Strony: 1
Trafiłem dziś na taki artykuł. źródło
Książka potrafi być niebezpieczna. Zwłaszcza książka fantastyczna, w której można zgubić się w metaforach i łatwo dać się zamknąć w świecie działającym zgodnie z ideologią autora. Terry Pratchett jest mądry i zabawny, co nie znaczy, że nie wychowuje zwolenników Kongresu Nowej Prawicy.
W recenzjach i wywiadach odbył się ostatnio festiwal chichotu i dąsów. Dąsał się reżyser Zanussi, ponieważ ów chichot dobiegał z kinowych krzeseł krytyków. A film "Ciało obce" Zanussiego w założeniu jest arcypoważny - to opis wojny kulturowej, którą wedle Zanussiego przegrywa Europa wzięta pod ostry obcas sadystycznych feministek zainstalowanych na szczytach korporacji.
Tylko śmiać się pozostało w kraju, w którym Sejm lekką ręką przesuwa 16 milionów złotych z kultury na budowę Świątyni Opatrzności Bożej, reżyser Zanussi bierze zaś 2 mln zł dotacji na film o tym, że prześladowani katolicy chowają się po katakumbach. Trudno się nie śmiać, widząc film o feministkach gnębiących mężczyzn, który wchodzi do kin w drugą rocznicę podpisania "Konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej", wciąż przez Polskę nieratyfikowanej. Bo cóż oprócz śmiechu i szyderstwa, tej broni słabych, pozostało?
Warto zauważyć, że Zanussi nie doszedł do granic absurdu. Nie zrobił (na razie) filmu o tym, że feministki lesbijki robią sobie aborcję dla zabawy, kolekcjonując wyskrobane płody jak biżuterię; nie wpadł na pomysł pokazania feministycznej dystopii przypominającej NRD (bo feminizm = lewica = komunizm, to przecież logiczne); nie pokazał, do czego prowadzi szaleństwo parytetów - otóż ludzie, aby zdobyć przywileje i władzę, specjalnie się okaleczają i udają homoseksualistów.
To nie moje pomysły, to wyimki z prozy uznanych polskich pisarzy science fiction: Wojciecha Szydy ("Psychonautka"), Jarosława Grzędowicza ("Weekend w Spestreku") i Rafała Kosika ("Nowi ludzie"). Oto, jaki błąd popełnił Krzysztof Zanussi - zamiast boksować się z rzeczywistością, z którą pozostaje najwyraźniej w separacji, należało umieścić na początku filmu planszę: "NIEDALEKA PRZYSZŁOŚĆ". I hulaj dusza!
Jestem bogiem
Twórca każdej fikcji jest bogiem. Może robić, co chce, opisywać zdarzenia, które pasują mu do światopoglądu, jak w erotycznych fantazjach Stiega Larssona o ludziach żyjących w szczęśliwych i bezproblemowych związkach poligamicznych. Rzeczywistość skrzeczy, ale proza potrafi być na to głucha. Pokazywanie wyidealizowanych sytuacji może mieć zresztą pozytywny, emancypacyjny skutek, inspirować i wyznaczać cele ludzkim aspiracjom (tu największe zasługi mają serial telewizyjne oswajające masowego odbiorcę z Innym).
Fantastyka daje jednak o wiele potężniejsze - i co za tym idzie, niebezpieczne - narzędzia. Fantastyka socjologiczna, która zamiast na robotach i kosmolotach skupia się na społeczeństwach i jednostkach (wobec szoku technologicznego czy politycznego), ma szlachetnych przodków i przedstawicieli. "Utopia" Thomasa More'a, "Wehikuł czasu" H.G. Wellsa; Huxley i Orwell, Asimov czy Le Guin - przez wieki fantastyka pozwalała szukać prawdy o człowieku poza granicami naszej rzeczywistości.
Pozwalała też omijać cenzurę. Widać to dobrze w Hollywood, gdzie kwestie społeczne (np. nierówności) najprędzej zostaną poruszone w kinie fantastycznym - przykładem może być film "Elizjum". Żeby odrzeć tę historię z futurystycznego sztafażu, trzeba by nakręcić film o somalijskim piracie, który nie dość, że ma rację i budzi sympatię widzów, to jeszcze na koniec pokonuje USA.
Co widać z wiejskiego azylu
Fantastyka socjologiczna przyjęła się bardzo dobrze w Polsce, pozwalając w prosty sposób omijać cenzurę w PRL (Janusz A. Zajdel, Wnuk-Lipiński i inni). Uwikłała się tym samym w politykę, skręciła mocno w prawo i z czasem stała się podatna na ideologiczne manipulacje. Dziś jest chętnie używana do opisywania - i eskalowania - bieżących sporów.
W twórczości "realistycznej" granica tej autorskiej manipulacji przebiega w miejscu, w którym czytelnik wychodzi z książką przed dom i widzi, że ten świat wygląda zupełnie inaczej. Stąd np. zawód wiernych czytelniczek po kilku ostatnich tomach młodzieżowego cyklu "Jeżycjada" Małgorzaty Musierowicz, która zaszywszy się w wiejskim azylu, ma ewidentne problemy z percepcją współczesności. W prozie idzie o to, żeby oszukać czytelnika, ale tak, żeby się nie poczuł oszukany.
Do fantastyki tego testu "świata za oknem" zastosować się nie da. Chociaż każdy poważny utwór fantastyczny jest nośnikiem zeitgeistu i zwierciadłem "tu i teraz" (Orwellowski "1984" to był naprawdę 1948), to umieszczanie akcji w przyszłości czy innej nibylandii daje alibi autorowi. Argument z "ale feministki nie rządzą Polską" nie zadziała wobec "dystopijnej przyszłości, w której miasta zostały zniszczone przez potwory, a feministki rządzą Polską".
Autor ma pod kontrolą cały świat, łącznie z prawami fizyki: może opisać rzeczywistość, w której Żydzi n a p r a w d ę rządzą Polską (opowiadania Barnima Regalicy), Rosjanie i Niemcy wraz z byłymi ubekami n a p r a w d ę dokonują czwartego rozbioru Polski ("Pieprzony los kataryniarza" Rafała A. Ziemkiewicza) albo Bóg n a p r a w d ę istnieje ("VALIS" Philipa K. Dicka, któremu po udarze fikcja i rzeczywistość zlały się w jedno). Jest to prawdziwa paranoja - logiczna konstrukcja oparta na jakimś absurdalnym założeniu (biorącym się często z niewiedzy autora, np. czym naprawdę są parytety). Czy w ten sposób można pokazać jakąś prawdę o świecie i o człowieku?
Strach przed mutantem i klęska metafory
Fantastyka operuje metaforami, które są użytecznym narzędziem do mówienia ciekawych rzeczy o świecie. Cyborgi z powieści Williama Gibsona, połączenie człowieka i maszyny, tak naprawdę opisują ludzkie uzależnienie od technologii i mass mediów oraz zanurzenie w nie.
Ale łatwo się w metaforze zgubić. W komiksach i cyklach filmowych "X-Men" śledzimy zmagania grupy obdarzonych supermocami mutantów, którzy z racji tych mocy zmagać się muszą głównie z nietolerancją społeczeństwa. Rzecz pochodzi z lat 60., a mutanty są metaforą prześladowanych mniejszości - walczących o prawa obywatelskie Afroamerykanów czy gejów.
Tu właśnie widać, jak łatwo wpaść w pułapkę metafory. Strach przed mutantem strzelającym z oczu, zdolnym do regeneracji, czytającym myśli albo potrafiącym wysysać energię życiową z człowieka wydaje mi się całkiem naturalny. Dlatego nie uważam, żeby mutant o zabójczych zdolnościach był dobrą metaforą Afroamerykanów czy gejów, bo Afroamerykanie zwyczajnie nie mają potencjalnie zabójczych paranormalnych zdolności. Strach przed mutantem jest strachem racjonalnym, strach przed mniejszościami jest strachem rasistowskich paranoików.
Milioner znika, cierpią dzieła
Czy fantastyka jest zatem zbędna? Nie, to wciąż świetne narzędzie do opowiadania o świecie. Filmowe i książkowe przypowieści to punkt wyjścia do dalszej narracji. W filmie "Mroczny Rycerz powstaje" starły się uwarunkowania mitologii Batmana (bohater musi być dobrym miliarderem i koniec) i współczesnych skojarzeń (np. z ruchem Occupy Wall Street, który powstał później niż film). Doskonale tu np. widać, co się dzieje, gdy system opieki społecznej opiera się na filantropii - kiedy Bruce Wayne chowa się przed światem na osiem lat, sponsorowane dotąd przez niego sierocińce upadają. Można z tego wyciągnąć nauczkę: co się stanie, gdy fundator jakiejś dużej akcji dobroczynnej strzeli focha i zabierze swoje zabawki? Opieka społeczna nie może opierać się na charyzmatycznych jednostkach.
Osobna sprawa to metafory stosowane w horrorach. Gdy pojawia się zło, niby wiemy, że to zło pochodzi z człowieka, ale często przybiera ono formę jakiegoś diabła czy potwora (Minotaur z powieści "Szczęśliwa ziemia" Łukasza Orbitowskiego). Może to dać złudzenie, że tak naprawdę nie jesteśmy źli, że zło jest obce. Tak jak za tortury i inwigilację obywateli nie jest odpowiedzialny prezydent USA, tylko posthitlerowska tajna organizacja Hydra z komiksowego filmu o Kapitanie Ameryce.
Od kpin z fantasy do przeglądu kondycji ludzkości
Ciekawym przypadkiem jest twórczość Terry'ego Pratchetta, zwłaszcza wielotomowy cykl o Świecie Dysku. Opowieści Pratchetta przeszły drugą drogę. Pierwszy tom "Kolor Magii" (wyszedł u nas w 1994, 11 lat po oryginale) był kpiną ze schematów fantasy. W miejsce tolkienowskiego szlachetnego i mądrego maga Gandalfa autor postawił niepotrafiącego czarować, tchórzliwego Rincewinda. Zamiast typowej dla epickiego fantasty wyprawy w celu ratowania świata, znanej choćby z "Władcy pierścieni", osią akcji uczynił wycieczkę niejakiego Dwukwiata, pierwszego dyskowego turysty.
Z czasem Pratchett przestał bawić się gatunkiem, a miejsce parodii i pastiszu zajęła satyra (co pozwoliło zatrzymać dorosłych czytelników). Dysk okazał się krzywym zwierciadłem naszego świata. Wystarczy wrzucić w magiczną krainę jakąś ideę i zobaczyć, co się z nią stanie - i tym samym dokonać przeglądu kondycji ludzkości. Wnioski z niego są coraz bardziej ponure, chociaż wierny korzeniom serii autor wciąż osładza je absurdalnym, pełnym gier słów humorem, dzielnie przekładanym na polski przez Piotra W. Cholewę. Tego humoru z tomu na tom jest jednak coraz mniej, jakby nurzanie się w polityce, biznesie, wojnie, religii czy szeroko rozumianej tematyce społecznej odbierało chęć do żartów.
Tyran sypie bon motami
Odpowiedzią Pratchetta na zło naszego świata są bohaterowie opowieści ze Świata Dysku: mający często bardzo ludzkie słabości, ale w godzinie próby niemal kryształowi; w obliczu zła gotowi wygłosić pełną morałów (to do was, czytelnicy) przemowę i poprzeć ją czynami. Jednym z nich jest komendant straży miejskiej Vimes, który zaczynał jako twardy i zgorzkniały glina w pastiszu (głównie czarnego) kryminału, by po kilku tomach skończyć jako heros powstrzymujący wojny, z dyskowym odpowiednikiem Holocaustu włącznie.
Niesie więc w sobie "Świat Dysku" i humor, i mądrość, więc ma potencjał, by wychować młodzież, stanowiącą przecież główną grupę docelową pisarza. Jedną z najlepszych nauczek może ona znaleźć w podserii o młodej czarownicy Tiffany: aby osądzając coś, nie chwytać się pierwszej myśli, tylko poczekać na drugą, a najlepiej trzecią, najbardziej krytyczną. Bez takiego podejścia właściwy odczyt przesłania książek Pratchetta jest niemożliwy - w magicznym Świecie Dysku granice między żartami i morałami bywają bardzo płynne.
Łatwo Pratchettowi kpić z wad demokracji, gdy buduje jednocześnie postać Patrycjusza Ankh-Morpork, Lorda Vetinariego, który wprawdzie jest tyranem, ale n a p r a w d ę dba o miasto i interesy mieszkańców. Prowadzi skomplikowane gry dyplomatyczne, by nie prowadzić wojen, i powstrzymuje się od morderstw politycznych, bo szkodzą biznesowi.
Dojrzały czytelnik zrozumie, że to tylko bajka, ale jak odbierają to słabiej ukształtowane umysły, które zatrzymują się na "pierwszej myśli"? Nie zdziwiłbym się, gdyby właśnie lektura "Świata Dysku", z morałami zamkniętymi w wygodnych bon motach, była z jedną przyczyn popularności "krula" Janusza Korwin-Mikkego wśród młodzieży. Lord Vetinari na miarę naszych możliwości, który "mówi, jak jest" i każdy problem może rozwiązać odpowiednim powiedzonkiem.
Czytanie szkodzi
Czynię to wbrew własny interesom (też bywam pisarzem) i wbrew akcjom promocji czytelnictwa, ale muszę to napisać: czytanie jest niebezpieczne. Żadne medium nie pozwala na taki rodzaj immersji, kompletnego sprzężenia dzieła z mózgiem, bez pośrednictwa audio i wideo. Dlatego książki są niebezpieczne - dokonują niepostrzeżonych "incepcji" jak w filmie Nolana: zasiewają jakąś myśli tak, że człowiek przyjmuje ją jako własną. Lubię czasem prześledzić dziwaczne konstrukcje mojego światopoglądu - ze zdumieniem odnajduję tam rzeczy wyrosłe z lektur.
Czytanie jest niebezpieczne, zwłaszcza czytanie fantastyki. Gatunek wciąż (i często niestety słusznie) traktowany jako niepoważny czyta młodzież, zwykle niegotowa na takie lektury. Zaślepieni ideologicznie autorzy często nic sobie z tego nie robią. Chętnie i bezczelnie wciskają niewiniątkom swoje ideolo, niekiedy straszne: w książkach Andrzeja Pilipiuka z cyklu "Kuzynki", trafiających osobliwie do panien zniesmaczonych swoimi niemądrymi koleżankami, znaleźć można na przykład pochwałę pańszczyzny. Od przenoszenia swoich dorosłych obsesji do książek dla dzieci nie potrafi powstrzymać się Rafał Kosik, w usta jednego z bohaterów arcypopularnego cyklu "Felix, Net i Nika" wsadzając np. antywegetariańską tyradę (złożoną zresztą z argumentów, które nie wytrzymałyby w internetowej dyskusji).
Nie nawołuję do cenzurowania tych książek. Raczej do czytania razem z dziećmi i interesowania się, jakie idee przyswajają z niewinnych książek o kosmolotach i robotach. Ktoś powie, że to nie problem, bo i tak mało kto czyta, a zagrożenie np. nacjonalistycznym kibolstwem nie bierze się raczej z czytania książek Pilipiuka. Obawiam się, że o ile przeciętny kibol-nacjonalista może stronić od książek, o tyle jego koledzy przygotowujący mu hasła na demonstrację czytają bardzo dużo. Całkiem sporo czyta też przyszła klasa średnia, licealiści i studenci politechnik i uniwersytetów. Ci sami, którzy głosowali na Korwin-Mikkego.
Literatura najwyraźniej nie zbawi świata, niezależnie od tego, ile ponurych przemyśleń i morałów zmieści się na stronach powieści. Może jednak pobudzać nas do myślenia i tej optymistycznej idei warto się złapać.
Offline
Strony: 1