren na jaki teraz weszli. W jakiejś odległej przeszłości mógł to być płaskowyż rozciągający się na południe od gór. Wody spływające w dół z wysokich zboczy na północy wyżłobiły przez wieki żleby, które teraz stawały się potokami o płaskim dnie i stromych ścianach, małymi kanionami pozostawiającymi na powierzchni powyżej nich niewielkie powierzchnie z mnóstwem stromych ścian, głównie ścian nagiej skały. Gdzie tylko pojawiała się gleba natychmiast trawy i krzaki trochę zmiękczały surowy widok.
   Byli zmuszeni podążać żlebami, zazwyczaj ośmiostopowej lecz bywało, że i dwudziestostopowej głębokości.  Czasami ścieżki były tak wąskie, że tylko pojedynczy jeździec się mieścił a wtedy Trap wysuwał się na czoło. Kiedy tylko było to możliwe wybierał ścieżki dążące na zachód. Wyschnięte łożyska strumieni kręciły jednak niemiłosiernie i czasami podróżnicy łapali się na tym, że oto idą na północ, czasem na południe a nawet na wschód. Wszyscy wtedy, Halmarain, Ripple a nawet krasnoludy żlebowe, mieli swoje sugestie co do zmiany kierunku. Żądna z tych sugestii nie okazała się lepsza od wyborów dokonywanych przez Trapa. Przez długie godziny usiłowali znaleźć wyjście z tego labiryntu aż w końcu Trap zatrzymał całą wyprawę.
- O ran! Gdzie my jesteśmy? Co to za dziwaczne miejsce? – zapytała Ripple.
   Zsiedli z koni na dłuższą naradę; Ripple, Halmarain i Trap.
- Powiedziałabym, że to rodzaj skutków powstałych po jakimś wstrząsie – odparła Halmarain – Erozja z górskich potoków. Sądząc jednak z roślinności te wąwozy już nie są łożyskami żadnej rzeki.
- To dziwne. A nawet interesujące. Sądzę, że dokonała tego woda, która nie mogła się zdecydować gdzie ma iść – rzekł Trap spojrzawszy na północ a potem na południe – Te stare wąwozy idą chyba we wszystkich kierunkach… ależ wspaniałe miejsce na grę w chowanego… jeśli ktoś miałby ochotę… - z nadzieją w oczach popatrzył koso na czarodziejkę.
- Możliwe, że zagramy w chowanego wbrew chęciom – odparła Halmarain – Całymi dniami można się tu błąkać.
- Myślisz? Brzmi jak niezgorsza zabawa – uieszył się kender.
   Na usilne nalegania czarodziejki Trap wspiął się po dość stromym zboczu wąwozu. Z tak uprzywilejowanej pozycji widział więcej wąwozów; na północy, południu i zachodzie. Wyglądało, że wszystkie są połączone. Na wschodzie widział równiny, które niedawno opuścili. Kanałem wymytym przez wodę zbliżała do labiryntu grupa podróżnych, byli o jakieś pół mili. Tylko jeden z nich, ciężko odziany w grubą opończę (dziwne w takim upale) jechał konno. Pozostali, idący kawałek drogi za nim, wydawali się z tej odległości bardzo mali, zwłaszcza w porównaniu z jeźdźcem.
   Trap zlazł na dół. Początkowo miał zamiar powiedzić Halmarain, że powinni przy pierwszej sposobności skręcić na północ a potem jechać śladem tamtych podróżników. Po drodze na dół zmienił jednak zdanie. Mała czarodziejka dostrzegała wszędzie tylko zagrożenia, więc na pewno się sprzeciwi. Zaoszczędzi jej strachu i nie powie o tych podróżnych.
- Znalazlęś wyjście? – naciskała Halmarain.
- Oczywiście. Wiem jak nas stąd wydostać – odparł, właściwie nie kłamał.
- Tak więc prowadź – powiedziała i wzięła w ręce wodze kucyków krasnoludów żlebowych.
   Ze względu na wąskość szlaku Umpth trzymał w rękach koło czym niepomiernie irytował kuca.
   Trap wykorzystywał najmniejszą sposobność byle tylko prowadzić na północ i już po godzinie odnalazł ślady podróżnych. Ich trop też kręcił, lecz Trap ciągle szedł śladem pewien, że prędzej cz później wyjdą z tego labiryntu.
   Ledwie pokonał zakręt na szlaku gdy uznał, że musi się zatrzymać. Zauważył, że dalej na ścieżce widać kilkunastu, idących gęsiego, koboldów. Byli odwróceni plecami i zaraz mieli zniknąć z oczu gdy do Trapa podjechała Halmarain.
- Co to jest? – zapytała a jej zwykle wysoki głos zabrzmiał tym razem piskliwie, pewnie ze strachu.
- Grupa koboldów – oparł – Może znają krótszą drogę. Mogę ich spytać… powinienem o tym pomyśleć zanim ostatni zniknie.
- Absolutnie nie. Powiedzą ci kierunek, pójdą przodem i urządzą zasadzkę. Zechcą naszych koni i zapasów – ostrzegła – Ilu ich widziałeś?
- Z dziesięciu – odparł Trap – Nie umiem powiedzieć ilu przeszłó nim ich zobaczyłem ale oni chyba wiedzą dokąd idą, więc jeśli chcemy znaleźć drogę…
- Dziesięciu to dla nas za dużo gdyby przyszło walczyć – mamrotała do siebie Halmarain.
- Jeśli będziemy wobec nich uprzejmi…
- Nie, zostaw ich w spokoju – rozkazała Halmarain.
   Zanim Trap zdążył zaprotestować dał się słyszeć  tupot ciężko obutych stóp, brzękanie ekwipunku i warkliwe skargi. Gobliny, usłyszysz nim zobaczysz. Podążali na północny zachód żlebem równoległym do tego w którym znajdowali się kender i reszta całej grupy.
- Z jednej strony gobliny, z drugiej koboldy – powiedziała Halmarain – I co robimy?
- W stronę wzgórz pustynnych, to miejsce jest zbyt zatłoczone – powiedział Trap do siebie po kolejnej pół godzinie.
   Właśnie okrążał załom żlebu gdy zobaczył plecy odchodzącego goblina. Zapomniał o ostrzeżeniach czarodziejki, poszedł dalej i zaczął krzyczeć, by zwrócić na siebie uwagę ostatniego goblina.
- Halo! – zawołał a goblin zatrzymał się i gapił na niego – Zgubiłem się. Możesz powiedzieć jak wydostać się z tego labiryntu?
   Banda goblinów stanęła i zaczęła się naradzać. Zdaniem Trapa chodziło im o wskazanie mu najlepszego kierunku. Nagle, ze skrzyżowania wąwozów za plecami goblinów dobiegł kolejny krzyk i ponownie ukazały się koboldy. Szarżowały w kierunku Trapa.
   Kender pomachał i uśmiechnął się szeroko. Uznał, że ci też chcieli być pomocni. To tyle o strachach małej czarodziejki.
   Gobliny dostrzegły koboldów i dwóch z nich cisnęło włócznie. Jeden kobold upadł areszta zaatakowała gobliny.
- Coś ty narobił? – nadjechała Halmarain I właśnie przypatrywała się bitwie.
   Zamęt wyraźnie się powiększał w miarę jak coraz więcej goblinów I koboldów wybiegało z wąskich przejść.
- Po prostu zadałem pytanie – Trap był wyraźnie rozczarowany brakiem zrozumienia – No i wyraźnie się mylisz, są bardzo przyjacielscy. Teraz walczą tylko o to, kto wskaże nam drogę.
- Ja zadecyduję gdzie pójdziemy – Halmarain ostro popatrzyła na Trapa, obróciła kuce i galopem odjechała.
   Na pierwszym skrzyżowaniu wybrała ścieżkę wiodącą na zachód, która po mniej niż stu jardach skręciła na południe.
   Trap wskoczył na siodło i pognał naprzód byle jak najszybciej dołączyć do czarodziejki. Czystym szczęściem okazał się fakt, że po kolejnym zakręcie znaleźli się w żlebie ostro schodzącym w dół i wiodącym na zachód. Jeśliby sądzić z nadbiegających z oddali dźwięków to gobliny i koboldy wciąż były zbyt zajęte sobą nawzajem by zacząć jakikolwiek pościg. Kiedy odgłosy bitwy zaczęły cichnąć Trap zwolnił bieg kuca do normalnego kłusa. Po kolejnej godzinie pozostawili za sobą cały, przeklęty labirynt.
   Jeśli wierzyć mapie to linia niskich wzgórz stanowiących przedłużenie łańcuch Gór Vingaard nie była szersza niż dziesięć mili. Poruszając się w linii prostej nie powinno to zająć więcej niż sześć godzin. Do labiryntu weszli wczesnym rankiem a gdy w końcu znaleźli się zachodniej równinie słońce prawie dotykało horyzontu.
   Szli dalej, do chwili gdy napotkali niewielkie mokradło gdzie trawa rosła wysoka i soczysta. W zapadającym półmroku rozbili obóz i spętali kuce tak, by mogły się spokojnie paść. Nie było tu dobrego drewna na ognisko, z rudem znaleźli jeden konar na zaspokojenie apetytu Begluga, więc był to raczej zimny obóz.
- Kuc zmęczony – oznajmił rano Grod – Ja zmęczony.
- Nie możemy tu zostać – odparła Halmarain rozglądając się po pustym otoczeniu – Te wszystki koboldy i gobliny mogą odnaleźć nasz trop a już wiemy, że przewyższają nas liczebnie.
- Sądząc po hałasie, to stoczyli niezłą bitwę – tęsknie odezwał się Trap – Mogli nawet pozabijać się nawzajem… może i nie… i zaczną się bić od nowa… Chciałbym tam pójść i to zobaczyć.
- Tak! To świetny pomysł. Mogę iść z tobą – zawołała Ripple.
- Przy naszym szczęściu to mogli już połączyć siły – smuciła się Halmarain.
- Myśleć złe rzeczy, znaleźć złe rzeczy – powiedział Umpth do brata pakując w usta ostatnią już porcję sucharów.
- Myśl zło, znajdź zło – zgodził się Grod – Czarodziej myśli duuuużo nieporządek.
- Mam dość słuchania filozofii żlebowców – cisnęła mała czarodziejka.
- A ja nie – w głosie Ripple zabrzmiały charakterystyczne, szorstkie tony rozgniewanego kendera – Jeżeli możesz wywołać kłopoty tylko o nich myśląc to możesz przywołać szczęście też tylko myśląc pozytywnie.
- Kenderski optymizm – parsknęła Halmarain – Kenderska głupota.
- Tak! Kenderski optymizm – zawołał Trap.
   Zastanawiał się jeszcze co to takiego jest ten “optymizm”. Brzmiało to dobrze więc uznał, że go pewnie trochę ma skoro zgodził się z siostrą.
   Halmarain popatrzyła na kendera i w ciszy poszła za Ripple w stronę jucznego kuca, niosła swa paczki i śpiwór. Malutka kobieta podniosła śpiwór do juk lecz była jednak zbyt niska by go tam uwiązać. Po trzech próbach zrezygnowała, trzasnęła śpiworem o ziemię i odeszła na bok. Stanęła i patrzyła w dal. Trap i Ripple tymczasem załadowali wszystkie juki i osiodłali kuce zanim czarodziejka wróciła.
- Być może masz rację – stwierdziła niechętnie – Może zbytnio się zamartwiam, tylko, że Orander jest teraz w tak paskudnym miejscu a my mamy to… mamy Begluga tutaj i też się tym martwię, i jeszcze te wszystkie zagrożenia stąd do Palanthas.
   Popatrzyła na Ripple, lecz ta bynajmniej nie wyglądała na przekonaną tymi wyjaśnieniami.
- Postanowiła uznać, że mamy szczęście, że będziemy bezpieczni i nie napotkamy żadnego zagrożenia. Czy to cię zadowoli?
- Wspaniale! I od razu się lepiej poczujesz – zawołał Trap.
   Nawet jeśli pozytywne myśli nie pomogą, to może będzie troszkę szczęśliwsza i podróż będzie zabawniejsza.
- Gdybyśmy tylko mogli zamówić sobie troszkę szczęścia, to moglibyśmy znaleźć jakiś cichy zakątek, jakąś wioskę jeszcze zanim zapadnie wieczór – powiedziała Halmarain – No i solidny kawał drewna, żeby utrzymać to… żeby utrzymać Begluga z dala od zjadania mebli.
   Beglug chyba lubił jazdę konną. Tyle, że bez pomocy nie miał szans na wspięcie się w siodło. Trap znalazł kilka twardych patyków i wręczył je merchesti, ot, na przekąskę. Umpth, większy z krasnoludów żlebowych, położył dłonie na zardzewiałej obręczy koła.
- Znaleźć dobre miejsce – zaintonował – Znaleźć dobre jedzenie, dobry śmieć.
   Oddał koło Grodowi i, z pomocą kendera, wlazł na kuca.
   Halmarain gapiła się na krasnoluda. W końcu, z pomocą kuksańca od Ripple, otrząsnęła się i wsiadła.
- Powinniśmy trzymać się podstawy wzgórz – powiedziała do Trapa, gdy rozpoczynali drugi dzień podróży – Będziemy szli wolniej lecz jest mniejsze zagrożenie, że zobaczy nas ktokolwiek kto chciałby nam deptać po piętach.
   Trap westchnął i wyciągnął spod tuniki rolkę map, które należały do kapitana statku wiozącego ich z Hylo do Solamnii. Napomniał sam siebie, że musi znaleźć tego kapitana i oddać mu mapy jak tylko znów zajdą do tego portu.
   Nie chciał teraz się zastanawiać, jak też dowodzący statkiem mógł być tak nieostrożny, czy roztargniony, by wpakować mapy do torby Trapa. Teraz był tylko zadowolony, że je ma.
   Odwinąłn jedną z nich, chyba najładniejszą, która ukazywała zachodnią część Solamnii, studiował ją uważnie a Halmarain w tym czasie prowadziła drogą na północ. Czyjaś troskliwa dłoń wymalowała na mapie różnymi odcieniami brązu wzgórza i góry, zielenią równiny i farmy oraz błękitem morza i rzeki. Narysowane były rozmieszczenie miast, fortów i zamków. Pod niektórymi pisało „ruiny”. Na mapie nie było widać wiosek a najbliższe miejsce oznaczające cywilizację to forteca nosząca nazwę Ironrock.
   Gdyby byli na dobrej drodze i mieli świeże kuce to przed zapadnięciem zmroku by tam dojechali. Jadąc na przełaj przez wzgórza, na zmęczonych wierzchowcach… dwa dni I będą w fortecy.
-Jak sądzisz, dużo ludzi żyje blisko gór? – spytał Halmarain – mam nadzieję, reszta tego rejonu nie jest tak opustoszała. Moglibyśmy znaleźć nowych przyjaciół… co prawda, nie musieli by być przyjacielscy, czasami ludzie nie są… ale myślimy o dobrych rzeczach, więc uważam, że by byli.
- Byłabym szczęśliwa nie widząc nikogo, nawet zwierzaka większego od królika, stąd aż do Palanthas – odparła Halmarain wciąż poprawiając grzebyk we włosach bo ciągle jej kosmyk spadał na twarz – Marzę o spokojnej, szybkiej podróży.
- Lubię spotykać innych – powiedział Trap – Poszukiwacze przygód mają zawsze wiele do opowiedzenia… a krasnoludy robią takie piękne rzeczy.
- Rzeczy, które skończyłyby w twoich sakwach – odcięła Halmarain.
   Z torby przewieszonej przez ramię wyciągnęła małą książeczkę zaklęć i zaczęła się uczyć. Od czasu do czasu dawała tylko wodzami znak spokojnemu mułowi, że ma iść w tym a nie innym kierunku.
   Kuc Begluga i kuc juczny podążały za nią. Z powodu linki przytroczonej do uprzęży nie miały innego wyjścia.
   Trap westchnął i cofnął się nieco. Jechał teraz obok siostry. Ciągle wiodła dwa kuce krasnoludów żlebowych. Dwójka kenderów ciągnęła dalej plotkarską dyskusję na temat przyjaciół w dalekim domu.
- Wsadzanie ich na konia było wiele zabawniejsze niż ta jazda – stwierdził w końcu Trap i wyprostował się w siodle - Tam znaliśmy wszystkie miejsca ale przynajmniej było z kim porozmawiać.
- I każdy miał coś do opowiedzenia   - wtrąciła się Ripple – Wiem! Opowiadaj o Wujku Trapspringerze! To powinno być interesujące.
- On nieżywy – dodał Grod.
- Tak. Nigdy nie powinien był włazić w sam środek bójki między goblinami i koboldami – powiedział Trap na rozpoczęcie kolejnej historyjki – Nie wiedział oczywiście, że może zostać zabity więc trudno go winić za taką pomyłkę, a poza tym to już była jego ostatnia…
   Trap ciągnął tak kilka godzin wzbogacając wciąż opowieść wytworami bogatej wyobraźni.
- To była cudowna opowieść – rzekła Ripple gdy Trap zdecydował się skończyć – Gdy wrócimy do Hylo każdy będzie chciał usłyszeć twoje opowieści.
- I niewiele czasu minie a każdy kender na Krynnie będzie miał Wujka Trapspringera – wtrąciła Halmarain.
   Dopóki się nie odezwała nikt by nie powiedział, że w ogóle słuchała opowieści Trapa.
- A dlaczego każdy kender miałby chcieć jednego? – spytał Trap myśląc o takiej sytuacji z dużą dozą podejrzliwości.
- Będą potrzebowali własnego, żeby ciągnąć dalej twoje opowieści. Nie wyobrażam sobie, że będą chcieli opowiadać historie o twoim wujku gdy mogą uznać, że to ich własny. Zginął już tyle razy, że musiało go być tysiące. Zanim z nim skończysz to on już przewędruje cały świat i jeszcze wszystkie księżyce.
- To jest pomysł! – zawołał Trap.
   Pomyślał sobie, jak to by wspaniale było opowiadać o kimś kto poszedł na księżyc.
- I jeszcze musisz zrobić tak, żeby pożarł go smok – powiedziała czarodziejka patrząc gdzieś w dal.
   Po raz pierwszy słychać było w jej głosie ślady entuzjazmu.
- Jak sądzisz, ile razy i na ile sposobów może utonąć?
- W morzu, i jeszcze w rzece, i w jakiejś studni… - Trap już myślał o wizjach czarodziejki.
- I z ilu rzeczy może zlecieć? – spytała po chwili Halmarain.
- Z dachu, z klifu, z czubka drzewa… - Ripple uzupełniała sugestie – Masz rację, każdy kender będzie chciał mieć wujka Trapspringera – dodała.
- Będziesz musiał obmyślić kilka nowych opowieści – powiedziała Halmarain do Trapa – Dokąd jeszcze mógłby pójść? Co jeszcze mógłby zobaczy, albo zrobić?
- Nie mam pojęcia – odparła Trap.
   Zamilkł i zaczął rozmyślać nad sugestiami jakie usłyszał.
- Mógł zobaczyć jeszcze wiele miejsc – powiedziała Ripple – Widzimy teraz kawałek Krynnu, tylko, że to chyba nie jest najlepszy kawałek. Jak myślisz, ile czasu zajmie nam dotarcie do Pelanthas?
- Tydzien, może dwa – odparł Trap – I sama podróż też może być niezłą zabawą. Po drodze możemy napotkać różnego rodzaju stwory i założę się, że będą przyjacielskie. A potem… Palanthas to duże miasto i pewnie wiele można tam zrobić i zobaczyć.
- Pallnas ma śmieć? – spytał Grod.
   Zazwyczaj krasnoludy żlebowe rozmawiają tylko z sobą nawzajem, lecz lubią słuchać innych.
- Aghar lubi Pallnas? – spytał Umpth.
- Pewnie. I to bardzo lubi – powiedział Trap – Dużo śmietników I innych krasnoludów żlebowych, i wiele miejsc dobrych na To Miejsce, i może tym razem nic go nie rozpłaszczy… a może i tak, dużo tam kenderów. Znajdziemy dla was dobre To Miejsce.
- Może nowe To Miejsce blisko śmietnik – klasnął w dłonie Grod w radosnym przypuszczeniu.
- Bawić dużo! Bawić dużo! – zawołał Umpth przeinaczając ulubione zawołanie Trapa – Może duży śmietnik – klasnął z radości w dłonie.
Kiedy cztery dłonie krasnoludzkie zaczęły klaskać to na kole nie pozostała ani jedna. Zatrzymało się, zawahało i… ruszyło tocząc się wstecz.
- Koło! – wrzasnął Umpth.
   Było już jednak za późno by je złapać. Trap obejrzał się i ujrzał koło startujące o własnych siłach. Obrócił kuca i pogalopował za nim. Za plecami słyszał krzyk krasnoludów, Ripple, i nawet Halmarain krzyczała. Beglug milczał, młody merchesti nie rozumiał powagi sytuacji.
   Wierzchowiec Trapa robił co mógł, lecz koło nabrało już pędu lecąc w dół zbocza. Gdy dotoczyło się do stromej pochyłości wiodącej na zachód natychmiast skręciło i wpadło pomiędzy dwa wzgórza. Zwolniło trochę wtaczając się na pierwsze wzgórze, odbiło się od niewielkiego żlebu i popędziło z łoskotem w innym kierunku. Kender został troszkę z tyłu bowiem zwolnił trochę by nie stracić tropu na skalistym zboczu.
   Na dole zbocza ruszył znowu galopem lecz koło było już poza zasięgiem wzroku. Gonił dalej, był przekonany, że taki pościg to lepsza zabawa niż jazda doliną. Przeleciał może milę nim znów ujrzał koło. Toczyło się zwalniając mocno, pod górę kolejnego wzgórza i wydawało się, że zaraz upadnie.
   Nie upadło. Uderzyło  w coś, pewnie w kamień, podskoczyło i zmieniło kierunek. Poleciało w dół lecz pod całkowicie innym kątem.
- O rany! Dalej leci! To musi być magia – powiedział Trap do kuca – Nie mam pojęcia jak inaczej wytłumaczyć, że jeszcze nie padło.
   Koło znów nabrało pędu i tak leciało w dół zbocza aż zatrzymało się i upadło w trawie. Może o jakieś trzydzieści stóp od wiejskiej uliczki.
   Trap podjechał i zatrzymał kuca przy kole, zsiadł. Pozwolił kucowi na szczypanie trawy a sam przypatrywał się kolistemu uciekinierowi. Czuły słuch kendera wyłowił wkrótce roztrzęsione pokrzykiwania krasnoludów żlebowych i tętent kopyt. Ripple najeżdżała w towarzystwie Agharów. Po chwili była już widoczna jak prowadzi krasnoludy a zaraz za nimi jechała Halmarain  prowadząc oba pozostałe kuce.
   Żlebowcy dosłownie spadli z siodeł byle tylko jak najprędzej sprawdzić koło. Nim czarodziejka dojechała oni już byli w pełni zadowoleni.
- Koło znalazło… tutaj – powiedział Umpth wskazując wioskę.
- Aghar dobra magia, to koło – poparł brata Grod wciąż jeszcze oglądając koło u szukając uszkodzeń.
- Więcej dobra magia niż krótki człowiek – powiedział Umpth – Ona nie znaeźć… tutaj – wskazał ponownie w kierunku wioski – Aghar magia znaleźć.
- To szkaradzieństwo niczego nie znalazło, po prostu dotoczyło się do najniższego…
- Znalazło. Dotoczyło się tu samo – powiedziała Ripple wyraźnie zirytowana skargami czarodziejki – I znalazło wioskę, sama możesz zobaczyć, i…
- Wściekła ona nie znaleźć – rzekł Umpth do Groda.
- Nie robi sama – potwierdził Grod – Wścieka ona nie znaleźć.
- Nie jestem zazdrosna o to cholerne…
- Przybyliście tu na uroczystość?
   Dziwny głos przerwał głośną kłótnię.
   Odwrócili się i ujrzeli najdziwniejsze stworzenie na Krynnie. Stało wyprostowane jak wysoki człowiek, tyle że miało głowę lwa a człekopodobne ciało było pokryte piórami.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#14 2014-08-18 10:36:25

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

I jak co poniedziałek kolejny rozdziałek.



Rozdział 12

   Cała grupka w cichym skupieniu wpatrywała się w nadchodzące obce stworzenie. Trap ruszył naprzód, jak zwykle chętny spotkaniom z dziwniejszymi istotami. Halmarain wyciągnęła topór chociaż nie miała żadnego doświadczenia w posługiwaniu się bronią. Saa waga topora omal nie ściągnęła wątłej czarodziejki z siodła.
   Zobaczywszy jej broń stworzenie stanęło, roześmiało się głośno po czym wzniosło w górę ręce i zdjęło z barków lwią głowę. Ukazała się roześmiana, ludzka twarz.
- Wybaczcie jeśli was zaskoczyłem – powiedział mężczyzna – W deepdel mamy dziś Dzień Magów. Czasem zapominamy, że nie cały Krynn słyszał o naszych dorocznych obchodach.
- Popatrzcie! – zawołała Ripple zeskakując z siodła i podbiegając bliżej by się lepiej przyjrzeć – To jest kostium!
- Jakieś święto? – spyatł bistro Trap – Macie zabawę? To wspaniale. Może się przyłączyć?.
- Oczywiście, że możecie – odparł dziwny mężczyzna – Raz do roku… w Dzień Magów… odbywa się w wiosce zabawa. Upamiętniamy bitwę pomiędzy dwoma czarodziejami, która miała tu miejsce tysiące lat temu. Och, gdzież moje maniery? Nazywam się Earne Jomann. Mój ojciec jest tu burmistrzem.
- Późniejszym popołudniem będziemy odgrywać tą bitwę. Podróżnych zawsze mile widzimy, każdego dnia w roku… ale dzisiejszego dnia jest jeden warunek… Musicie być ubrani w kostiumy. Tylko kilku geających w historycznym widowisku może nie nosić kostiumów, grają specyficzne role w odtworzeniu bitwy.
- Dziękujemy bardzo – wtrąciła Halmarain – Musimy jednak jeczać dalej.
- Nie – sprzeciwiła się Ripple – Chcemy zobaczyć te kostiumy…
- Kender… - przerwał Earne Jomann nagle zwęziwszy oczy.
   Uśmiech mężczyzny zniknął, pozostała pewna doza podejrzliwości.
- Będziecie może szukać podróżnego, który wcześniej się tu zatrzymał? Człowiek ciężko odziany i zakapturzony? Szukał dwójki kenderów podróżujących w towarzystwie krasnoluda.
- Szukał nas? Kto to był? Mamy tu jakichś przyjaciół? – dziwił się Trap myśląc kto też mógłby ich szukać – Nie mogło mu chodzić o nas, nie znamy nikogo w Solamni… do dzisiaj – dodał szybko.
- Nie, nas jest tu czwórka krasnoludów, nie jeden. Z pewnością chodziło mu o innych kenderów – powiedziała szybko Halmarain jednoczęsnie nieco obniżywszy głos by brzmieć bardziej po krasnoludzku.
   Earne Jomann wyglądał na zadowlonego.
- Miło to słyszeć; to nie była osoba, którą chętnie zaliczyłbym do przyjaciół.
- Dzięki za zaproszenie – powiedziała Halmarain – Dołaczymy do waszego święta tylko Proszę o trochę czasu na przygotowania do takiej okazji.
   Earne się skłonił i na powrót nałożył lwią głowę.
- Zobaczymy się więc niedługo na placu wioskowym – powiedział i odszedł.
   Kiedy tylko mieszkaniec wioski oddalił się poza zasięg głosu mała czarodziejka obróciła się do kendera. Była bardziej wystraszona niż rozzłoszczona.
- Kto może was szukać?
- Nikt – odparł Trap.
- Jedynym człowiekiem jakiego poznaliśmy w Solamnii jesteś ty – dodała Ripple – Jedynimi ludźmi jakich spotkaliśmy od opuszczenia domu byli żeglarze na statku, tylko skąd oni mogli by wiedzieć, że podróżujemy z krasnoludami? Być może miałaś rację i ten zakapturzony naprawdę szuka innych kenderów.
- Zostaniemy tutaj na resztę dnia i przenocujemy jeśli tylko znajdziemy zakwaterowanie – zdecydowała Halmarain – Przez ten czas obcy może już być daleko. A teraz sprawdźmy, co możemy zrobić w sprawie kostiumów. I na Gileana! Wyprostujcie buty Begluga! Znów są całkiem do tyłu.
   Popatrzyła na parę kenderów, która wymieniła teraz znaczące spojrzenia spod unisionych brwi. Zrozumiała równie wyraźnie jakby to wykrzyczeli.
- Macie rację, to może wyglądać jak część przebrania.
   Pół godziny później prowadzili kuce ścieżką wijącą się pomiędzy dwiema, dużymi stodołami I prowadzącą na plac wioskowy dokładnie naprzeciw starej oberży. Earne już na nich czekał i zapraszał do gospody by mogli poznać jego ojca. Nic nie mogli o nim bliższego powiedzieć bowiem teraz burmistrz przypomniał wielką, okrągłą, błękitną kulę z wyrzeźbioną drewnianą maską.
- Będziecie musieli powiedzieć co przedstawiają wasze kostiumy – powiedział Earne uśmiechając się do czarodziejki.
   Dla Halmarain nacięli długich traw, które teraz pokrywały całe ubranie i sterczały spod hełmu. Nosiła też brodę zrobioną z trawy. Podobnie jak zielenina pokrywająca ubranie i hełm, brodę też trzymało w miejscu zaklęcie.
- Jestem żywiołem traw – powiedziała halmarain – Mój przyjaciel udaje bardzo kiepskiego czarodzieja – wskazała na Begluga, którego twarzy nie ukrywano za żadnym makijażem i którego buty były odwrócone tyłem do przodu – A to jest wir tańca – pokazała na Umptha, noszącego koło na szczycie hełmu.
   Koło trzymało się hełmu tylko z powodu zaklęcia czarodziejki.
- Ta dwójka to kendero-krasnoludy.
   Trap nosił brodę Begluga podczas gdy Ripple uwiązała pod brodą perukę małego demona.
- Ja krasnolud żlebowy – dumnie ogłosił Grod.
   Obydwaj z przyjemnością uwalali kolczugi, hełmy i twarze grubą warstwą błota.
- Wspaniała robota! Zwłaszcza jak na podróżnych, którzy nie spodziewali się przecież włączenia w nasze obchody – powiedział burmistrz.
   Zakołysał się przy tych słowach w górę i w dół aż Trap zaczął się zastanawiać, Braad Jomann nie odtoczy się w dal.
- Chodźcie, zostawicie kuce w stajni i możecie wziąć udział w zabawie.
   Wokół przetaczał się tłum kilkuset ludzi i krasnoludów. Wszyscy jedli, pili i tańczyli. Każdy z uczestników zabawy nosił jakiś kostium. Większość z nich odtwarzała przeróżne kombinacje zwierzęce, ptasie, rybie a nawet smocze kształty. Scena miała przedstawiać rezultaty eksperymentów szalonych i niedouczonych czarodziejów.
   Na samym końcu placu grała kapela składająca się z kilku muzyków, występowali we wspólnym kostiumie łączącym ich ciała w jedno o wspólnych nogach. Razem przedstawiali dwugłowego stwora z czterema ramionami, trzema nogami i ciałem o szerokości większej niż pięć stóp. Ze smokokształtnego cielska wystawały poza tym dwa ludzkie ramiona pokryte malowanymi, drewnianymi łuskami. Ukryci we wnętrzu myzycy wybijali rytm na bębnie.
   Dwójka kenderów stała z wybałuszynymi oczami całkowicie zapominając o obecności pozostałych towarzyszy podróży. Włoczyli się dokoła kompletnie zafascynowanie kostiumami. Przez pierwsze minuty byli tak kostiumami zajęci, że nawet nie zwracali uwagi na jakieś pozostawione bez dozoru ciekawe przedmioty.
   Nawet jednak ogromne zainteresowanie kostiumami nie potrafiło przemóc natury kenderów. Kilka szczęśliwych godzin spędzili w ciszy na skraju tłumu uczestników ceremonii radośnie sprawdzając zawartość przeróżnych kieszeni i sakiewek. Kieszeni do zbadania było takie mnóstwo a ludzie krążyli wokół tak szybko, że nawet kenderzy potracili orientację co też do kogo należało gdy zaczęli oddawać rzeczy przebadane. Sakwy samych kenderów kipiały od przedmiotów, które tam wpadły przez czysty przypadek oraz przez przedmioty, jakie zamierzali zwrócić gdy tylko znów spotkają właścicieli.
   Trap i Ripple zobaczyli w pewnej chwili Groda, który znalazł stoły uginające się od jadła i właśnie się obżerał. Mieszkańcy wioski, widać dobrze poinformowanie o apetytach żlebowców, ciągle oferowali mu nowe porcje. Bardzo pochwalali, że tak mocno wczuł się w ducha swego kostiumu.
   Umpth tymczasem znajdował się blisko sceny muzykantów. Tańczył samotnie a właściwie to kręcił się wkoło i wkoło. Ciemne włosy i długa broda swobodnie mu falowały spod koła, które wciąż nosił na czubku hełmu.
   Wtem na scenę wskoczył burmistrz we własnej osobie i zawołał by wszyscy zajęli miejsca przygotowane na obrzeżu placu.
   Mieszkańcy wioski wiedzieli o co chodzi więc chętnie się zastosowali. Earne znalazł siedzenia dla siebie, Trapa i Ripple. Halmarain i Beglug siedzieli obok wysokiego człowieka po drugiej stronie placu a stopy zwisały im wesoło  z krzeseł przygotowanych na ludzki wzrost. Merchesti wyglądał na tak zafascynowanego otaczającymi go stworzeniami, że przynajmniej na razie nie próbował jeść mebli.
   Żongler po południowej stronie placu utrzymywał na raz w powietrzu cztery jabłka. Cały tłum go obserwował aż do momentu gdy dało się słyszeć skwierczenie i niski grzmot w południowo zachodnim narożniku. Wszystkie głowy posłusznie się odwróciły a oczom zgromadzonych ukazał się kłębiący czarny dym. Kiedy się rozwiał ujrzano postać odzianą na czarno stojącą na scenie.
- Hej! To wspaniałe! MAcie tu magię, I czarodziejów? – spytał Trap Earne – Naprawdę uwielbiam magię.
- Ja także – dodała Ripple, która aż się wychyliła żeby lepiej widzieć.
- Nie, nie znamy żadnej prawdziwej magii, ten dym to tylko trik pewnego krasnoluda a czarodzieja odgrywa przebrany tkacz – powiedział młody mężczyzna – Gra rolę Canogida, czarnego maga, który zniewolił wioskę jakieś tysiąc lat temu.
   Historię wystawiano jako pantomimę. Mimo to była bardzo łatwa do odczytania. Wieśniacy obawiali się czarodzieja, który przy użyciu piekielnych bestii trzymał ich w niewoli, zrobił niewolnikami. A potem inny czarodziej – ten w białych szatach – pojawił się i przyprowadził inne stwory by wypędzić precz całe zło.
   Odziany na czarno czarodziej zeskoczył ze sceny a przeciwnik w białych szatach ruszył mu naprzeciw. Ciskali w siebie nawzajem kule ogniste i początkowo Trap zgadzał się z Ripple, że zastosowanie magii może być jedynym wytłumaczeniem niewielkich ogni jakie co chwila wykwitały obok nich. 
   Oczy kenderów zawsze są szybkie. Udawana bitwa przywiodła białego czarodzieja w pobliże miejsc zajmowanych przez Trapa i Ripple. Kender zauważył, że kiedy czarny mag udawał, że rzuca czar to ten drugi odskakiwał z drżeniem jakby został trafiony. Maskował w ten sposób rzucanie na ziemię niewielkiego przedmiotu z którego wydobywał się błysk ognia. Jeden z tych przedmiotów upadł lecz nie eksplodował. Trap już miał go na oku. Udawana bitwa trwała aż wreszcie wszystkie stwory zła i sam czarny mag zostali przepędzeni.
- Jesteśmy ocaleni! Dzięki Pladine, jesteśmy ocaleni! – wołali aktorzy odtwarzający role ludzi.
   Widzowie zeskoczyli z ławek I dołączyli do chóru radosnych okrzyków. Muzykanci w pośpiechu wracali na scenę i po chwili znów rozbrzmiała muzyka.
   Kiedy tylko tłum zaczął się rozchodzić Trap pośpiesznie podniósł małą kulkę, nie wybuchły przedmiot, i dokładnie się jej przyjrzał. Kulka była troszkę mniejsza niż kurze jajko a zrobiono ją z bardzo cienkiego szkła. Poza tym była wewnętrznie rozdzielona. Jedna część zawierała jakiś proszek podczas gdy druga była pełna cieczy. Ostrożnie wsunął ją do torby. Pomyślał, że ktoś mógłby na nią nadepnąć, połamać i podpalić sobie stopy. Postanowił, że odda ją mężczyźnie, który grał czarodzieja białych szat. Zaczął go szukać, lecz znalazł tylko białe szaty porzucone na ławce na końcu placu. Zbadał je i wewnątrz jednej z kieszeni znalazł jeszcze sześć ognistych kulek, które nigdy nie wybuchły.
-O rany! To niebezpieczne! A gdyby ktoś tak usiadł na tej szacie? – spytał sam siebie i skrzywił się na myśl, że któryś z aktorów mógłby podpalić sobie nogawice.
   Resztę kulek też schował w torbie. Zamierzał je oddać aktorowi, który grał postać w białych szatach. Właśnie zaciągał sznurek torby gdy nagle zza grupy tańczących wieśniaków wychynęła Halmarain. Chyba teraz walczyła z własnymi butami śpiesząc w stronę Trapa. Twarz jej zmartwiała z gniewu i zaniepokojenia.
- Gdzieś zgubiłam to… zgubiłam Begluga – powiedziała cicho lecz jej głos zdradzał głęboką frustrację.
- Daj mu się trochę pobawić. Pewnie po prostu ogląda kolejne kostiumy – odparł Trap, całkowicie przekonany, że  nie ma powody do niepokoju – Wyglądał na zafascynowanego.
- To nie była żadna fascynacja. Rzuciłam na niego zaklęcie uspokajające żeby był cicho – wyszeptała w odpowiedzi – Tyle, że potem rozmawiała z kimś innym… z kimś kogo tu spotkała i zapomniałam odświeżyć zaklęcia. Musimy go znaleźć nim zrobi coś koszmarnego. Zacznij szukać a ja znajdę pozostały i wszyscy się włączymy.
   Trap westchnął.  Byłby szczęśliwy gdyby małego demona oraz czarodziejkę udało się już dowieźć do Palanthas, byłby swobodny, mógłby robić co mu się żywnie spodoba. Wśliznął się w tłum, lecz pośród tańcujących wieśniaków, na ile mógł to stwierdzić, merchesti nie było. Wtedy też usłyszał szczekanie i warczenie psa a po chwili jeszcze dźwięk przypominający skowyt, lecz zmieszany z rykiem. Hałas dobiegał spoza gospody. Pies znowu warknął a po chwili wydał skowyt bólu. Kendera, galopującego za róg budynku gospody, powitała śmiertelna cisza. Oparty o ścianę stał tam Beglug. Trzymał pozbawione głowy ciało psa i właśnie je chrupał.
   Trap wzdrygnął się na dźwięk łamanych kości, lecz trudno było mu winić młodego potworka, który nikomu przecież nie robił krzywdy badając otoczenie. Pies warczał a powinien zachować się bardziej przyjacielsko. Tak czy inaczej, nie chciał aby jakiś wieśniak zobaczył merchesti zjadającego psa. O parę stop od tylnej ściany gospody stała nieduża szopa.
- Wnieś to tam – powiedział i gestem wskazał Beglugowi by za nim podążał.
   Zdołał wprowadzić Begluga do szopy na drewno i ją zamknąć gdy muskularny mężczyzna w kostiumie jakiejś bestii wyszedł tylnymi drzwiami gospody. Niósł misę odpadków mięsnych, którą teraz postawił na ziemi i popatrzył na Trapa.
- Co robisz na tyłach? – spytał ostro.
- Aaa, staram się znaleźć wejście do gospody – odparł kender – Chciałem tu zamówić nocleg na dzisiejszą noc ale drzwi frontowe są całkiem zastawione ławkami.
   Zza ledwie co domkniętych drzwi drewutni usłyszał chrupot łamanych kości.
- Taaa, próbuję znaleźć wejście do gospody – powtórzy Trap omalże krzycząc, chciał bowiem jakoś zagłuszyć dźwięki potwornej uczty merchesti – Nie mogę znaleźć wejścia. Jesteśmy wędrowcami i potrzebujemy pokojów na noc.
- Zazwyczaj wszyscy wchodzą wejściem frontowym – powiedział mężczyzna patrząc podejrzliwie na kendera.
- Próbowałem. Tam jest tylu ludzi I takie mnóstwo ławek, że nie dałem rady przejść – powiedział Trap – Blokują wam drzwi. Nie powinieneś na to pozwalać, odganiają w ten sposób klientów.
   Musiał stąd odciągnąć mężczyznę zanim Beglu wyjdzie z drewutni.
- Będziemy potrzebować czterech pokoi – powiedział rzucając pierwszą lepszą liczbę.
   Och, byle tylko utrzymać człowieka z dala od drewutni.
- Gdybym nawet miał cztery wolne pokoje to musiałbym być durniem, żeby wynająć je kenderowi, który rano wyjdzie bez płacenia – powiedział mężczyzna.
   Mężczyzna rozejrzał się wokół i dostrzegł zerwaną linkę zwieszającą się z haka obok drzwi.
- Masz szczęście, że pies gdzieś się urwał. Jest strasznie złośliwy; pogryzłby cię na kawałki.
- Zapłacę za wszystko z góry – powiedział Trap i sięgnął do magicznej sakiewki Orandera, która omalże pękała od monet – Nie mam pojęcia, dlaczego sądzisz, że odszedłbym bez płacenia, lecz jeśli chcesz się upewnić, to zapłacę z góry.
   Trap wyciągnął małą, skórzaną sakiewkę, która wyglądał na jeszcze cięższą niż zwykle. Wyciągnął całą garść stalowych monet i szybkim krokiem odszedł od drewutni w stronę alejki. Miał nadzieję, że sam widok pieniędzy pociągnie za nim właściciela gospody.
- Cztery pokoje – powiedział i zaczął przesypywać monety z dłoni do dłoni żeby zamaskować kolejny chrupot kości.
- Jesteśmy w podróży i naprawdę potrzebujemy spoczynku, a jeśli nawet tego spoczynku za dużo nie będzie z powodu odbywającej się tu zabawy to i tak nadal potrzebujemy miejsca na bagaże.
- No, dobrze… - wydyszał idący za Trapem oberżysta – Został mi już tylko jeden wolny pokój, ale za to duży. Mam parę sienników i będę żądał dwóch sztuk stali od osoby.
   Potężny mężczyzna rozglądał się wokoło wciąż szukając psa.
- Zapłacę za naszą szóstkę, to oznacza dwanaście sztuk stali – odparł Trap odciągając oberżystę alejką do wejścia do oberży.
   Cena była niesamowita Lae dysponując sakiewką, która się sama napełnia jeśli tylko wyjmie się z niej monety Trap się nie przejmował.
- Ale w tej cenie będzie też jedzenie dla całej szóstki – dodał szybko Trap.
   Podrzucał monety na dłoni i pozwalał by słońce się od nich odbijało.
- Chyba zapoluję na tego psa później – głosem drżącym od nieskrywanej chciwości odparł oberżysta.
Kiedy dotarli do placu dostrzegł Trap Ripple w towarzystwie Halmarain przepatrujące krążący tłum w poszukiwaniu merchesti. Mrugnął okiem, kiwnął głową i , trzymając ręce z dala od wzroku oberżysty, wskazał na alejkę jaką właśnie opuścił. Halmarain zmarszczyła brwi. Ripple zrozumiała. Szeptała coś do ucha czarodziejki gdy Trap szedł do oberży w towarzystwie przyszłego gospodarza. Potężny mężczyzna przekroczył ławę i wszedł w drzwi gospody. Kender skoczył zaraz za nim.
   Trap wynajął pokój. Halmarain i Ripple odnalazły Begluga, zmyły mu psią krew z twarzy i odzienia, po czym wyprowadziły na plac. Podczas gdy Halmarain prowadziła małego potwora do komnaty, kenderska dziewczyna odnalazła krasnoludy żlebowe.
   Godzinę później mała czarodziejka siedziała skulona na łóżku w komnacie, obok leżał cały stos magicznych ksiąg. Beglug spał po obiedzie składającego się ze słomianego siennika. Cały ich majątek  leżał w rogu pokoju a krasnoludy żlebowe zmyły zeń brud, jakiego użyto na zabawę. Wyglądało na to, że są w stanie się ubrudzić po prostu chodząc po pokoju. Ripple rozejrzała się wokoło , wyjrzała przez okno i zaczęł się uśmiechać.
- Och, popatrzcie. Niosą jeszcze więcej jedzenia. Jeśli takie zabawy czekają w każdej wiosce to podróż do Palanthas może być zabawna – powiedziała.
- Niech Gilean chroni nas od kolejnej zabawy – zawołała czarodziejka – Pragnę tylko spokojnej podróży.
- A więc jeżeli ma to być jedyna zabawa w podróży to trzeba użyć życia – strzeliła Ripple – Ty sobie możesz zostać i studiować księgi jeśli chcesz ale my zamierzamy wracać i się dobrze zabawić.
- Trzymajcie się daleko od kłopotów – ostrzegła Halmarain- Pamiętajcie o powodach naszej podróży.
- Czy ludzie zawsze są tacy poważni? – zaptała Ripple brata gdy schodzili po schodach z komnaty do ogólnej sali oberży.
- Nie sądzę – powoli odparł Trap – Popatrz sobie na tych wszystkich ludzi na placu.
   Earne powiedział im, że do Deepdel zawitało mnóstwo rolników, myśliwych i zwykłych poszukiwaczy przygód. Wszystko z powodu zabawy więc wspólna sala w oberży była zatłoczona.
   Żaden z kenderów nie miał nic w ustach od przyjazdu więc wraz z krasnoludami żlebowymi siedli w końcu stołu. Przy drugim jego końcu siedziała para wędrowców i dwóch myśliwych i wyraźnie wymieniali ploteczki.
   Oberżysta obserwował ich uważnie gdy schodzili po schodach. Byli przy stole od paru minut gdy pulchniutka kobieta postawiła przed nimi półmiski jedzenia i kufle z piwem.
   Kiedy Trap odciągał oberżystę od dźwięków szalonej uczty Begluga kender targował się o zbyt wysoką cenę za pokój. Cena nie spadła nawet o kawałek stali, lecz oberżysta zgodził się wliczyć w nią jedzenie i picie. Tace były uczciwie wypełnione; właściciel gospody na jedzeniu dla nich nie oszczędzał. Grod wyczyścił swój talerz i rozejrzał wokoło za jakąś przekąską. Umpth, większy lecz nie tak żądny jedzenia jak jego brat, do końca wysiorbał swoje ale. Kenderzy wciąż jeszcze jedli gdy z końca stołu dobiegł ich cały chór głośnych skarg.
- I te parchy obrobiły nas na trakcie do Ironrock – mówił jeden z wędrowców.
   Popatrzył wzdłuż długiego stołu i dodał.
- Jeden z tej grupy był kenderem.
   Trap i Ripple podnieśli głowy wciąż jeszcze żując jedzenie i wytrzeszczyli oczy. Dziwiło ich, że ci wędrowcy wpatrują się właśnie w nich. Grod ściągnął hełm odsłaniając blond czuprynę. Przybrał wyraz smutku na twarzy.
-Ten kender nieżywy – powiedział – To dobra opowieść.
- Jeśli tego łajdaka dopadła sprawiedliwość to z radością tego posłucham – powiedział podróżnik.
   Zawołał na oberżystę i gestem zamówił ale  dla całego stołu.
- Ty mówi. Ty mówi dobra historia – rzekła Grod do Trapa.
   Kender smutno spojrzał na półmisek dopiero w połowie opróżniony ale miał ochotę na dobre ale a poza tym… kochał dobre opowieści. Rozważał czy by nie powtórzyć opowieści jaką uraczył mieszczan w Lytburgu, lecz zdecydował że nie. Powtarzanie tej samej historii to żadna zabawa, zwłaszcza w porównaniu z opowiedzeniem nowej.
   Myślał intensywnie szukając już w pamięci jakiegoś interesującego tematu, który mógłby stanowić samo sedno wymyślonego opowiadania. Patrząc przez okno gospody widział wzniesioną scenę na której wesoło przygrywali muzykanci. Oczy kendera oparły się na drewnianej figurze smoka.
   Pochylił głowę i przywołał w pamięci obraz martwego Wujka Goalonga co zawsze doprowadzało go do łez. Pierwszą część opowieści miał już przygotowaną, potrzebował tylko jeszcze jednego detalu. Zanim opuścili jaskinie Orandera Halmarain przeczytała im wszystkim opowiadanie zawarte w jednej z magicznych ksiąg. Początek był tak uroczysty, że Trap natychmiast nabrał pewności o wielkiej ważności opowiadania. Pracował nad doborem słów, takim by jego opowieść stała się też ważna.
- Jest właściwym, by opowieść opowiedzieć tego dnia – zaczął spoglądając wzdłuż stołu chociaż niewiele widział przez załzawione oczy.
   Z dużą satysfakcją odnotował, że jedna łza właśnie spłynęła po policzku. Miły akcent.
-Nie wszystkie potwory stworzone przez czarodzieja Canoglida weszły do Deepdel tego straszliwego dnia, gdy walczyli ze sobą… biały i czarny mag.
   Nachylił się nad stołem i spojrzał w bok by lepiej widzieć myśliwych siedzących po tej samej stronie stołu. Siedzący tuż obok Umpth oddzielał ich od kendera.
- Zdarza się czasem, że coś rabuje twoje sidła, i nie wiesz co to było, czasami nawet wiesz, lecz nie zawsze, bowiem nie ma cię tam by to ujrzeć, musiałoby cię być dziesięciu czy dwudziestu…
- Rabunkowe wypady koboldów i goblinów – powiedział myśliwy – Znamy to dobrze. Dalej z opowieścią.
   Nie zwracał zbyt wiele uwagi na to co się tu gada dopóki kender nie zaczął o sidłach myśliwskich. Oczy mu się teraz zwęziły a usta zacisnęły w wąską kreskę.
- To prawda, jeśli tylko będą miały okazję to z pewnością obrabują sidła, lecz są jeszcze inne, znacznie niebezpieczniejsze stwory w południowych łańcuchach Gór Vingaard – powiedział Trap i się wzdrygnął.
   Ciągle pamiętał, że ta opowieść ma być ważna.
- Pamiętajcie o jednym… czarodziej Canoglid był sługą Takhisis, Królowej Smoków.
- Chcesz mi wmówić, że to smok rabuje moje sidła? – szydził myśliwy – Nie ma już smoków na Krynnie.
- Prawdziwych nie ma – zgodził się Trap – Lecz czy nie ma przypadkiem stworów, które są jak kostiumy noszone przez ludzi z Deepdel? Spójrz na plac, na wielkość i kształt drewnianej rzeźby. Spytaj sam siebie, czy to tylko czyjaś wyobraźnia, czy też gdzieś w górskim ukryciu może taka istota bytować – ponownie pochylił głowę – Ten Trapspringer, co to obrabował wędrowców, mógłby ci o tym prawdę rzec… gdyby jeszcze żył.
- Znałeś tego kendera? – z podejrzliwością w głosie spytał najroślejszy z wędrowców.
- Tak, obawiam się, że tak. Nie tylko go znałem… był moim wujkiem… obja byliśmy imiennikami tego samego przodka – niechętnie przyznał Trap.
   Lubił ten momencik, lecz wędrowcy robili się niecierpliwi a on naprawdę chciał opowiedzieć nową opowieść.
   Najbierw zbudował fundament opowiadania. Najpierw opowiedział jak to smokom podobne stwory przywołane przez czarno odzianego czarodzieja uciekły w serce gór w dniu straszliwej walki między magami jakieś tysiąc lat temu. Nie było ich więc w Deepdel, by biały mag mógł je zniszczyć.
- I dlaczegóż to nigdy o takich stworach nie słyszeliśmy? – zadrwił niedowierzający myśliwy.
- Ponieważ ci, którzy je widzieli nigdy nie pożyli dość długo by o nich opowiedzieć – wsparła opowieść Ripple – Pomyśl o tych myśliwych, których znałeś a którzy nigdy nie wrócili by sprzedać zdobyte futra.
   Spojrzenia, jakie teraz wymienili słuchacze sugerowały, że uwaga wtrącona przez Ripple była celna. Wielu takich, co do tej pory tylko drwiło nagle jakby potraciło kpiące uśmieszki.
   Trap plótł opowieść o grupie bandytów, którzy uciekli w góry by zmylić pościg. Znudzony Kenderski wyrzutek szwendając się wraz z nimi napotkał niewielkiego smoka.
   Stwór umiał mówić a był bardzo samotny więc zawsze rozmawiał ze swymi ofiarami nim je zabił. Smok zaproponował grę w opowieści, gdyby kender zdołał opowiedzieć coś lepszego od historyjki smoka to mógłby odejść bez przeszkód.
   Pozostali klienci gospody stłoczyli się wokół ich stołu. Kender dalej ciągnął opowieść jak to smok z kenderem uzgodnili stawkę zakładu, smok przyrzekł klejnoty ze swego skarbca a kenderski wyrzutek wywalił wszystkie skradzione drobiazgi z niezliczonych sakiewek jakie miał przy sobie. Skończyło się tym, że kender w końcu opowiedział wszystkie znane mu historyjki.
- I tak mały smok, któremu w międzyczasie apetyt wzrósł znacznie podczas słuchania opowieści i opowiadania własnych historii… a wszyscy wiecie jak głodne potrafią być smoki… po prostu połknął naszego wujka. I cała moja podróż, której celem byłó odnalezienie go i przyprowadzenie znów do Hylo, poszła na marne – zakończył Trap.
   W trakcie trwania całej tej opowieści postać tego drugiego Trapspringera stawała się dla Ripple coraz bardziej realna. Rozpłakała się na wieść o strasznej śmierci. Niedowierzający wciąż myśliwy dopatrzył się w opowieści pewnej nieścisłości.
- Jeżeli nikt nigdy tego smoka nie widział a kender jest martwy to skąd ty znasz tą historię?
- W bandzie rabusiów był pewien pół-goblin, co wyruszył razem z nimi na poszukiwania. On tą historię poznał. Wiecie jakie są pół-gobliny. Wymknął się I pozostawił wujka Trapspringera swemu losowi.
   Trap bardzo polubił to ostatnie wtrącenie. Też sprawiało, że opowieść stawała się ważna.
- Był tam pół-goblin – powiedział zamyślony wędrowiec z grupy obrabowanych – A oni nie zaryzykują własnej skóry nawet by chronić własną matkę.
   Jeden z myśliwych ciągle powątpiewał w opowieść Trapa. Inny ją zaakceptował i na historię kendera odpowiedział własną opowieścią. Opowieść ta wyraźnie uwiarygodniła wymysły Trapa. Wędrowcy nie zamierzali pozostać w tyle i każdy dodał jakąś opowiastkę. Słońce chyliło się już ku zachodowi, kilku upartych wieśniaków wciąż tańczyło na placu, lecz dwójka kenderów wciąż siedziała zasłuchana. Krasnoludy żlebowe już się wymknęły. Do tej pory krążyły po izbie, kończyły napoczęte kufle ale pozostawione na stołach przez gości gospody, którzy zebrali się przy stole gdzie opowiadano dziwne historie.
   Do izby weszła szukająca kenderów Halmarain. Uparła się, że maj wracać do izby i iść spać. Chciała by wyruszyli bardzo wcześnie więc poprowadzili opierających się żlebowców w górę schodów.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#15 2014-08-25 21:45:03

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

Rozdział krótki więc dam dwa


Rozdział 13
… i Astinus z Palanthas kontunuował…
   
   Draaddis Vulter stał przed czarną kulą w której Takhisis, Królowa Mroku, wyraźnie szalała
- Zgubił ich? – naciskała czarodzieja – Kalder ich zgubił?
- Posłaniec doniósł mi, że utknęli w labiryncie wąwozów na południu Gór Vingaard. Kalder, zgodnie z twoim rozkazem, wiódł grupę koboldów, lecz zostali zaatakowani przez gobliny. W czasie odpierania gobelinów kender i marchesti zdołali uciec… o ile w ogóle tam byli.
- Chcesz mi powiedzieć, ża na poszukiwania wysłałeś głupca? – warczała Takhisis.
   Iluzja setek, tysięcy pająków pokryła ściany, potem podłogę a potem pokryła całe umeblowanie pokoju maga.
- Moja Królowa widzi wszystkie serca i czyta wszystkie myśli – Draaddis skłonił się wiedząc doskonale, że przyznaje jej zdolności jakich nie posiada, lecz troszkę pochlebstwa może ją ułagodzić.
- Moja Królowa wie, że niechętnie posłałbym głupca, lecz okoliczności potrafią zastawić sidła na stopy największych mędrców. Któż mógłby przewidzieć obecność bandy gobelinów lub, że kender w swej głupocie zwoła razem obie grupy i umknie przed rozpoczynającą się bitwą? Jest poza tym jeszcze jeden problem. Gobliny rozwścieczone atakiem idą krok w krok za koboldami i Kaldre. Bez wątpienia ujdzie tak im jak i kolejnym kłopotom.
- Nie do wiary! Gobliny, czy nie, jak Kaldre I jego koboldy mogli przegapić kendera I merchesti?
- Mógł to być zwykły pech, moja Królowo, bowiem mój wysłannik przysłał mi obraz, że podróżują z krasnoludem, Neidarem sądząc po stroju, oraz dwoma Agharami również w strojach Neidarów.
- Po kiego licha im Agharowie? Są jeszcze głupsi od kenderów – pytała Takhisis.
- Nie mam pojęcia, lecz jak powiedziałaś… połączona głupota krasnoludów glebowych i kenderów sprawi, że sami wpadną nam w ręce. Jaerume Kalder znajdzie kendera… i merchesti… nie mam wątpliwości.
   W rzeczywistości to Takhisis, nie Draaddis, wybrała do tej misji Jaerume Kalder i zmusiła czarodzieja to podniesienia go z umarłych i posłania w pościg za kenderem. I to ona wybrała koboldów jako sprzymierzeńców martwego rycerza. Czarno odziany mag miał nadzieję, że ona o tym pamięta. Za mądry był, by jej przypominać.
- Lepiej by ich znalazł – powiedziała a błysk wściekłej frustracji Królowej zagroził zwaleniem ścian ukrytego pod ruinami laboratorium Draaddisa.
   Uspokoiła się, lecz wciąż patrzyła na czarodzieja jednym, doskonałym okiem, powiększonym ogromnie prze kulę.
- Czy jesteś pewien, że przekonałeś go o ważności misji?
- Starałem się, moja Królowo…
- Ale czy starałeś się wystarczająco mocno?
   Przerwała. Oko mrugnęło kilka razy.
- A czy ty to rozumiesz?
   Czekała chwilę, a gdy Draaddis wciąż nie odpowiadał, ciężko westchnęła.
- Draaddis, mój ty niechętny lecz wierny sługo, jeśli będziemy mieli jeden kamień bramy, będziemy mieli drugi. Stanowią parę, tak jak twoje widzące dyski.
- Więc mając jeden możemy mieć drugi – mruczał pod nosem Draaddis.
- Czyż nie powiedziałam dokładnie tego?
- Jeśli ten drugi wciąż istnieje – odezwał się Draaddis – Powiedziałaś, moja Królowo, że niemowlę merchesti może zabić i pożreć kendera, i kamień też. Czy jego dorosły rodziciel może to samo zrobić z Oranderem i jego kamieniem?
- Orander jest martwy – odezwała się Takhisis – Musi być.
   Zorientowała się, że Draaddis nie ma pojęcia o co jej chodzi.
- Wkrótce po zniknięciu Orandera – niecierpliwie kontynuowała Takhisis – otwarto portal tuż na południe od Palanthas. Nie sądzę, by został użyty. Mógł to być przypadek. Magowie czerwonych zawsze podróżowali między płaszczyznami i nie jest niczym niezwykłym, że otwierali ścieżki do własnego zniszczenia.
   Draaddis skłonił głowę. On też podróżował po innych płaszczyznach, lecz nie miał zamiaru przypominać o tym Królowej w tej chwili. Niczego się nie zyskuje przeszkadzając bogu.
- No właśnie – potwierdziła królowa prawidłowo odczytując jego myśli – Wnioskuję z przesłanek, że czerwony mag jest martwy, i że dorosłe merchesti posiada kamień i usiłuje dostać się do tego świata w poszukiwaniu młodego.
   Draaddis nie był głupi, wcale a wcale nie był mimo, że Królowa często szydziła z inteligencji śmiertelnika. Bogini sama rozszerzyła mu umysł i teraz był w stanie dostrzec błąd w jej rozumowaniu. Jeżeli kamienie bram był sparowane a dorosłe merchesti z Płaszczyzny Vasmarg użyło jednego, to portal otworzyłby się blisko kendera, który posiada drugi z nich. Tak więc mali złodzieje wciąż byli gdzieś blisko południowego krańca łańcucha Gór Vingaard, wciąż bardzo daleko od Palanthas. Rozumowanie Królowej było błędne, lecz nie ośmielił się jej tego powiedzieć.
   Będzie miast tego odgrywał durnego śmiertelnika, zachowa odkrycie dla siebie jak długo się da i będzie miał nadzieję, że ona sama swą pomyłkę odkryje.
- Dorosłe merchesti – zamruczał do siebie – Tylko, że ono nie może przejść przez portal, jeśli został on otworzony…
- Nie staraj się udawać głupszego niż jesteś w rzeczywistości – palnęła Takhisis – Portal otworzył Orander. Otworzył go dla siebie. Kiedy używał kamieni to trzymał je nie dalej niż trzy stopy jeden od drugiego a brama uformowała się pomiędzy nimi.
- Jeżeli merchesti trzyma jeden kamień to czy luka w osnowie materii między światami będzie dosyć wielka by potwór wszedł do naszego świata?
   Podstawowe studia Draaddisa to nekromancja. Niewiele czasu i myśli poświęcił płaszczyznom istnienia i subtelnościom portali. Jak wielu innych magów używał portali gdy ich potrzebował, lecz wiedział o nich tylko tyle ile potrzebował by służyły jego celom.
- Czy merchesti jest wystarczająco inteligentne by użyć kamienia? – pytał czarodziej.
- W swoim czasie – odparła Takhisis – Dojrzałe merchesti posiadają poza tym własną magię. Wyczuło moc kamienia i kiedy zabiło Orandera to przypuszczam, że wzięło kamień i go posiada. Ich umysłowość nie jest ludzka, lecz choć myślą powoli są w stanie rozwiązywać problemy. I pamiętaj o jednym; znane są z otwierania własnych portali, choć czynią to bardzo rzadko.
- Ile czasu może zająć merchesti nauka używania kamienia? – Draaddis był równie niecierpliwy co jego Królowa.
- Całe lata, może nawet całe twoje życie jeśli pozostawić wszystko w rękach istot z płaszczyzny Vasmarg – odparła Takhisis – Tak czy inaczej, przyjdzie po swoje młode. Otwierając ten portal Orander uruchomił nieunikniony ciąg zdarzeń prowadzących do zniszczenia. Jeśli dopadniemy drugiego kamienia to będziemy w stanie pomóc potworowi w przejściu do tego świata na czas byśmy my rozwiązali nasz kłopot.
- Pomóc w przejściu… sprowadzić tu potwora?
- Tak! – Takhisis syknęła niecierpliwie a dwa dzbanki na półce pękły od siły jej nastroju.

* * * *
   Dwieście stop powyżej sklepienia laboratorium stary wilk zbudził się z przerażającego snu. Skoczył na równe łapy węsząc otaczjące go zło. Teraz już w pełni rozbudzony widział tylko światło księżyca przebijające się przez plątaninę korzeni zasłaniających pieczarę.
   Dziwił się skąd u niego tak potworne sny.



Rozdział 14
   Wujek Trapspringer, jak każdy zresztą kender, miał bardzo lekki sen…

   Trapa zbudziło nieregularne stukanie. Usiadł na sienniku i ujrzał słońce przebijające się przez niezbyt czyste okno. W narożniku pokoju siedział Beglug dzierżąc w garści jeden z butów Groda. Młody potwór przeżuł już resztki jedynego krzesła jakie było w pokoju i dziwnie spoglądał na drewnianą podłogę. Zobaczywszy mrówkę czołgającą się pomiędzy deskami Beglug zmiażdżył ją i złośliwie zachichotał.
- Mały potwór – odezwała się Halmarain.
   Wstała z posłanie I poszła przez pokój w kierunku bagaży, chciała znaleźć grzebień.
- Beglug znaleźć nowa zabawa – powiedział Grod – Ale mieć własny but.
   Krasnolud żlebowy wyrwał z rąk merchesti swój but i go włożył.
- Wulkan Brzuch zły.
- Nie wierzę w to – rzuciła Ripple.
- Jeżeli zamordowanie i pożarcie psa oberżysty nie było złem, to ja już nie wiem co nim może być – rzekła Halmarain.
- No, nie jestem pewien – upierał się Trap – oberżysta powiedział, że jego pies jest złośliwy więc może Beglug zabił go bo został zaatakowany. A wiesz dobrze, że on je wszystko.
- Wulkan Brzuch zły – ogłosił Grod wspierając opinię czarodziejki.
- Nie! Nie jest!
   Trap zaczynał się już złościć na krasnoludy żlebowe za takie powtarzanie ostrzeżeń czarodziejki, istne echo.
- Może nie bardzo zły – powiedział Umpth.
   Jedynym zarzutem Umptha w stosunku do małego potwora była okazjonalna chęć przeżucia koła od wozu. W innych przypadkach brat Groda nie przejmował się Beglugiem prawie wcale.
   Zabawa trwała do późnej nocy. Nasi podróżnicy wrócili co prawda bardzo wcześnie, lecz nie spali zbyt dobrze z powodu hałasów dobiegających z zabawy na placu. Spakowali rzeczy i zamaskowali ciemną skórę Begluga jaśniejszym makijażem po czym dopasowali mu fałszywę brodę i perukę. Słońce stało już dość wysoko gdy wreszcie zniśli rzeczy na dół i pojawili się we wspólnej izbie gospody. Ober zysta pojawił się wkrótce i przyglądał grupie pochłaniającej śniadanie.
- Gdzie się podziało krzesło z waszego pokoju? – spytał Groda jako, że ten siedział najbliżej.
- Wulkan Brzuch zjadł krzesło – odparł Umpth wskazując na Begluga.
- Chcę wiedzieć co się stało z krzesłem z waszego pokoju – upierał się oberżysta wyraźnie uznając prawdę za kiepski żart.
- Też chciałabym wiedzieć – warknęła Halmarain w kierunku gospodarza.
   Zaskrzeczała głośno zapominając, że powinna imitować głębsze tony głosu krasnoludów.
- Zapłaciliśmy sporo za ten pokój a nie mieliśmy nawet na czym usiąść, wyłącznie posłania. Nie chciałam ci skargami zawracać głowy wcześniej bo byłeś zajęty całą noc ale teraz masz czas by złożyć przeprosiny za doznane niewygody.
- Na placu jest mnóstwo krzeseł i ławek – powiedziała Ripple – Ktoś pewnie wziął na zabawę i to i zapomniał przynieść z powrotem, a może i nie… może wstawił do innego pokoju, nigdy nie wiadomo co ktokolwiek…
- Masz zamiar przeszukać nasze bagaże, by sprawdzić czy ci nie zabieramy? – spytała ze śmiechem Halmarain przerywając jednocześnie gadaninę Ripple.
   Krzesło było całkiem spore, z wysokim oparciem i grubymi podpórkami. Nie mogło zmieścić się w żadnym z pakunków nawet gdyby rozebrali je na części. Wraz z bagażami leżały jeszcze ich pancerze. Zdecydowali, żeby ich dziś nie zakładać. Ciepły poranek obiecywał niezły upał w godzinach późniejszych.
   Oberżysta potrząsnął głową i odszedł.
- Strata krzesła i jeszcze nie mogę znaleźć psa. Nie wiem czy te zabawy są warte takich kłopotów – zamamrotał i zniknął w tylnych pomieszczeniach gospody.
- Powinniśmy coś zrobić z dietą Begluga – powiedziała czarodziejka gdy tylko zebrali rzeczy i opuścili gospodę w drodze do stajni.
   Halmarain potykała się pod ciężarem pancerza oraz wiszącego u pasa topora. Reszta jej ładunku i tak była podzielona między pozostałych. Centralny plac był teraz kompletnie pusty. Nie było w tym nic dziwnego bowiem zabawa trwała niemal do samego rana. Czarodziejka wyszła na otwartą, pustą ulicę i kazała krasnoludom glebowym umyć się w końskim korycie.
   Jeśli wierzyć gadkom w gospodzie z poprzedniego wieczora to wygodny szlak wiódł z Deepdel do Ironrock. Ponieważ alternatywą była podróż przez usiane goblinami góry zdecydowali się zaryzykować spotkania z wędrowcami na szlaku.
- Wieść, że między nami jest kender pewnie utrzyma większość obcych na dobry dystans od nas – powiedziała Halmarain gdy opuścili wioskę.
- Czarodziej więcej mówi źle – stwierdził Umpth i potrząsnął głową aż mu ciemna broda zafalowała – Nie jak kender, nie jak potężny klan Agrest.
- Ależ to oczywiste, że ona nas lubi, poprosiła żebyśmy jechali razem z nią, prawda? – sprzeciwiała się Ripple – Będzie jej przykro gdy zda sobie sprawę jak to zabrzmiało. Ale pomyślcie. Gdybyście byli tak mali jak ona to też balibyście się wszystkiego… nie zwracajcie uwagi na jej skargi… choć muszę powiedzieć, że ma ich w zapasie dużo…
- Nikt nie musi za mnie przepraszać! – strzeliła Halmarain.
   Jadący jako pierwszy Trap obejrzał się ponuro przez ramię. Miał właśnie sformułować własne obiekcje co do niesprawiedliwych oskarżeń jednak krasnoludy żlebowe okazały się szybsze.
- Człowiek nie lubi kender? Zapytał Umpth Groda tocząc jednocześnie koło przy boku swego kuca.
- Lubi kender bardziej niż czarodziej – odparł Grod.
- Czarodziej ma zły humor – rzekł Umpth.
- Czarodziej żyje zły humor – zgodził się Grod.
- Nie potrzebuję krytyki ze strony brudnych żlebowców – odpaliła Halmarain.
- Lepszy brud na ciało niż w głowa – oznajmiła Ripple udając mowę Agharów, lecz głos wyraźnie zdradzał irytację – Osobiście wolę krasnoludy żlebowe od małych ludzi z małymi umysłami.
- Myślisz, że duzi ludzie mają lepsze umysły? – spytał Trap siostrę – Ciekawe jak to jest z gigantami.
- Mam nadzieję, że się dowiecie – oznajmiła Halmarain.
   Twarz miała z gniewu poczerwieniałą. Pozostała teraz trochę w tyle pozwalając by kender oraz krasnoludy żlebowe, których kuce wciąż wiodła Ripple, jechali z przodu.
   Kender, nie złoszczący się długo i nie pieszczący złego humoru, zaczął się zastanawiać co też można będzie znaleźć w Ironrock.
- Nazwa brzmi tak, jakby to było krasnoludzie miasto – zasugerowała Ripple – To może być interesujące. Krasnoludy robią wspaniałe rzeczy.
- To jest forteca – zawołała Halmarain usłyszawszy o czym mowa – Zbudowana, jak mniemam, w czasach samego Humy.
   Jechali tak przez godzinę. Para kenderów prowadziła w tym czasie kompletnie bezowocną, lecz wartką wymianę przypuszczeń na temat Ironrock. Odciągnęło to uwagę krasnoludów glebowych od toczonego koła. Gdy już trzeci raz im upadło i cała grupa musiała się zatrzymać gdy Trap zsiadał z kuca by je podnieść, kender stanął i uważnie przyglądał się niewielkim, młodym drzewkom rosnącym tuż obok.
- Więc? – spytała Halmarain ze zwykłą niecierpliwością w głosie – Jedziemy dalej czy nie?
- O, tak, oczywiście, jedziemy – Trap sprowadził kuca z drogi i uwiązał do drzewa – Mam chyba dobry pomysł. Ripple, pomóż mi.
   Podczas gdy mała czarodziejka siedząc na kucu narzekała na kolejne opóźnienie Trap wyjaśniał pomysł siostrze. Używając wiszących u pasa noży każde z nich wycięło wąską żerdź z widelcowatym zakończeniem. Porównali je, by się upewnić, że są identycznej długości, gdzieś około siedmiu stóp. Wtedy Trap uciął jeszcze jeden kawałek, grubszy, mocny, długi na jakąś stopę. Przynieśli te kawałki do koła.
- No a teraz potrzebujemy tylko kawałka linki albo rzemienia – powiedziała Ripple.
   Oboje rozpoczęli przegląd sakw i sakiewek. Ripple wyciągnęła bransoletkę, którą podniosła gdy taca wystawowa jubilera w Lytburgu się przewróciła. Patrzyła na nią teraz z dużym zaskoczeniem.
- Byłam pewna, że mu ją oddałam.
- A to skąd się tu wzięło?
   W dłoni Trapa błyszczały trzy szklane fiolki pełne jakiegoś ciemnego płynu.
- To moje, ty złodziejaszku – krzyknęła Halmarain.
- No cóż, nie powinnaś ich tak zostawiać byle gdzie to nie musiałbym ich zabierać dla ciebie –powiedział Trap i nieobecnym ruchem… wrzucił fiolki z powrotem do sakwy.
   Znalazł kłębek mocnego sznurka i kilka cienkich skórzanych rzemyków.
   Krasnoludy żlebowe patrzyły zaciekawione jak Ripple przytrzymywała koło podczas gdy Trap pakował krótki kawałek drewna w otwór osiowy. Przywiązał widelcowate zakończenia oby żerdzi do krótkiej ośki.
- Koło jest magia, nie do pracy – zauważył Umpth.
- Nie praca – zgodził się z bratem Grod.
- Dlaczego nie? Ciężko pracowaliście ciągnćć je wszędzie od czas jak was poznaliśmy – odpalił Trap – Tym sposobem nie będzie wam więcej upadać.
   Kilkoma szybkimi ruchami związał tępe końce żerdzi i umocował je do siodła Umptha.
- Teraz koło nie będzie ci uciekać – Trap wyglądał na dumnego ze swej inwencji, właśnie wynalazł rodzaj włók.
- Może teraz pojedziemy dalej? – naciskała Halmarain.
   Trap się odwrócił i zmarszczył w gniewie, lecz szybko o gniewie na czarodziejkę zapomniał. Roześmiał się głośno widząc co dziej się za jej plecami.
- Hej, popatrzcie! Beglug polubił swoje odzienie nawet bardziej niż myśleliśmy – śmiał się głośno.
   Poranek był gorący. Mały demon zdecydował, że jest u wystarczająco ciepło nawet bez ubrania. Zatrzymywał się co chwila i zdejmował to spodnie, to koszulę. Pozostał tylko jeden rękaw od koszuli. Spodnie zniknęły. Reszta właśnie wypychała mu usta.
-Potwór!
   Halmarain wglądała jakby miała zamiar zabić merchesti.
- Podobno miałeś mieć na niego oko – ze śmiechem wołała Ripple – Nie można go oskarżać o brak zdrowego apetytu.
   Merchesti stanowił zabawny widok kiedy tak siedział w metalowym hełmie, z krasnoludzką bodą I w butach. Poza tym był kompletnie nagi. Ponieważ bardzo starannie nakładali mu na twarz dłonie pastę koloru ludzkiego ciał to teraz stanowił widok jeszcze dziwniejszy bowiem reszta ciał była barwy głębokiej szarej zieleni.
- W jaki sposób zdołał zdjąć spodnie przezuty? – pytała Ripple jednocześnie wyjmując opończę z paczki i dosiadając kuca.
- Następnym razem, gdy będzie rozbił coś zabawnego gdy nikt nie patrzy to my powinniśmy patrzeć – powiedział Trap.
   Wziął opończę od Ripple i obwiązał ją wokół szyi Begluga. Jakoś musieli przykryć szarozielone ciało albo będą zmuszeni opuścić trakt.
- A to dobre! MAmy na niego patrzyć gdy na niego nie patrzymy – śmiała się Ripple I już prowadziła kuce krasnoludów w stronę drogi.
   Jechali przez większość poranka, lecz słońce, bezchmurne niebo i bezwietrzny dzień dopełniły miary. Było wściekle gorąco. Droga była właściwie całkiem prosta, lecz powoli się wznosiła a łby kuców powoli opadały. Spod kopyt podnosił się gorący kurz. Kiedy wię doszli do niewielkiego zagajnika z głębokim cieniem i płynącym wartko strumieniem to nawet mała czarodziejka była zadowolona z postoju.
   Rozładowali zwierzęta, dali im się napić ze strumienia i spętali tak, by mogły spokojnie pojadać trawy i poszycie leśne. Po gorącym kurzu drogi wilgotne powietrze wokół małego strumyka było wcieleniem świeżości i słodyczy.
   Ostatnej nocy Halmarain spała najmniej ze wszystkich siedziała więc teraz oparta o drzewo i drzemała. Umpth i Grod grzebali wokół pni drzew a Beglug już przeżuwał kawał suchego konara, który trzymał prawą ręką, podczas gdy w lewej trzymał kawał tęgiego kija którym usiłował palnąć wiewiórkę. Była daleko poza jego zasięgiem.
   Para kenderów siedziała nad strumieniem i przeglądała zawartość sakiewek, z jednej strony był to omal obowiązek a drugiej ulubiony sposób spędzania wolnego czasu.
- Och, to jest miłe – zawołała Ripple gdy Trap przyglądał się bardzo sprytnemu krzesiwu, najwyraźniej krasnoludzkiej roboty.
- Kiedy go dostałeś? – spytała wyciągając rękę, chciała się lepiej przyjrzeć.
- Nie wiem – odparł Trap.
   Podał go jej lecz jednocześnie aż się cały zmarszczył wysilając pamięć. Był pewien, że jeszcze wczoraj go nie miał.
- Kiedy… to chyba wczoraj – powiedziała sennie Ripple – a skąd… bez wątpienia czyjejś kieszeni.
- Nie prawda! – powiedział Trap – Pamiętałbym o tym. To interesujące.
   Wyciągnął z sakiewki jeszcze kilka drobiazgów: plątaninę zakrzywionych metalowych prętów, które okazały się rusztem do pieczenia, wiązkę piór spętanych sznurkiem z nanizanymi paciorkami i niewielki nóż z rękojeścią wysadzaną klejnotami.
- Ktoś chyba pomylił moją sakwę z własną – powiedział Trap – Miał naprawdę dobre rzeczy. Chciałbym wiedzieć kto to był, pewnie chciałby je mieć z powrotem.
   Znalazł również przedmioty już zapamiętane. Na przykład niewielką, uroczą, szklaną fiolkę, którą zabrał z kieszeni krasnoluda, pogłaskał palcami i sprawdził a kiedy chciał oddać to krasnoluda już nie było.
   Czarodziejka parsknęła i przymknęła oczy jakby nie chciała widzieć co też jeszcze może kender wyciągnąć z torby.
   Przyszła kolej na niespodziankę dla Ripple.
- Nie myślałam nawet, że mam tyle kawałków stali – powiedziała – Nic dziwnego, że sakiewka była ciężka.
   Zmarszczyła czoło i sięgnęła do innej sakwy. Wyciągnęła niewielką, zaciąganą sznurkiem sakiewkę.
- Te tutaj są moje. To skąd się te wzięły?
   Podniosła rękę wypełnioną monetami.
   Rozmowa całkowicie wybudziła Halmarain. Usiadła wyprostowana I przyglądała się kenderom.
- Grzebałaś w sakiewce Orandera! – krzyknęła oskarżycielsko.
- Nic takiego! – gorąco zaprzeczała Ripple.
- Nie, nie grzebała – Trap podniósł sakiewkę czarodzieja całkowicie wypełnioną monetami – Jest tak pełna, że omal nie pęknie.
   Halmarain podeszła i wzięła sakiewkę z rąk Trap, popatrzyła na nią i poobracała w dłoniach.
- Orander nigdy nie wspominał, żeby posiadał magiczną sakiewkę – powiedziała powoli – Nigdy nie słyszałam o zaklęciu, które może ciągle mnożyć monety. Jeśli takie istnieje to sądzę, że każdy mag byłby bogaczem.
   Oczy się jej nagle zwęziły. Popatrzyła ostro na Trapa.
- Zapłaciłeś za pokój ostatniej nocy…
- Oczywiście – odparł – Oberżysta nie był zbytnio ufny co, według mnie, nie jest najlepsze dla prowadzenia interesu. To znaczy, chodzi mi o to, że doprawdy niewielu ludzi można posądzać, że mają zamiar się wymknąć bez płacenia rachunku i to jeszcze zanim dostaną pokój. Musiałem zapłacić za wszystko z góry.
- Jesteś tego pewny?
   Te ciągłe podejrzenia i oskarżenia naprawdę rozzłościły Trapa. Właśnie oddała mu sakiewkę a on od razu odrzucił ją z powrotem.
- Jeżeli mi nie ufasz to sama ją trzymaj – warknął.
- Magiczka, magiczka, mądra jak tyczka – zaczęła dokuczanie Ripple wyraźnie rozwścieczona wątpliwościami Halmarain.
- Zabrać nas musiała, ale wiary nie dała – dodał Trap, szybko wpadając w rytm dokuczliwej gierki.
- Narzekaj, narzekaj, Halmarain szczeka – dokuczała dalej Ripple.
- Dość tego! – krzyknęła Halmarain.
- Kłóci i nudzi, dąsa, marudzi – odparł Trap śmiejąc się z własnego żartu jak z najsmieszniejszej rzeczy o której kiedykolwiek usłyszał.
- Warczy , marudzi, kąsa i brudzi – Ripple aż padła plecami na liściastą ściółkę i chichotała w ekstazie.
- Nie chcę tego więcej słuchać! - wrzeszczała czarodziejka.
- Jęczy i krzyczy i miota się wkoło! – Trap, dosłownie płacząc ze śmiechu, zwinął się w kulę.
- Jeszcze jedno słowo a skończycie jako żaby! – straszyła czarodziejka – Ja…
   Od strony drogi, po brzegu strumienia dotoczyło się koło krasnoludów żlebowych i gwałtownie przerwało wywód Halmarain. Koło minęło ją o włos. Za kołem gnał Umpth w towarzystwie Groda.
-  Kuce biegną – rzekła Umpth.
- Trzymam daleko z magią – powiedział Grod – Znaleźć dobra magia.
   Z tymi słowy machnął w ich stronę martwą wiewiórką. Jeśli sądzić z rozpłaszczenia ciała wiewiórki to straciła ona życie pod kołem dobrze załadowanego wózka.
- Beglug! – syknęła Halmarain szybko zapominając o kłótni i zrywając się na równe nogi.
- Skończcie pakowanie a ja zabiorę go między drzewa – Halmarain poleciał biegiem.
   Kenderska para wcisnęła swoje skarby w sakwy i zacisnęła rzemienie. Umpthowi dali sakwę zawierającą ubranie Begluga i już stali na brzegu strumienia patrząc jak nadjeżdża sześciu krasnoludów I ściąga wodze swoich wierzchowców. Wskazali na drzewa i strumień. Najwidoczniej też chcieli umknąć przed gorącem dnia i kurzem drogi. Grod stał wyprostowany i machał martwą wiewiórką jakby odganiał nadchodzące nieszczęście. Dwójka kenderów, zachwycona perspektywa spotkania nowych osób, pośpieszyła na skraj zagajnika od strony drogi.
- Cześć! – zawołał Trap – To świetne miejsce. Pod drzewami jest całkiem chłodno a woda w strumieniu jest naprawdę zimna. Chodźcie i przyłączcie się.
   Dwójka kenderów stała z uśmiechem naprzeciw sześciu krasnoludów. Sądząc z ubioru i uzbrojenia, Neidarów. Jechali na ciężkich, podgórskich kucach.
- Kender – powiedział jeden z krasnoludów – To może być jeden z bandy wyrzutków.
- Och, nie jesteśmy żadnymi wyrzutkami. Wędrujemy z ma…
- Z małym stadkiem kuców, parą Agharów i jednym Neidarem – szybko wtrąciła Ripple maskując długi ozór brata – Pozostali zbierają drewno na ognisko.
- Ognisko? W taki upał? – przywódca krasnoludów rzekł podejrzliwie – Napewno nie jesteście z bandy wyjętych spod prawa?
- Słyszeliśmy o tym kenderskim wyrzutku – odezwała się Ripple – Ale tylko o jednym, a nas widzisz dwoje.
- Wyrzutek, on martwy – rzekł Grod – To dobra historia, tak.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#16 2014-09-01 18:43:21

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

I krótki rozdziałek bo dziś poniedziałek


Rozdział 15

   Szóstka krasnoludów to, w opinii Trapa, mężczyźni dojrzali choć jeszcze młodzi, żaden nie miał siwizny w brodzie. Uzbrojeni byli w ciężkie topory i kusze. Kuce poczuły wodę i natychmiast napięły wodze. Krasnoludy coś tam między sobą pomamrotały i jeden z nich, wciąż dzierżący topór i kuszę, wszedł w cień drzew. U pasa błyszczały mu sztylety a na hełmie pyszniły się bycze rogi. Takie wyposażenie czaszki mogło służyć za śmiertelnie groźną broń jeśli walnąć nią wroga.
   Krasnoludbył wciąż jeszcze na wpół oślepiony przez słońce więc omal nie wpadł na Groda. Krasnolud żlebowy pomyślał, że nowo przybyły chce go zaatakować więc odskoczył wstecz, zamachał martwą wiewiórką na Neidara i ostrzegł.
- Zrobić ciebie żaba.
   {DODGE} krasnoluda glebowego wprowadził go w obszar, gdzie cień lasu poprzecinany był kolumnami światła słonecznego. Zdjął hełm z powodu upału a taka kolumna wręcz uderzyła w blond głowę i wręcz ją rozświetliła. Drugi taki promień oświetlił martwą wiewiórkę. Podczas gdy reszta ciała ukryta była w cieniu to głowa oraz martwe ciałko zwierzęcia dosłownie płynęło w powietrzu.
   Krasnolud przez chwilkę popatrzył na Groda i opuścił broń.
- Tu jest Aghar – zawołał w kierunku kompanów.
   To proste stwierdzenie prowadziło do wniosku, że żadna, szanująca się banda wyrzutków nie miałaby wśród swoich członków krasnoluda glebowego. Reszta grupy Neidarów wjechała w cień i zsiadła z kuców. Ostatnich trzech prowadziło kuce obładowane pudłami i tobołami.
- Trochę tu chłodniej ale nie ma tu nic do roboty – powiedział Trap idąc z krasnoludami do strumienia.
   Sięgnął ręką do wodzy kolejnego jucznego kuca, lecz prowadzący go krasnolud trzymał skórzany rzemień mocno.
- Nie ma tu nawet ptasiego gniazda więc miło będzie mieć towarzystwo do pogadania. To twoja kusza? – spytał sięgając broni.
- Trzymaj złodziejskie łapy z daleka – warknął krasnolud.
   Trap cofnął się, uśmiech na twarzy zgasł.
- Nie uszkodzę jej – powiedział – I nie zabiorę. Myślisz pewnie o tym drugim Trapspringerze co to ludzie tyle o nim mówią.
- Cóż, jeśli jest inny to i dobrze, ale ten – tu krasnolud wskazał palcem twarz kendera – niech lepiej trzyma ręce we własnej kieszeni!
   Kender postarał się najlepiej jak umiał. Ponieważ zaś nie miał kieszeni wpakował ręce w głąb własnych sakw i palcami przelatywał ich zawartość. Musiał przyznać, że przynajmniej niektóre z nich są o wiele bardziej interesujące niż rzeczy krasnoludów, lecz tak czy inaczej chętnie dokonałby ich przeglądu.
   Pojawiła się Halmarain prowadząca Begluga, który teraz gapił się na nowo przybyłych. Jak to miała już w zwyczaju wpakowała nań zaklęcie uspokajające byle tylko utrzymać go z dala od kłopotów. Miał na sobie drugi komplet ubrań, buty, brodę, perukę i hełm. Popatrzył na podróżnych z małym zainteresowaniem po czym wtoczył się pod drzewo i zasnął.
- Dobrej dla was podróży i ciepłej komnaty na koniec wędrówki – powiedziała mała czarodziejka zwracając się do największego z krasnoludów.
   Pozdrowienie, jakiego użyła, było starą tradycją Neidarów, rzadko słyszaną od czasów Kataklizmu.
- Dobrej dla ciebie podróży, moje dziecko – odpowiedział z ukłonem – Tolem Garthwar, do usług. Za twoim pozwoleniem skorzystamy z cienia tych drzew i napoimy kuce.
    Oczy Tolema uważnie przeszukiwały lasek i przyglądały się szóstce podróżnych. Skupił się zwłaszcza na Beglugu, którego broda była przetykana gęstą siwizną. Wyglądał na najstarszego z obecnych więc to on powinien wypowiadać się imieniem młodej krasnoludki. Tolem zignorował kenderów oraz krasnoludów żlebowych, nie byli warci jego czasu i uwagi. Niski wzrost Halmarain i jej delikatna postura przypominały dziecko, zgadzał się z tym timbr głosu. Starała się co prawda mówić głębszym tonem jednak nadal był to dźwięk, jak na krasnoluda, bardzo wysoki. Wyraz twarzy Tolema wyraźnie żądał wyjaśnień czemu to Beglug tak go zignorował.
   Halmarain spojrzała w kierunku merchesti a potem na Tolema Garthwara. Podniosła mały palec do czoła i potrząsnęła głową.
- Stara rana – powiedziała – Uderzenie maczugi goblina całkiem pomieszało mu w głowie. Boję się, że ojciec mego ojca już nigdy nie dojdzie do siebie – ciężko westchnęła – Gdybym tylko zdołała dostać się do naszego ludu na wzgórzach niedaleka Palathas… tam miałby opiekę. To ciężka podróż, nawet, gdy pomagają przyjaciele.
   Tolem współczująco pokiwał głową.
-Samotna podróż to poważna sprawa dla dla tak młodej osoby, moja panno – zaznaczył – Podróżujemy teraz na południe w sprawach wielkie ważności, lecz…
- Och, nie jestem samotna – Halmarain dołożyła szybko starań, by powstrzymać go przed złożeniem oferty jakiejkolwiek pomocy – Para kenderów, a także krasnoludy żlebowe, to lojalni przyjaciele. Dopilnują aby podróż przebiegła bezpiecznie do samego końca.
   Krasnoludy poiły swe kuca podczas gdy Halmarain ubierała merchesti. Paki i siodła z kuców zostały zdjęte, przednie kopyta spętane i kuce krasnoludów mogły się spokojnie paść w towarzystwie innych zwierząt. Krasnoludy tymczasem skończyły robotę i siadły półkolem na ziemi w cieniu potężnego drzewa.
   Halmarain zabrała parę kenderów pod drzewa, jak najdalej od nowo przybyłych.
- Dotkniecie tylko jednej rzeczy należącej do tych krasnoludów a dokończycie żywota jako para królików.
   Trap się nachmurzył. Spodziewał się, że krasnoludy w tym upale zapadną w drzemkę I już sobie zaplanował przyjemne popołudnie spędzone na sprawdzaniu podróżnego wyposażenia tych obcych. Mała czarodziejka zupełnie poprawnie odczytała wyraz twarzy Trapa. Cicho zamruczała, wzięła głęboki wdech i wypowiedziała zaklęcie.
   Kender poczuł, że całe ramiona ma przyciśnięte do ciała, poza czubkami palców nie może poruszyć niczym.
- Coś ty zrobiła? – Ripple popatrzyła na własne ręce, które okazały się spętane zupełnie podobnie.
- Użyłam zaklęcia wiązania – odpowiedziała czarodziejka – Czy wolicie pozostać w tym stanie cały dzień, czy też przyrzekniecie, że nie będziecie nawet dotykać żadnej rzeczy należącej do krasnoludów?
   Kenderska dwójka przyrzekła z dużą niechęcią. Zgodnie z kenderskim zwyczajem, jak długo o tym pamiętają to związani danym słowem. Nie mieli żadnych wątpliwości, że czarodziejka odświeży im pamięć jakby co. Halmarain ich uwolniła,  lecz dopilnowała by oboje pozostali daleko od krasnoludów. Usiedli z przeciwnej strony półokręgu, zbyt daleko nawet dla ich sprytnych palców by sięgnąć krasnoludzkich paczek czy kieszeni.
   Normalna dla krasnoludów niechęć do kenderów szybko wyparowała, gdy Halmarain i Ripple podały szynkę i paro dniowy chleb po czym puściły to w koło. Żywność mieli jeszcze z Deepdel. Krasnoludy podały napitki: krasnoludzki miód; silny i idący do głowy. Jeden z krasnoludów, kiwdy już wszyscy napełnili brzuchy, nachylił w stronę Groda i powiedział.
- Czyż nie mówiłeś, że znasz opowieść o martwym wyrzutku?
- Trap zna opowieść – odparł Grod.
   Trap był już troszkę już znudzony, a poza tym pozbawiony możliwości badań,  więc pozwolił umysłowi na swobodną wędrówkę w kolejną wersję opowieści o Trapspringerze wyrzutku. Ciągle jeszcze boczył się na Halmarain z powodu wcześniejszych oskarżeń więc w opowieść wplótł maga czerwonych szat co to okazał się w końcu renegatem. Opowieść ciągnęła się przez całe, długie i gorące popołudnie a on wciąż potajemnie drwił z Halmarain czy zasługiwał na rozgniewane spojrzenia.
   Halmarain siedziała odwrócona plecami do drzewa pod którym spał Beglug więc nie zauważyła kiedy zaczął się budzić. Siedział i obserwował Krasnoludy jak podają jeden drugiemu gliniane dzbanki. Po kilkunastu minutach ruszył naprzód. Wziął jeden z dzbanów które krasnolud wstawił do strumienia dla ochłody i zabrał pod swoje drzewo.
   Trap omalże nie stracił wątku opowieści gdy tak obserwował jak merchesti opróżnia dzban jednym haustem. A później Beglug zjadł dzban.
   W opowieści Trapa nagle ni stąd ni zowąd, pojawiła się grupa kamiennych golemów wydających głośne, trzaskające dźwięki. To Trap usiłował zamaskować dźwięki Begluga chrupiącego dzban. Straszny malec rozejrzał wokoło szukając czego jeszcze na przekąskę gdy wreszcie ujrzała go Halmarain. Obróciła się tak, by krasnoludy nie widziały układania zaklęcia i po paru sekundach Beglug znów się zwinął i zasnął pod drzewem.
   Krasnoludy żlebowe poszły się gdzieś włóczyć więc tylko Ripple, Halmarain i szóstka podróżnych usłyszeli jak to wymyślony Trapspringer spotkał swe przeznaczenie w ognistej kuli.
- A niech mnie, dobra opowieść – gratulował kenderowi Tolem – Najgorszy upał dnia już za nami więc chyba ruszymy w dalszą drogę.
   Podczas gdy krasnoludy powstały i zaczęły pakować juki Halmarain i para kenderów odkryli, że Beglug gdzieś się znowu zapodział. Zaklęcie uspokojenia znów się zużyło. Znaleźli go nad brzegiem strumienia jak pakował kij do nory niewinnego borsuka.
- Zaklęcie uspokojenia jest chyba za słabe – powiedziała Halmarain gdy wrócili załadować swoje kuce – Chyba popracuję nad czymś mocniejszym.
   Zanim wrócili krasnoludy już odeszły kontynuować podróż. Zabrali kuca Halmarain a zostawili w zamian kościste i chyba niezbyt Zdrowe zwierzę.
   Czarodziejka popatrzyła na pozbawione ducha zwierzę a potem zapatrzyła się na drogę.
-Powinnam była pozwolić byście wraz z Ripple okradli ich do gołej skóry – powiedziała.
- Przestań tak gadać! My nie kradniemy – sprzeciwiał się Trap – Ile razy mam ci to powtarzać? Tylko dlatego, że ludzie nieostrożnie obchodzą się z własnymi rzeczami, albo dlatego że sięgają właśnie do swoich sakw a my jesteśmy przypadkiem obok i oni włożą…
- Nie mam ochoty tego wysłuchiwać – warknęła Halmarain.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#17 2014-09-07 20:38:04

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

Rozdział 16

   Popołudnie okazało się chłodniejsze i Halmarain zaczęła się niecierpliwić, chciała ruszać dalej. Kenderzy zdążyli już przebadać cały zagajnik więc obiekcji nie mieli i szybko osiodłali kuce. Stary kuc, pozostawiony przez krasnoludy, wydawał się zadowolony z mniejszego obciążenia grzbietu. Krasnoludy żlebowe nadal nie nauczyły się prowadzenia wierzchowców, lecz okazały prawdziwy talent do robienia rzeczy użytecznych z dostępnych materiałów. Umpth znalazł kawałek liny pozostawionej, jak z uporem twierdził, przez krasnoludy. Zawiązał na tej linie trzy kolejne pętle i umocował całość do lewego strzemienia przy siodle Halmarain.  Wykazał się nawet zmysłem praktycznym zupełnie nie przystającym do dziecinnego czasem zachowania, przy dolnej pętli pozostawił luźny kawałek liny. Po tych pętlach czarodziejka lekko wspięła się w siodło. Kiedy już siedziała wygodnie, jednym ruchem mogła wciągnąć prowizoryczną drabinkę i umocować luźną linkę do siodła, co chroniło ją od zaczepiania o trawy i krzaki na szlaku.
- Okazuje się, że i Agharowie potrafią być użyteczni – przyznała, gdy już sprawdziła nową metodę dosiadania kuca.
   Trap był już gotów do wyruszenia a Halmarain chwyciła wodze kuca Begluga i kuca jucznego i uwiązała je z tyłu siodła. Ripple szła z tyłu prowadząc kuce Groda i Umptha. Koło od wozu, znów przymocowane do swego rodzaju włóka, toczyło się za Umpthem.
   Wiodąca na północ droga, którą jechało się z Deepdel do fortecy Ironrock kręciła mocno podnóżem wzgórz. Skupiska drzew w jakich schronili się przed słońcem w południe ustąpiły teraz łagodnym stokom wzgórz pokrytym niskimi krzewami, ciągnącym się aż do łańcuchów górskich widocznych w oddali.
   Zanim jeszcze zaczęli kolejny etap podróży ustawili kuce w szeregu i uważnie przyjrzeli się mapie Trapa.
- Gdy pomyśleć o całym trudzie jaki kartograf włożył w tą mapę to aż się prosi, żeby tu dodać kilka praktycznym detali – parsknęła czarodziejka – Nie ma tu ani Deepdel ani drogi Ironrock.
- Cóż, i tak jest to piękna mapa – odparł Trap, broniąc swe, niezbyt ładnie nabytej, własności.
   Zwinął ją ostrożnie i umieścił na powrót w sakwie. Miał już dać ostrogi kucowi gdy Umpth się nagle odezwał.
- Krasnoludy z powrotem – oznajmił.
   Trap się obrócił i spojrzał wstecz. Drogą galopowała szóstka krasnoludów. Kender wzniósł się w siodle. Już miał im pomachać gdy Halmarain wyciągnęła rękę i pacnęła go w dłoń.
- Co im zabrałeś? – zapytała z gniewem w głosie i wyrazie oczu.
- Nic! – odpalił Trap – Przecież wiesz! Przecież trzymałaś na nas zaklęcie póki nie przysięgliśmy nic takiego nie robić.
- Okazuje się ,że za późno – wypluła gorzkie słowa i popatrzyła na drogę – Gonią jakby kogoś ścigali lub sami byli ścigani, tylko że nikt za nimi nie jedzie. Zabieraj nas stąd nim nas znajdą.
- Czarodziej gderać znów – mamrotał Umpth.
- Nie gdera, po prostu jest zmęczona – powiedział Trap tłumacząc wątpliwości na korzyść Halmarain – Jak będzie w lepszym humorze to przeprosi, ale wiem co masz na myśli, robi się znów…
- Dość tego – warknęła Halmarain – Ruszamy.
- Onie się pewnie zorientowali, że wzięli nie tego kuca i jadą go oddać – zasugerowała Ripple.
- Też mi opowieść – powiedziała Halmarain.
   Złapała wodze, obróciła kucem i pognała wstecz do niewielkiego lasku. W jej ślady pognały kice Begluga i juczny jako, że trzymała u siodła ich wodze.
- Trap opowie – powiedział Grod do Ripple jadącej za czarodziejką – Jego mówi dobra historia.
   Kenderka nie odpowiedziała. Cała jej uwaga była skupiona na drodze, nie ze względu na kuce, lecz aby ochronić koło podskakujące za Umpthem. Ponieważ Halmarain przjęła dowództwo Trap jechał obok siostry.
- Nawet nie dostałem się w pobliże ich bagaży – z ciężkim westchnieniem oznajmił siostrze – Zabawnie byłoby tam zajrzeć ale nie miałem nawet szansy.
- Ja też nie – odparła – Nie może im chodzić o nas. Naprawdę lepiej by było, żeby nie była tak podejrzliwa.
   Ripple cisnęła gniewne spojrzenie w plecy oddalającej się Halmarain.
- Pewnie jednak wracają oddać kuca – Trap zgadzał się wcześniej wyrażoną sugestią siostry.
- Nie uda im się wymienić go na własne zwierzę jeśli Halmarain będzie dalej tak uciekała – powiedziała Ripple – A jeśli my nie przyspieszymy to szybko stracimy ją z oczu.
   Trap był zmuszony się zgodzić. Słońce wciąż jeszcze dość ostro przygrzewało im plecy bowiem Halmarain prowadziła na wschód, prosto do wzgórz. Czerwona tarcza powoli zanurzała się za horyzont. Po kilku minutach mieli za sobą wygodną drogę i musieli przedzierać się między wzgórzami. Halmarain gnała jak szalona, tak bardzo pragnęła zgubić krasnoludy. Kenderzy galopowali za nią utrzymując kontakt wzrokowy, gdy nagle im zniknęła skręcając ostro na południe.
- Szybciej, skryła się za wzgórzem – powiedziała Ripple.
- Mogła by na nas zaczekać – uskarżał się Trap.
   Nie widział, by krasnoludy powracały do zagajnika. Mogli przecież pędzić drogą z powodów nie mających nic wspólnego z kenderami i ich grupką. Grupa Tolema mogła zgubić coś w drodze na południe i teraz wraca, by to znaleźć. O ile wiedzieli to w zagajniku nie zostało nic poza kawałkiem liny. Kenderom się nudziło więc przeszukali zagajnik w poszukiwaniu jakiejś rozrywki. Zauważyliby.
   Podczas gdy Ripple ścigała czarodziejkę Trap pozostawał w tyle. Był pewny, że krasnoludom nie może chodzić o nich. Gdy siostra ciągnęła kuce krasnoludów żlebowych wokół podnóża wzgórz on postanowił rozwiać podejrzenia czarodziejki. Zsiadł na ziemię, uwiązał kuca do krzaka by mieć go w polu widzenia i poszedł na szczyt najbliższego wzniesienia.
   Stał i obserwował, oczekiwał że ujrzy gnających krasnoludów na drodze lecz oni całkiem zniknęli mu z oczu. Po paru minutach znów ich ujrzał. Wyjechali z lasu i kierowali się na wschód. Jechali teraz wolniej, uważnie popatrując na ślady jakie zostawił Trap i jego towarzystwo.
   Jeden z krasnoludów spojrzał do przodu, ujrzał stojącego na wzgórzu kendera i głośno krzyknął. Porzucili teraz tropienie po śladach tylko galopem ruszyli w stronę Trapa.
- Witajcie ponownie – zawołał, gdy tylko się zbliżyli – Myślałem, że zmierzacie do Deepdel. Wróciliście, b oddać naszego kuca i zabrać swojego?
- Złodziejski kender! – zawołał przywódca krasnoludów – Szybko zdejmę ci łeb z ramion!
- A to czemu? Nie mam pojęcia dlaczego się złościsz. Ty sam zostawiłeś kuca. Myśmy nie zabrali go ot tak, bez powodu. Przecież zabrałeś naszego.
   Trap starał się być cierpliwy. Starał się ich zrozumieć. Był już zmęczony rzucanymi nań oskarżeniami, lecz starał się być rozsądny.
- I nie mamy żadnej z waszych rzeczy. Proszę, jeśli chcecie to mogę wam wszystkie pokazać – powiedział Trap.
   Otworzył pierwszą ze swoich wielu sakw i sięgnął głęboko. Fajnie się te rzeczy oglądało a jeszcze fajniej byłoby, gdyby mógł opowiedzieć związane z nimi historie. A może nawet uda się coś wymienić na rzecz nową i bardziej interesującą?
   Grzebał głęboko w sakwie, gdy poczuł przedmiot, którego tak od razu nie umiał zidentyfikować. Wyciągnął go na światło dzienne. Stał tak przez chwilę wpatrując się w złóty pierścień, myślał o jego jego pochodzeniu i w końcu przypomniał sobie wszystko. Znalazł go w skrzyneczce czarodzieja leżacej pod łóżkiem Orandera. Zamierzał odłożyć go z powrotem lecz w pośpiechu przy odjeździe całkiem zapomniał. Żeby go już nie zgubić włożył pierścień na palec i wzniósł rękę, by i krasnoludy mogły zobaczyć.
- To nie wasze. To należy do… - w ostatnie chwili przypomniał sobie, żeby nie wspominać o czarodziejce – do mojego przyjaciela – dokończył i zrobił krok naprzód w intencji pokazania pierścienia krasnoludom.
   Taki krok powinien wystarczyć na co najwyżej dwie stopy. Usłyszał tymczasem świst wiatru w uszach i nagle spostrzegł, że stoi u podnóża wzniesienia, jakieś pięćdziesiąt stop niżej. Rozejrzał się, wyraźnie zdumiony co też mogło się stać.
   Usłyszał okrzyki krasnoludów za plecami więc się odwrócił. Siedzieli wciąż jeszcze na kucach i otaczali puste miejsce.
- Och, to interesujące – powiedział.
   Usłyszał go najbliższy krasnolud. Odwrócił się gwałtownie w siodle i zaczął gapić się na uśmiechniętego Trapa.
- Dziwisz się jak to zrobiłem?
- Tam jest! – wrzasnął krasnolud – Stosuje jakieś brudne, magiczne sztuczki!
- Nic z tego! - zaoponował Trap.
   Po zastanowieniu jednak zmienił zdanie, lecz wolał nie informować o tym krasnoludów.
   Najbliższy z nich właśnie obrócił kucem i galopem zbliżał się do kendera. Trap nadal miał zamiar wywrócić sakwy na lewą stronę i dowieść, że nie ma żadnej z ich rzeczy. Na widok pędzącego krasnoluda pomyślał, że ten gotów go w pędzie rozjechać. Zrobił krok w bok. Tym razem znalazł się o pięćdziesiąt stóp bardziej na północ.
- Używając tego pierścienia powinno się nosić kapelusz – powiedział do siebie.
   Świst powietrza w takim ruchu był na tyle silny, że już przyprawiał go o ból uszu.
   Pierwszy krasnolud wciąż jeszcze galopował do miejsca, gdzie znajdował się kender zanim wykonał ostatni krok. Drugi już szarżował na nową pozycję Trapa.
- Ale cudowna zabawa – zawołał Trap.
   Tym razem wykonał dwa kroki i całkowicie minął czwórkę wciąż stojącą na zboczu. Zatrzymał się dwadzieścia stóp dalej. Przywódca krasnoludów, Tolem, natychmiast nań ruszył.
- Nie złapiesz – Zaśpiewał Trap i z radości skoczył w powietrze jednocześnie wykonując piruet.
   Po chwili uznał, że ten piruet był kompletną pomyłką. Kręcił się wciąż jeszcze gdy na wysokości czterech stóp przelatywał przez krzaki. Zupełnie jakby leciał w kilkunastu kierunkach jednocześnie.
   Krasnoludy starały się szarżować we wszystkich naraz kierunkach byle tylko go dopaść. Przelatując obok nich widział czerwone z wściekłości twarze i oczy dyszące zemstą.
   Przez chwilkę Trap jakby zawisł w powietrzu tuż nad Tolemem, który wyciągnął ramię by go chwycić. Przez jakieś chyba perwersyjne działanie pierścienia Trap okręcił się wokoło i spadł na zad kuca Tolema twarzą w kierunku przeciwnym do zwykłej jazdy.
   Zaskoczone zwierzę stanęło dęba. Tolem puścił wodze i chwycił się sidła byle tylko nie spaść. Trap tymczasem ześlizgnął się z zadu, potknął dwukrotnie i… był już ponad sto stóp dalej, stał u podnóża wzniesienia.
   Zachwiał się i siadł na ziemi. W głowie wciąż jeszcze mu się kręciło. Krasnoludy jeszcze go nie dostrzegły więc pozostał na miejscu i podczas gdy oni ganiali wokoło, on starał się przywrócić poczucie równowagi. Czwórka krasnoludów dobyła toporów i wykrzykiwała różne groźby i przekleństwa pod jego adresem.
- Znaleźć złodzieja! – krzyczał Tolem do pozostałych krasnoludów.
- I znów to samo. Znowu nazywają mnie złodziejem – mruknął Trap.
   Taki brak zaufanie zaczynał go już irytować.
- Już wiem! Ja wam pokażę! – oznajmił głośno w stronę pobliskich krzaków.
   Dziesięć magicznych kroków zaniosło go wokół wzgórza prosto do spętanego kuca. Znów miał w ręku hoopak.  Następnie zaś, tym razem ostrożnie stawiając kroki, podszedł i zatrzymał się dokładnie w środku grupy rozzłoszczonych krasnoludów.
   Pojawił się tak nagle, że reakcja zaskoczonych krasnoludów okazała się mocno spóźniona. Trap nie był zaskoczony ani spóźniony. Ostro zakończonym, stalowym końcem hoopaka dziabnął najbliższego krasnoluda w… tył. Krasnolud wrzasnął, podskoczył w siodle i spadł na ziemię.
   Pozostali ruszyli na kendera z uniesionymi toporami.
   Trap był pewny, że może wymknąć się pościgowi więc zrobił tylko dwa długie kroki w bok i… oddalił się o sześć stóp.
-Ups! – zamamrotał.
    Dał nura w krzaki ledwie unikając szarży krasnoludów tak skupionych na dopadnięciu go, że omal nie powaliły się nawzajem wymachiwaną bronią.
- Przepraszam! – zawołał i dał nura pod krzaki.
   Trzymał głowę nisko, przeskakiwał od krzaka do krzaka i ledwo, ledwo unikał krasnoludzkiego pościgu. Wpadł w gęste, wysokie zarośla. Był teraz niewidoczny. Podniósł kamień i, używając procy hoopaka, cisnął toczący się kamień po ziemi na północ.
   Krasnoludy pognał w kierunku wskazanym przez hałasujący kamień. Trap poczołgał się na południe a potem na powrót przedostał się do małego zagajnika. Krasnoludy tego nie powinny się spodziewać.
   A właściwie to mogli i o tym pomyśleć. Z ich strony patrząc to najmądrzej byłoby pomyśleć, że kender będzie szukał schronienia wśród drzew. Odszukał więc źródło o błotnistych brzegach i starannie przeszedł na zachód pozostawiając wyraźne ślady stóp, do momentu aż znalazł się na twardym gruncie. Wtedy skręcił na południe i ukrył się pod dużym, gęstym krzakiem.
   Poczuł się bezpieczny. Popatrzył na pierścień, zdjął go z palca i dokładnie obejrzał. Potrząsnął nim i przystawił do ucha. Chyba jednak magia nie chlupie tak jak woda w dzbanie. Włożył pierścień z powrotem i wykonał jeden, bardzo ostrożny krok. Magia nie wydłużyła kroku. Rozczarowany kender zdjął pierścień i schował go do sakwy.
   Nienawidził myśli, że mógł zużyć całą magię zawartą w przedmiocie. Takie kroki giganta to była wspaniała zabawa. I nawet kręcenie się w powietrzu było interesujące. A na dodatek dokonał czegoś istotnego. Powstrzymał krasnoludy, które teraz gdzieś błądzą w poszukiwaniu kendera, przed pogonią za Ripple i Halmarain.
   Tyle, że słońce było już nisko, niedługo się ściemni, i jak on ma odnaleźć siostrę i małą czarodziejkę?
   Trap siedział na ziemi w gęstwinie krzaków i myślał zarówno o krasnoludach jak i o swych towarzyszach.  Krasnoludy wciąż tłukły się gdzieś po krzakach gdy jeden z nich nagle dostrzegł ślady przy źródle.
   Po krótkiej naradzie wszyscy popędzili w stronę drzew. Ripple i cała reszta prowadząca zwierzęta była już daleko poza zasięgiem wzroku gdy pojawiła się wśród drzew grupa krasnoludów. Trap schował dobrze kuca i krasnoludy chyba pomyślały, że ich zwierzyna wróciła do zagajnika przy drodze.
   Kender przedarł się przez krzaki do swego kuca i wyruszył na poszukiwanie reszty grupy.
- Wiesz, sądząc po sposobie w jaki wywijali toporami to z pewnością nie byli przyjacielscy – powiedział kucowi – A mnie już męczy słuchanie, że jestem złodziejem. Żaden z nich nawet nie zbliżył się do mnie wystarczająco by cokolwiek wrzucić mi do sakwy.
   Tak dla pewności, żeby się całkiem upewnić, otwierał po kolei swoje sakiewki i palcami sprawdzał zawartość. Poza pięknym, małym kamykiem, który znalazł nad strumieniem nie było tam ani jednego przedmiotu, którego by nie miał nim spotkali krasnoludów.
   Wydobył ten kamyk i zbliżył do twarzy ponieważ słońce zaszło i ledwie go widział. Wyglądał na to, że kuc lepiej wie jak znaleźć drogę przez te krzaki. A to był tylko kawałek zwykłej skały wygładzony przez wodę. Podniósł go zanim nadjechały krasnoludy. Wkładając go do sakwy znalazł inny w sakwie. Wydobył go. W tym czasie mrok się już pogłębił więc nie widział drugiego kamienia, lecz pamiętał jego dotyk. Nie był wcale kamień tylko szaro zielony dysk szkła, który znalazł na podłodze laboratorium Orandera po ataku merchesti.
- To też miałem rzed spotkaniem z krasnoludami – powiedział wkładając go z powrotem do sakwy.
   Nie widział szlaku przed sobą więc zsiadł z kuca i poprowadził zwierzę szukając wciąż siostry i reszty przyjaciół.
   Godzinami tak szedł szukając reszty. Nie widział śladów więc zdecydował, że się zatrzyma na noc a rankiem ruszy na dalsze poszukiwania. Właśnie szukał wygodnego miejsca na  nocny  postój gdy wdepnął w sam środek ich obozu. Zaskoczył wszystkich tak po prostu wychodząc z ciemności.
- Trap! – krzyknęła Ripple I skoczyła od ogniska.
- Jemu nieżywy, dobra opowieść… - powiedział Grod.
   Na widok kuca ruszył naprzód i zaczął wymachiwać martwą wiewiórką chcąc odstraszyć wszystko, co wrogie. Umpth stał dzierżąc koło.
- Nie taki nieżywy! – odparł Trap i wprowadził kucyka do płytkiej groty, a właściwie zwykłego załomu skalnego w zboczu wzgórza.
   Ripple napełniła kubek herbatą i ucięła dla brata potężny kawał szynki. Położyła go na kromce wczorajszego chleba i Trap zaczął żuć. Halmarain oderwała się od studiów nad magiczną księgą.
-Zdołałeś utrzymać krasnoludy z dala od nas – powiedziała.
   Powiedziała to tonem tak zwykłym jakby niczego mniej się po kenderze nie mogła spodziewać.
- Oczywiście!
   Zaakceptował jej zdanie, że on to sobie wszystko zaplanował, że taki miał być skutek całej przygody.
- Oni naprawdę oszaleli. Nic z tego nie rozumiem – powiedział Trap – Ciągle nazywali mnie złodziejem a ty przecież wiesz, że nie mamy niczego co by do nich należało.
- Oczywiście, że wiem – Halmarain zadrwiła z tonu Trapa.
- To możesz go nagrodzić i pokazać jakąś miła magię – powiedziała Ripple z bojowym błyskiem oka.
- A Trap opowie historię – skrzywił się Grod.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#18 2014-09-15 10:36:17

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

Coś króciutki więc dam dwa!


Rozdział 17

A więc najmniejsza nawet część historii nie zostanie utracona, Astinus zapisuje…

   Draaddis Vulter wywalił z siebie cały ciąg przekleństw, które obróciły przy okazji parę zdumionych myszy w koty. Uciekły natychmiast prosto w pomarańczową chmurkę jaka nagle wypełniła środek laboratorium.
    W chwili gdy kender wpakował zdobiony runami dysk widzenia do sakwy zarówno Draaddis jak i sama Takhisis całkowicie oślepli jeśli chodzi o jego położenie. Draaddis przypuszczał, że mały złodziej wręcz zapomniał, że go wciąż niesie. Tak czy inaczej, czarno odziany czarodziej pomyślał, że fakt iż kender wciąż go ma jest pomyślnym darem losu.
   Wcześnie czy późnie, wiedziony żądzą dotknięcia i zbadania swych rzeczy wyciągnie go z sakwy na światło dzienne. Gdyby natomiast pozostał porzucony na podłodze laboratorium Orandera to nie mieliby żadnego sposobu na określenie, gdzie też ten kender może się włóczyć.
   Drobnym pechem można nazwać sytuację, że mały złodziejaszek wydobył go w końcu na zewnątrz, lecz zrobił to w nocy i uniemożliwił tym czarodziejowi jasne określenie miejsca pobytu kendera.
   Stał teraz i zastanawiał się co czynić. Czy ośmieli się powiedzieć królowej, że w końcu ujrzał kendera, lecz nic więcej powiedzieć nie umie? Nie powie tego. Nie może. Wiedział, że Takhisis może go torturować tylko przez jego własny umysł a jednak wciąż drżał z przerażenia pamiętając iluzje jakie posiała mu w głowie.
- Więcej tam można było zobaczyć niż przypuszczasz – odezwała się Królowa przez kulę.
   Czarodziej obrócił się w miejscu. Był całkiem skołowany bowiem strach odessał mu całą krew z mózgu. Dojrzał rozbawiony błysk w oku bogini patrzącej z czarnej kuli. Najwidoczniej wiedziała, że rozważał czy powiedzieć, że widział kendera czy też nie. Ponieważ jednak nie wspomniała o tym zaniedbaniu więc i on nie zamierzał wydobywać go na światło dzienne.
- Mam szczęście, moja Królowo, że twój wzrok tak dalece przewyższa mój – odparł.
- Kender podróżował na wschód, w kierunku gór – poinformowała go Królowa Mroku – Są teraz niezbyt daleko na północ od miejsca gdzie przecięli południowy kraniec Gór Vingaard gdy szli na zachód.
- Najpierw szli na zachód, przecięli wyżynę, potem na północ ale tylko krótko, teraz na wschód z powrotem do gór?
   Draaddis podrapał się po uchu rozważając tak mylącą trasę kendera. Wzruszył w końcu ramionami na taką niekonsekwencję.
- W każdy razie możemy znowu ustawić Kaldre na ich tropie – powiedział swej pani.
- Tak, wyślij posłańca – Takhisis uśmiechnęła się do własnych wizji.
- Musimy odzyskać ten kamień jeśli chcemy sprowadzić merchesti do tego świata – zgodził się Draaddis.
- Och, przybędzie, i to nie jeden – szelmowsko uśmiechnęła się Takhisis – Kiedy zdobędziemy oba kamienie otworzymy portal szerzej i sprowadzimy ich tu więcej. Będą siać spustoszenie dokoła a świat Ansalonu znajdzie się w chaosie nie mniejszym niż podczas Kataklizmu.
   Takhisis odsunęła się od swej kuli. Cała jej twarz stała się teraz widoczna w świetle straszliwej poświaty gdy delektowała się samą ideą tego, co ma nastąpić. Nagle jej widok gwałtownie się wyostrzył.
- Lecz wpierw twój rycerz śmieci musi odzyskać od kendera kamień bramy.
- Odzyska, Królowo, otrzymał życie po to, by ci służyć. Jest ambitny a ty zaoferowałaś mu by jego sny stały się rzeczywistością…
- Staną się nią jeśli się pośpieszy – parsknęła Takhisis.
   Obraz pięknej kobiety zafalował i nagle jej prawdziwa postać – smok o pięciu głowach – zwijała się w kuli. Oczy, płaskie i bezlitosne, wpatrywały się w roztrzęsionego czarodzieja. I po chwili, równie nagle, pojawił się obraz ludzkiej, pięknej kobiety.
- Czy nie mówiłam ci, Draaddis, że to niemowlę będzie rosnąć? Szybkość z jaką to się dziej jest na razie niewielka, lecz każdego dnia może osiągnąć stan, gdy jego wzrost stanie się gwałtowny a on sam stanie się żarłoczny, będzie żarł wszystko co znajdzie się w zasięgu wzroku. Są znane z tego, że w trakcie gwałtownego wzrastania mają tak wilczy apetyt, że mogą pochłonąć nawet własnych rodziców. A teraz spójrz na kenderów! Kiedy wielki głód się zacznie oni będą pierwszym celem. Jeśli ta mała złodziejka ma wciąż kamień bramy to będzie on poważnie zagrożony.
- Jak… jak długo potrwa zanim rozpocznie się stadium gwałtownego wzrostu?
- Nie wiem. Nawet bogowie niewiele wiedzą o płaszczyźnie Vasmarg, a na dodatek to stworzenie zostało ze swego świata zabrane, co oznacza, że może wzrastać wolniej, lub odwrotnie, że o wiele szybciej.
- Popędzę Jaeruma Kaldre – odparł Draaddis.
- Dopilnuj tego. Czas nie pracuje dla nas, Draaddis. Ziemie Krynnu z każdym dnie stają się spokojniejsze. Nieufność spowodowana wojnami po Kataklizmie wygasa. Nie chcę mierzyć się ze światem zjednoczonym, gdy powrócę na twoją płaszczyznę.
   Wyraz twarzy Takhisis ukazywał głębokie niezadowolenie gdy oddalała się od kuli i wracała do postaci pięciogłowego smoka. Na zakończenie czarodziej widział już tylko jedną głowę dymiącą nozdrzami i wpatrującą się weń tymi płaskimi i bezlitosnymi oczami aż wreszcie obraz pokryła mgła.
   Przynajmniej nie torturowała, pomyślał wdzięczny za drobną łaskę. Tak czy inaczej, jeśli Jearume Kaldre nie odniesie sukcesu to on nie umknie gniewu Królowej na zbyt długo.

Rozdział 18
   Następnego ranka Wujek Trapspringer był doprawdy rad, że to siostra zadała pytanie nad którym i on się głowił…
- I dokąd teraz? – Ripple spytała Halmarain.
   Właśnie siodłały kuce. Mała czarodziejka wciąż starała się ściągnąć w dół łeb kuca, by założyć mu uzdę. Zwierzę było oporne i trzymało łeb wysoko.
- I po co próbujesz? – spytała Ripple zapominając wcześniejszego pytania.
- Nie jestem bezradna, tylko… pionowo pokonana – cisnęła czarodziejka starając się znów sięgnąć łba kucyka.
   Kiedy wreszcie skończyły siodłanie wierzchowców mogli wszyscy udać się w dalszą podróż. Poprzedniego wieczoru rozbili obóz u podnóża wysokich wzgórz. Kiedy wreszcie pojechali Ripple znów zadała poprzednie pytanie.
- Powinniśmy spróbować powrotu na drogę – powiedziała Halmarain lecz po chwili potrząsnęła głową – Nie na drogę, pojedziemy na północ przez pogórze. Musimy dojechać do Palanthas.
   Ripple ciężko westchnęła. Brat to dobrze rozumiał. Nie będzie żadnej możliwości by zawrzeć nowe przyjaźnie. Przygnębienie Ripple szybko ustąpiło pod wpływem zwykłego dla kenderów optymizmu.
- Ale zawsze możemy zobaczyć jakieś nowe stwory – powiedziała- Trap, pamiętasz gadki Studdera Rangewide’a o ograch, nagach, gryfach i…
- I satyrach, olbrzymach i bakali – Trap uzupełnił listę aż podskakując z podniecenia – Jeżeli tylko będziemy się trzymać blisko gór to może spotkamy doprawdy interesujące ludy!
- Wystraszycie mnie na śmierć! – wzdrygnęła się Halmarain – I pewnie ruszycie na poszukiwanie potworów gdy tylko odwrócę się tyłem. Naprawdę wolałabym używać dróg tylko, że wciąż ścigają nas krasnoludy no i pamiętaj, typek w opończy jest na twoim tropie. On ściga ciebie, nawet jeśli tego nie chcesz przyznać. Jeżeli Orander jeszcze żyja to jego szanse powrotu na Ansalon maleją z każdym, straconym przez nas dniem. I z każdym dniem rośnie niebezpieczeństwo, że rodzice Begluga przedrą się do Krynnu.
   Rozejrzała się wokół i dojrzała młodego potwora jak klęczał i patykiem wiercił w norze wiewiórki ziemnej.
- A on robi się gorszy z każdym dniem.
   Trap ciężko westchnął. Halmarain uparcie nie wierzyła małemu merchesti. Mały tymczasem zamarł i wpatrywał się w coś, co widział pod ziemią. Udowadniał  swą sprawność. Powoli cofnął patyk, którym dręczył wiewiórki ziemne. Jednym, błyskawicznym skrętem przegubu posłał sztych prosto w głowę niezbyt ostrożnego królika.
   Z okropnym chichotem przytruchtał przez obóz po czym wrócił na miejsce wciąż trzymając ogłuszone, małe zwierzę za tylną łapę.
   Trap podnosił właśnie siodło Umptha gdy usłyszał pisk królika i obejrzawszy się za siebie dostrzegł jak Beglug męczy zwierzę. Merchesti szarpał królika za przednie łapki jakby miał zamiar rozerwać wciąż jeszcze żywą istotę.
- Przestań!
   Trap chwycił swój hoopak i pobiegł przez obóz. Głośne chlaśnięcie drzewcem prosto w ramię małego potwora przekonało go do wypuszczenia ofiary. Królik prysnął w krzaki lecz przednie łapy co i rusz mu się podwijały i równie dużo biegł jak się zwijał. Beglug obnażył zęby na Trapa i warknął lecz kendera nie zdołał przestraszyć.
- Można zabić zwierzę, które chcesz zjeść, ale nigdy nie męcz ich dla zabawy – kender ostro pouczał małe merchesti.
- Nie zdołasz nauczyć go litości czy łagodności – powiedziała Halmarain.
   Beglug podrapał się po ramieniu i zaskowyczał patrząc na Trapa i małą czarodziejkę z żałosnym wyrazem oczu.
- I niech cię tylko nie ogłupi smutny wyraz oczu – ostrzegała – Jest złym demonem i nigdy nie stanie się niczym innym.
- Nauczy się, że nie wolno ranić dla zabawy – odparł Tarp.
   Był zdecydowany ucywilizować choć trochę małego merchesti.
   Trapowi nie podobał się brak jej zaufania wobec merchesti, lecz co gorsza, wystraszyła tym Groda. Mniejszy z krasnoludów żlebowych rozszerzał oczy na każde wspomnienie zła i już popatrywał na Begluga jakby spodziewał się, że mały potworek za chwilkę odgryzie ramię któremuś z jego przyjaciół.
   Następnego dnia wędrówkę prowadził Trap. Skręcił od razu lekko ku północy, prosto do podnóża wzgórz. O świcie, gdy weszło słońce, było bardzo pogodnie i spodziewali się jasnego, miłego dnia. Nie jechali jednak dłużej jak godzinę, gdy chmury zaczęły gęstnieć. Pół godziny później piorun uderzył w zbocze góry. Beglug zaryczał zachwycony i zamachał ramionami. Mała czarodziejka wydała głośny tak krzyk zaskoczenia, że kuce zaczęły się boczyć.
- Musimy znaleźć schronienie zanim kuce rzucą się do ucieczki – zawołała Halmarain.
   Trap się z nią zgadzał. Nie miał nic przeciw maszerowaniu przez góry, lecz podobnie do innych kenderów uwielbiał jazdę konną i nienawidził samej myśli, że mógłby stracić wierzchowca. Pogalopował przodem w poszukiwaniu jakiegokolwiek nawisu, który mógłby ich trochę ochronić przed zbliżającą się burzą.
   Daleko nie odjechał. Jadąc łatwym szlakiem napotkał płytką jaskinię z niskim, wąskim wejściem. Pozostali dołączyli doń dosłownie na parę chwil przed początkiem burzy.
   Wejście do jaskini było niskie. Musieli zejść z siodeł i zmusić kuce do pochylenia łbów zanim zdołali wejść.
- Kolejne opóźnienie – mruknęła Halmarain i  wprowadził kuca w półmrok.
   Bardziej w głębi jaskini Grod wręczał właśnie parę kijków Beglugowi jako przękąskę a tymczasem Umpth uwalniał koło z zaimprowizowanych włók.
- Dużo stóp iść – zawołał Umpth potrząsając z niezadowoleniem kudłatą głową.
  Dwójka kenderów oraz czarodziejka obrócili się w jego stronę i ujrzeli jak stoi przyciskając ucho do metalowej obręczy koła.
- Ten Krasnolud żlebowy… - Halmarain zaczęła już kolejną tyradę narzekań, lecz tym razem Trap jej przerwał.
- Nie czepiaj się go. Ostatnim razem to on miał rację – przypomniał kender.
   Oczy Halmarain błysnęły, lecz po chwili przytaknęła.
- Możliwe, że ta luźna obręcz jakoś wychwytuje i zwielokrotnia wibracje – powiedział, wyraźnie szukając logicznego uzasadnienia dla tego, co Aghar uznawał za magię – Powinniśmy zamaskować wejście do jaskini jeśli to tylko możliwe.
   Halmarain podbiegła do wejścia i wyjrzała na zewnątrz jaskini.
- Nikogo jeszcze nie widzę – powiedziała do Trapa – Dałbyś radę wyciąć ten wielki krzak i zaciągnąć go przed wejście? Ja uciszę tym czasem kuce.
   Trap wyskoczył na ulewę i sięgnął po nóż. Nie było go w pochwie u pasa.
- O do licha! Zgubiłem – mruknął.
   Sięgnął głęboko do sakiewki szukając drugiego noża, tego podobnego do noża Orandera. Palce napotkały na pierścień i zanim Trap się zorientował już go miał na jednym palcu. Znalazł nóż! Ku jego zaskoczeniu nóż ciął krzaki jak ciepły ser. Obrócił się I ruszył biegiem do wejścia do jaskini. Zrobił tylko krok I walnął o ścianę niskiego urwiska o jakieś trzydzieści stop dalej.
   Ten pierścień znów posiada magię! Tylko, że niestety teraz może tylko spowodować kłopoty z powrotem do jaskini.
   Z dużą niechęci  zdjął pierścień z palca i wrzucił go do sakiewki. Cztery szybkie kroki i już stał u wejścia do jaskini gdzie wbił ostry koniec krzaka w rozmiękła od deszczu glebę. Halmarain obserwowała go z jaskini a teraz przypatrywała mu się z dużą uwagą i zamyśleniem.
- Co tam robiłeś?
- Ciąłem krzaki – kender był pewien, że go przecież obserwowała.
   Już otworzyła usta do jakiejś ostrej uwagi, gdy błyskawica walnęła całkiem blisko. Usłyszeli spanikowany kwik koni i kilkanaście wystraszonych głosów. Czarodziejka położyła palec na ustach i nakazała ciszę.
   Malutka kobieta oraz kender podglądali poprzez liście krzaka jak konny w ciężkiej opończy i okryty kapturem przejeżdżał obok. Prowadził dużą grupę koboldów. Atmosfera niesamowitego zagrożenia towarzyszyła temu przemarszowi.
   Obserwowali dalej, lecz żaden z przechodzących nie poświęcił nawet jednego spojrzenia na mijane krzaki. Po kilku minutach kolejna błyskawica rozdarła powietrze. Do wędrowców dotarł oddalony okrzyk przestrachu koboldów. Halmarain odwróciła się od wejścia a przestrachu walczył na jej twarzy o lepsze  z wyrazem gniewu.
- Ktoś ubrany w czarną opończę dotarł do Deepdel szukając kendera – szepnęła – Ten jeździec pasuje do opisu i jest na Naszym tropie. Musi iść za tobą.
- Nie! Mówiłem ci już! Nie może nas szukać – powiedział Trap – Nawet nie wiem kto to może być.
- Nigdy go nie widziałam a nie jest kimś kogo łatwo zapomnieć – dodała Ripple z dreszczem – Czuło się od niego aż falę zła.
- Prawda – potwierdziła czarodziejka – Na pewno byś go nie zapomniała, a jego sakiewka nie jest tą do przetrząsania.
- My nigdy…- Trap już zaczął rozzłoszczone zaprzeczenia, lecz Halmarain mu przerwała.
- Chcę wiedzieć w jaki sposób wykonałeś ten ogromny krok – zażądała.
- To ten pierścień – odparł zapominając o gniewie.
   Otworzył sakiewkę i palcami przeszukał jej zawartość. Znalazł niewielki, złoty przedmiot. Bardzo chciał, wręcz pragnął pokazać go uczennicy czarodzieja i uzyskać jej opinię.
- Przypuszczam, że wpadł do mojej sakwy gdy przeglądałem jakąś skrzynkę pod łóżkiem Orandera – powiedział.
   Opowiedział o badaniach jakie przeprowadzał podczas gdy ona studiowała księgi zaklęć. Opowiedział również o pierwszym doświadczeniu z pierścieniem, kiedy to skakał dokoła i kiwał krasnoludy przezywające go złodziejem.
- Cudownie! Chciałabym widzieć śmigasz wokół nich. Nie mam ci za złe, że ich tak potraktowałeś – powiedziała Ripple – Nie było to miłe z ich strony, żeby tak cię przezywać. Nawet Halmarain wie, że nie mogliśmy wziąć od nich niczego. Przyszpiliła zaklęciem nasze ramiona do ciała chociaż muszę powiedzieć, że wcale nie musiała tego robić, nie było to nic dobrego. Przecież przyrzekliśmy, że nie ruszymy niczego a na dodatek i tak nas trzymała jak najdalej od krasnoludów.
- Najwidoczniej spóźniłam się ze środkami ostrożności – mruknęła czarodziejka.
- Nie, nic takiego. Nie dotknęliśmy żadnej z ich rzeczy. A teraz chciałbym dowiedzieć się czegoś o tym pierścieniu – upierał się Trap broniąc się jednocześnie przed odwróceniem uwagi.
- Pierścień wykonał Orander – odparła Halmarain – Ale nałożył nań dodatkowe zaklęcie.
   Na jej twarzy ukazał się rzadki gość – uśmiech.
- Muszę przyznać, że nie każdy złodziej tego świata to kender. Wiele lat temu Orander miał ucznia o bardzo lepkich palcach więc zaczął chronić swą własność przez ograniczanie jej mocy.
- To znaczy, że działa to przez jakiś czas a potem przestaję? – spytała Ripple - Interesujące. Ale niezbyt to zabawne gdy kończy działanie w połowie kroku. Można wpaść do strumienia, albo upaść na twarz, albo i gorzej.
   Trap macał palcami zawartość sakiewki. O ile dobrze pamiętał… pamiętał. Wyjął z sakiewki drugi pierścień.
- Mam jeszcze ten – powiedział wyciągając pierścień przed siebie – Nie próbowałem go jeszcze więc nie mam pojęcia co takiego robi, poza tym, że może to być ten co robi wielkie kroki, ale jeśli tak, to nie wiem co robi tamten.
   Włożył na palec drugi pierścień. Wyglądało, że nic się nie dzieje więc go zdjął i podał Halmarain a wziął pierwszy. Kiedy tylko włożył go na palec Halmarain aż podskoczyła. Taka była zaskoczona. Ripple sapnęła i zaczęła rozglądać się wkoło.
-Trap! – wrzasnęła.
- Tuataj jestem – odparl kender.
   Wskazał siebie palcem tylko, że… nie widział własnego palce, który musiał być teraz skierowany ku niemu.
- To znaczy, myślę, że tu jestem. Co się stało… O rany! Cudo! Ale zabawa! Jestem niewidzialny!
   Ściągnął go I znów stał się widzialny. Uważnie obejrzał pierścień.
- Też ma ten… ogranicznik? – spytał.
- Najpewniej – odparła czarodziejka – Będzie pracował ciągle o ile znasz słowow negujące zaklęcie ograniczenia. Ja nie znam. Większość rzeczy Orandera ma ograniczniki.
- Ciekawe, czy to też jest pierścień Orandera – powiedziała Ripple.
   Wyciągnęła jeden, który był niemal identyczny z dwoma jakie trzymał Trap.
-Nie wiem w jaki sposób wpadł mi w ręce ale wygląda tak samo jak te.
   Podała go Halmarain a sama nachyliła się mocniej by obejrzeć pierścienie trzymane przez brata.
- Wkładałam go ale nic się nie działo więc może mam go skąd indziej.
- Nie – odparła czarodziejka oddając pierścień – ma znak Orandera więc coś na pewno robi. Na razie trzymajcie je przy sobie ale uważajcie. No i myślę, że lepiej by było gdybyście teraz wywalili wszystko z sakiewek i pokazali coście jeszcze wzięli.
- Wspaniale! Pokażę ci. A ty pokażesz co tam masz w torbie? – spytała Ripple.
   Oczy kenderki aż błyszczały z tłumionego gniewu, czuła się obrażona.
   Czarodziejka drgnęła, pomyślała i potwierdziła.
- Może tak będzie najlepiej. Jeżeli później coś z moich rzeczy znajdziecie gdzie indziej to będziecie wiedzieć, że to moje i z pewnością oddacie.
- Ty pierwsza – powiedziała Ripple.
   Do oskarżeń Halmarain miała znacznie mniej cierpliwości od brata.
- Bardzo dobrze. Pokażę wam wszystko co mam w torbie. I ostrzegam… nic z moich rzeczy nigdy – wskazała palcem na twarze obojga kenderów – nie może wpaść do waszych sakw.
   Połatana, niewielka torba jaką Halmarain zwykle nosiła przerzuconą przez ramię okazała się zwodnicza. Czarodziejka ostrożnie wydobyła z niej najpierw stos książek z zaklęciami, każda miała wielkość torby. Późnie poszła niewielka sakiewka, dwa zestawy odzienia, dodatkowa para butów a za nią opończa.
- W jaki sposób zmieściło się to wszystko w tak małej torbie? – pytał Trap.
- Czarodziej mają swoje sekrety, nawet uczniowie – odparła.
   Kopała dalej w torbie a brwi unosiły się jej coraz wyżej ze zdumienia by opaść z dreszczem. Złąpała torbę od dołu i wywaliła wszystko. Wypadło z torby sporo kawałków stali, złowieszczo wyglądający nóż i para dobrze uszytych rękawicach stanowczo zbyt wielkich jak na jej dłonie. Na końcu wypadł z torby naszyjnik składający się z trzydziestu srebrnych, na półtora cala szerokich dysków podzwaniających jeden o drugi. Dyski były połączone srebrną linką a każdy z nich był delikatnie grawerowany obrazami i krasnoludzkimi runami.
   Pośpiesznie odciągnęła ubrania, buty i księgi magiczne od rzeczy wypadłych z torby. Zupełnie jakby nawet kontakt z nimi mógł jej rzeczy skazić.
- Te rzeczy nie są moje! – powiedziała z naciskiem.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#19 2014-09-22 09:26:06

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

I dalej z tym koksem!



Rozdział 19
   Halmarain  uporem zaprzeczała znajomości przedmiotów, wymachiwała przy tym ręką wskazując a to porozrzucane stalowe monety, a to nóż, a to rękawice a nawet i naszyjnik. Na kenderów patrzyła z dużą podejrzliwością. Na rękawice i na naszyjnik patrzyli oni jednak tak zachwyceni, że szybko pojęła iż widzą te przedmioty po raz pierwszy w życiu.
- Nie włożyliście mi tych rzeczy do torby?
- Z pewnością nie – odparła Ripple – Trzymasz ją zawsze tak blisko siebie, że chyba nie dałabym rady. A poza tym, nigdy nie widziałam tych rzeczy. Te rękawice są piękne. Jeśli nie będą na ciebie pasować to  chętnie bym je miała, o ile oczywiście zachcesz mi je dać.
- Jeden kawałek stali nie różni się zbytnio od drugiego, to oczywiste – dodał Trap – Ale jestem przekonany, że naszyjnik bym zapamiętał. To bardzo interesujące… te wszystkie rysunki na dyskach.
   Podniósł naszyjnik nim Halamarain zdążyła go powstrzymać.
- Ciekawe, czy te wszystkie runy i rysunki są tylko ozdobą, czy też oznaczają coś specjalnego?
   Ripple przebiegła po brudnej posadzce jaskini i przyłączyła się do brata, razem uważnie badali wypracowane, piękne rysunki. Mała czarodziejka tymczasem wciąż była zaniepokojona sposobem w jaki weszła w ich posiadanie.
- Nie wzięłam tego naszyjnika – twierdziła z uporem – Nie mam pojęcia jak znalazł się w mojej torbie! O na Księgę Gileana! Gadam zupełnie jak kender!
- Ktoś przez pomyłkę wpakował to do twojej torby. Wciąż ci przecież mówimy jak bardzo nieostrożnie różni osobnicy obchodzą się z własnymi rzeczami – odparła nieobecnym głosem Ripple.
   Bardzo była zajęta srebrnymi dyskami.
- Zawsze zapominają, gdzie co położyli – zgodził się z siostrą Trap.
- Kiedy to mogło znaleźć się w mojej torbie? – myśli Halmarain pobiegły inną ścieżką – Nie było ich tam gdy opuszczaliśmy Deepdel. Przepakowałam wtedy wszystko.
   Oczy się jej nagle rozszerzyły.
- Od momentu jak opuściliśmy pokoje to blisko nas był najpierw oberżysta a potem już tylko krasnoludy. Do nikogo w Deepdel raczej to nie należało. Wszystko wygląda na krasnoludzką robotę… i dlatego teraz krasnoludy nas ścigają.
   Srebrne dyski o wiele bardziej interesowały kenderów niż wynurzenia czarodziejki.
- Potrzebujemy więcej światła – powiedział Trap i sugestywnie spojrzał na różdżkę Halmarain.
- Nie ma mowy – odparła czarodziejka, potrząsnęła głową i spojrzała w wylot jaskini – Nie mam pojęcia co poczułam przez tego jeźdźca w czarnej opończy ale było to coś dziwnego. W tej chwili nie użyję żądnej magii. Może to wyczuć i tu wrócić.
- To ja nam troszkę oświecę – najwyraźniej Trap uznał obiekcje czarodziejki za rozsądne.
   Zerwał się na równe nogi i odszukał krasnoludzkie krzesiwo, które jakimś trafem wpadło do jego sakwy gdy opuszczali Deepdel.
   Krzesiwo nie działało dobrze nie mając drewna do spalania więc dało światło wystarczające tylko na jeden rzut oka. Ze sklepienia jaskini zwieszały się dziesiątki końcówek korzeni. Dotknął jednej. Była sucha i nadawała się na pochodnię. Jedną ręką nie zdołał korzenia wyrwać więc schował krzesiwo do sakwy i chwycił korzeń oburącz. Korzeń był uparty więc Trap podskoczył, zacisnął dłonie i szarpnął w te i wewte.
- Pomogę! – krzyknęła Ripple.
Wykonała krótki skok i już wisiała dodając swoją wagę do wagi Trapa. Wystarczyło by zluzować korzeń, lecz nie wystarczyło by go zerwać. Korzeń opadł o trzy cale a ze sklepienia spadła warstwa ziemi gruba na stopę.
- Ups!
- Co wy wyczyniacie? – zawołała Halmarain i zerwała się na nogi.
- Tylko próbowałem urwać ten korzeń i zrobić pochodnię – zaczął wyjaśniać Trap.
   Przeszkodził mu kawał mokrego błota, który odpadł od sklepienia, gdzie jeszcze przed chwilą było całkiem sucho. Kender zdążył odskoczyć w bok.
- Jest tam z pewnością dość mokro – oznajmił – i założę się, że gdzieś blisko jest tam strumień, który…
   Przerwało mu stęknięcie. Obrócił się i zobaczył młode merchesti jak zrywa się na nogi i ściera kawał błota z twarzy. Zanim jeszcze ktokolwiek, kender czy czarodziejka, zdążył się poruszyć już słowa kendera okazały się prorocze. Stały strumień wody, dobrze ubabrany błotem, lał się ze sklepienia.
- Jaskinia zapada – oznajmiła Umpth patrząc w górę.
   Nagrodą za tą mądrość okazała się warstwa błota spadająca mu prosto na twarz.
- Kuce! – wrzasnęła Ripple i skoczyła w głąb jaskini.
   Halmarain złapała Begluga za ramię i zaczęła go wyprowadzać z jaskini z powrotem na szlak, przy okazji jednym ruchem usuwając maskujący wejście krzak. Kenderzy szarpali wodze kuców i prowadzili je do wyjścia podczas gdy dwójka krasnoludów glebowych truchtała tuż za nimi. Nagle potężny kawał mokrego błota oderwał się od sklepienia i zwalił z nóg Groda. W kilka sekund był już do połowy pogrzebany błotem.
- Grod! – wrzasnął Umpth.
   Zaalarmował tym kenderów, którzy puścili wodze kuców i pośpieszyli na pomoc.
- Spadło błoto – sapnął Grod a w wielkich, błękitnych oczach szalało przerażenie.
   Umpth jednym ruchem pchnął koło w stronę wyjścia z jaskini. Następnie obrócił się i mocno chwycił ramię Groda. Trap i Ripple przygnali z pomocą i razem chwycili drugie ramię uwięzionego krasnoluda glebowego.
   Sklepienie zaczęło się rozpadać. Zalegało teraz wokół nóg kenderów i Umptha i całkowicie pokrywało Groda.
   Trójka ratujących stała po kolana w błocie lecz dalej ciągnęli Groda. Wspólnym wysiłkiem wyciągnęli mu głowę z błota. Jak tylko szybko potrafili, unosząc nogę za nogą… nie dali rady szybciej przebijać się przez zwały błota… poruszali się w kierunku wyjścia z jaskini. Mniejszego z krasnoludów ciągnęli za ramiona aż w końcu został uwolniony.
- Długie ręce teraz – wybełkotał Grod gdy już został wywleczony na otwartą przestrzeń.
   Za ich plecami jaskinia zawaliła się już całkowicie a fal błota wylała się na zewnątrz na górski szlak i kompletnie zablokowała im planowaną trasę.
   Umpth odszukał swój ukochany artefakt podczas gdy pozostali stali w ulewnym deszczu, który szybko zmywał z nich błoto. Głośna burza przerażała jednak kuce.
- Koboldy przed nami, krasnoludy za nami i jeszcze jaskinia, która okazuje się błotną jamą – mruczała Halmarain i prowadziła kuca z powrotem na szlak by znów pojechać przez podgórską krainę – Będzie trzeba dużo szczęścia, żebyśmy zdołali przebyć te góry.
   Mokre loki spadały jej na twarz, zawsze najpierw usiłowała je zdmuchnąć by w końcu sięgnąć do nich ręką.
   Początkowo widzieli w ulewie nie dalej niż na kilka stóp, po upływie pół godziny burza przeszła równie raptownie jak się pojawiła. Słońce zaczęło przeświecać przez niskie chmury rzucając smugi światła na górskie zbocza. Trap prowadził kawalkadę pieszo a po chwili dołączyła do niego Ripple. Oboje prowadzili kuce za uzdy.
- Będziemy dalej iść na północ – westchnął Trap – Mam oczywiście nadzieję na postój w Ironrock bo może to być całkiem ciekawe miejsce do zwiedzania, nawet jeśli przez to zboczymy trochę z drogi… ale jeśli zamierzamy i tak iść przez parę tygodni to co to za różnica jeśli pójdziemy troszkę dłużej? Wiesz co mam na myśli, od wąwozów, które przeszliśmy do tego okrążenia jakie robimy próbując zmylić krasnoludy i tego człowieka w opończy po prostu poruszamy się kółkami. Założę się, że zgubiliśmy wszystkich.
- A dlaczego nie mieli by zabłądzić? – spytała Ripple – My zabłądziliśmy więc jeśli oni idą za nami to też powinni. No i prawdę mówisz o tym krążeniu w kółko.
   Brat potwierdził.
   Grod i Umpth nadal nie nauczyli się jazdy wierzchem, lecz potrafili już prowadzić zwierzęta jeśli wetknęło im się wodze w dłonie. Za nimi szła Halmarain prowadząc własnego kuca, jucznego i dosiadanego przez Begluga. Ripple i Trap myszkowali dobrze w przedzie i wyszukiwali najłatwiejsze przejścia.
   Przez pierwsze dwie godziny od opuszczenia jaskini podróżowali bardzo powoli. Kopyta kuców tonęły po kostki w błocie. Każdemu krokowi towarzyszył odgłos ssania gdy wyciągały nogi z błota. Jadąc jednak cały czas w kierunku północnym wkrótce zostawili błoto za plecami. Trap ściągnął młodemu demonowi buty i Beglug ruszył naprzód w podskokach i z kijem w ręku, którym ścigał każde stworzenie na tyle nieostrożne, że dało się zobaczyć.
   Trap już po chwili znalazł zastosowanie dla ruchliwości młodego merchesti. Używając procy hoopaka ubił dwa króliki, które Beglug wypłoszył. Wkrótce dostał trzeciego i tego pozwolił Beglugowi zjeść.
   Napotkali mały strumyk. Właściwie strużkę wijącą się w ziemi między kamieniami. Trap zauważył ślady butów i kucyków.
-O rany! Słuchajcie! Nie tylko my podróżujemy przez te wzgórza – zawołał do siostry i zaczął badać ślady. Krasnolud żlebowy wskazał na wyraźniejsze odbicie w twardym gruncie.
- Czarodziej kucyk – powiedział – Może magiczny. Znalazł ją.
- Ale ubaw! To pierwszy kucyk Halmarain – powiedziała zaskoczona Ripple.
   Wskazała na nieregularność kopyta, którą zauważył krasnolud żlebowy.
- Ten, którego zabrali przez pomyłkę.
- Jest – powiedział Umpth przełażąc przez strumyk i przenosząc koło.
   Magiczny artefakt klanu Aglest był czysty jednak krasnolud żlebowy zdołał jakoś ubłocić sobie ręce, twarz, brodę i  hełm.
- Sądziłem, że Neidarowie idą za nami – powiedziała Ripple z wyraźnym zaskoczeniem.
- To dziwne – odparł zamyślony Trap – Obcy z koboldami nas ściga ale jedzie przed nami, krasnoludy podobno są na naszym tropie ale też przeszły obok nas.
- Może tutaj śledzi się inaczej – powiedziała Ripple.
- Jak inaczej? – spytał Umpth.
   Ciemne zmarszczki mu się pogłębiły jakby usiłował rozwiązać zagadkę.
- W Hylo, gdy kogoś śledzisz to idziesz za nim – wyjaśniał Trap – Ale tutaj… tutaj jesteśmy za wszystkimi, którzy nas śledzą. Dobrze, że nas nie ścigają; nigdy byśmy ich nie zobaczyli.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#20 2014-09-28 11:11:08

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Opowieści o Wujku Trapspringerze

Rozdział 20
Astinus z Palanthas opisywał kolejną scenę
   Jaerume Kaldre uspokoił wierzchowca który zaczynał pod nim szaleć. Czekał na grzbiecie górskiej odnogi skryty przed leżącym niżej szlakiem przez kępę krzaków i konary niskiego drzewa. Siedem kuców, prowadzonych przez kenderów, krasnoludów żlebowych i jednego krasnoluda człapało poniżej wspinając się po górskim szlaku. Wspinaczka była powolna ze względu na zalegające po ostatnich deszczach błoto.
   Troszkę szczęścia no i błogosławieństwo Takhisis nareszcie na niego spłynęły. Kiedy tylko przeminął nieoczekiwany deszcz szybko się zorientował, że jakimś cudem zgubił i kendera, i małego demona. Był na tym samym szlaku a nawet widział ich tropy. Oczywiście ulewa zmyła wszelkie ślady tropionej zwierzyny, lecz kiedy deszcz ustał, Kalder mógł być pewien, że wysychające błoto wkrótce ujawni kolejne ślady umykającej mu grupy. Po chwili jednak stwierdził, że oto prowadzi bandę koboldów po szlaku wolnym od jakichkolwiek śladów stóp. Kender i jego towarzysze znaleźli się za jego plecami. Zmusił protestujące koboldy do wspinaczki po stromych zboczach góry aż dostrzegł wreszcie ściganą grupę jak okrąża wzgórze na zachód od gór.
   Naprędce ułożył improwizowany plan zasadzki, kiepski plan ale przynajmniej miał wszystko co do takiej zasadzki potrzebne; grupę koboldów. Jedyne co teraz musiał, to zaczekać.
   Malewik, przywódca koboldów, przestępował z nogi na nogę tuż obok rycerza śmierci. Najwyraźniejszym powodem zniecierpliwienia była chęć dołączenia do koboldów oczekujących już w zasadzce. Kalder zdawał sobie sprawę, że pragnienie humanoida wypływało chęci opuszczenia towarzystwa nieumarłego przywódcy. Rycerz nie przejmował się nerwowością czy strachem jaki powoduje, Kalder się tym cieszył. Sama możliwość wzniecania przerażenia była potężną siłą.
- Trzymaj swoją grupę w ukryciu w tych krzakach za głazami dopóki ci podróżni się z wami nie zrównają – rozkazał rycerz śmieci – Wtedy masz schwytać dwójkę kenderów i małego potwora. Nie możesz ich poranić. Zabij pozostałych.
   Malewik skinął głową, zmarszczył nos i otworzył usta w cichym chichocie.
- Zabij czy zostaw w spokoju, nic mnie to nie obchodzi – powiedział Kalder.
   Trójka krasnoludów go nie interesowała. Krasnoludy żlebowe były dlań całkiem bezużyteczne a już całkiem nie pojmował powodu obecności małego krasnoluda, który z nimi podróżował. Rozkazy miał wyraźne; odebrać kamień od kenderskiej dziewczyny, która trzyma go w kieszeni albo w torbie i zabezpieczyć małego demona. Kender miał magiczny dysk widzenia należący do Draaddisa Vultera a czarodziej chciał go odzyskać, priorytety rycerza śmierci były jasne. 
- Kenderów zabijcie jeśli to będzie konieczne ale przynieście do mnie do przeszukania – rozkazał Malewikowi – Nie zrańcie małego demona bo żywcem obedrę was ze skóry.
   To była już ostatnia instrukcja. Odesłał przywódcę koboldów na zbocze wzgórza, do pozostałych.
   Kalder zdawał sobie sprawę, że złodziejskie humanoidy musi trzymać na oku. Oczy Malewska rozbłysły, gdy rycerz rozkazał mu przynieść kendera do przeszukania. Koboldy były pazerne na wszystko, co miało jakąś wartość i dało się ukraść.
- Pamiętaj, że wszystko cokolwiek niosą kenderzy oraz demona zabieramy do czarodzieja – przypomniał Kalder Malewikowi – Nie chcesz chyba zawieść Draaddisa Vultera, co?
- Koboldy nie czynią maga wściekłym – odparł Malewik i tym razem się nawet nie uśmiechał.
   Kalder chciał sam pojechać na zbocze góry lecz obawiał się, że zmiesza się z koboldami, które rozbiegały się przed nim niczym jak chmura i może na dodatek zaalarmować kendera zanim dotrze on do zasadzki. Odnowione życie miało jednak słabe strony. Tak czy inaczej, kiedy koboldy zatrzasną pułapkę to zanim przeszukają kendera on już będzie siedział im na karkach.
   Strach przed Jaerumem Kaldre sprawi, że schwytają kenderów i małego demona. Powinni też być jednak zainteresowani zabiciem krasnoludów a nie ich rozbrojeniem i przytrzymaniem aż do końca krwawej roboty.
   Trochę poniżej widział jeszcze Malewska przedzierającego się w stronę towarzyszy. Wszyscy przykucnęli za krzakami i głazami po obu stronach szlaku gdzie lekkie nachylenie stoku dawało łatwy dostęp do śledzonej zwierzyny.
   Jakieś poruszenie na lewo od Kaldre zwróciło jego całą uwagę. Obrócił głowę w ostatnim momencie by móc jeszcze dostrzec goblina wślizgującego się w zarośla. Rycerz śmierci rozpoznał hełm z utwardzanej skóry z nabitymi nań płytkami zardzewiałego metalu. To był przywódca tej samej bandy, która zaatakowała koboldy w labiryncie wąwozów na południowym krańcu Gór Vingaard.
   Te głupie stwory wciąż ich ścigały pragnąc zemsty za tamten atak.
   Gobliny załatwiły wtedy piątkę koboldów zanim je wypłoszył, bardziej zresztą przerażeniem niż bronią. Zabił trzy, lecz banda liczyła ze czterdzieści. Jeszcze czwórka przeszła w stronę zasadzki gdy je obserwował. Szły jakoś niezdecydowanie, jakby niepewne czy mają zaatakować, czy nie.
   Podjął decyzję za nich; nie tym razem.
   Przepędził je raz, może przepędzić znowu. Obrócił koniem i powoli przeszedł przez grzbiet zbocza. Skrywały go cały czas zarośla więc mógł jechać nie będąc widzianym ze szlaku. Przeklinał kendera, który okrzykiem zaalarmował gobliny w wąwozach, zgrzytał zębami i zmuszał konia do wspinaczki po stromym zboczu. To przez tego kendera musiał teraz opuścić scenę zasadzki i zająć się goblinami. To przez tego kendera koboldy mogły znaleźć kamień bramy jaki niesie dziewczyna i go uszkodzić zanim rycerz śmierci będzie znów z nimi. Głośny okrzyk mógł odstraszyć gobliny, mógł też jednak ostrzec kendera a słyszał, że mają wspaniały słuch. Kaldre jechał prosto na gobliny i tylko miał nadzieję, że nie zaczną wrzeszczeć. Na swoje nieszczęście nie widział całej bandy. Dwóch ukrywało się bliżej niego niż mógł się spodziewać. Wpatrywał się w przywódcę i po drodze zmiótł jeszcze dwójkę, która ukrywała się na zboczu i bliżej niego. Byli nieźle ukryci kiedy wjechał na nich przez krzaki w których się ukrywali.
   Zerwali się teraz i gnali przed siebie wrzeszcząc ostrzeżenia. Żaden nie ubiegł więcej niż dziesięć kroków gdy ich dopadł. Świszczący miecz pozbawił głowy jednego z nich i przeszedł przez bark drugiego zostawiając na ziemi jęczącego z bólu goblina. Reszta gobelinów prysła. Z wyjątkiem jednego, najmniejszego.
   Szaman goblinów.
   Ten nie bał się rycerza śmierci. Cisnął zaklęcie; zielonkawa chmura rozrastała się goniąc w kierunku Kaldre. Szarpnął wodze nie będąc całkiem pewny co też magia gobelinów może zdziałać wobec jego osoby. Koń się skręcił i jakoś zdołał uniknąć zielonkawej chmury lecz poślizgnął się i stracił oparcie dla kopyt na błotnistym zboczu góry. Spadając w dół Kaldre zobaczył jeszcze drugą chmurę, niebiesko białą mgłę, wypływającą z dłoni szamana. Był w przyklęku, właśnie wstawał na nogi i już wiedział, że drugiemu zaklęciu nie umknie. Gdy zaklęcie mroźniejsze od chłodu śmierci zamknęło się wokół niego poczuł, że ramiona i nogi ma zamrożone i całkiem unieruchomione.
   Był bezradny. Zatrzymany w jednym miejscu zaklęciem zamrożenia. Spodziewał się teraz ataku gobelinów które posiekają go na kawałki. Gobliny się cofnęły i zeszły ze zbocza. I wtedy zdał sobie sprawę, że tylko połowa gobelinów pięła się po zboczu.
   Gdzie się podziała cała reszta?


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.forumquendi.pun.pl www.bazarek.pun.pl www.danny-phantom.pun.pl www.queen-kajol.pun.pl www.gwiezdneszczury.pun.pl