DragonLance Forum

Forum dla fanów DragonLance, książek fantasy oraz RPG.

  • Nie jesteś zalogowany.
  • Polecamy: Komputery

#1 2018-08-21 21:24:12

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Riverwind z równin

Dragonlance
Preludia 2 Tom 1





Riverwind z równin
PAUL B. THOMPSON & TONYA R. CARTER
















Tłumaczenie: janjuz
Korekta: arvina


















Część I


Powolny upadek


Rozdział 1

Trzy żołędzie

   Mężczyźni Que-Shu zebrali się zwołani równomiernym dźwiękiem bębnów. Setka mężczyzn z wyprostowanymi ramionami, stoicka setka, sformowała dwie linie i weszła do Domu Braci. Zostawili własne stada pod opieką synów, którzy byli jeszcze zbyt młodzi, bu móc doświadczać nadchodzącej, uroczystej ceremonii. Pola i warsztaty leżały odłogiem na czas rytuału. Kobiety i dzieci odeszły w swoich sprawach. Ciekawość im nie przystoi.
   Nikt jednak nie mógł zignorować bębnów. A już najmniej Goldmoon, pierwsza kapłanka plemienia i córka Wodza Arrowthorna. Stała właściwie w drzwiach domu wodza, wystarczająco głęboko schowana w cień, by nie jej nie dostrzeżono. Pot pokrył jej piękną twarz a usta zagryzła niemalże do krwi. Ceremonia, która właśnie miała się zacząć to Próba Poszukiwacza a człowiekiem, którego miano próbować był jej ukochany, Riverwind.
   Modliła się cicho o jego bezpieczeństwo. O, starsi bogowie, oddalcie wszelkie krzywdy od Riverwinda!
   Goldmoon nie wypowiedziała modlitwy pełnym głosem bowiem błaganie zanosiła nie do bóstw plemienia, lecz bogów wyznawanych w dawnych wiekach, jeszcze przed Kataklizmem.
   Dom Braci był już prawie pełny. Pozbawione okien wnętrze było przytłaczająco gorące bowiem oświetlenie stanowiły stojące i dymiące pochodnie. Mężczyźni Que-Shu wypełnili otwartą przestrzeń wokół niskiego podium w środku Domu. Obute w skórzane mokasyny stopy szurały głośno po glinianym klepisku. Na podium, kucając z odwróconą od wszystkich twarzą i z ramionami obejmującymi kolana, znajdował się Riverwind. Bębny dalej wciąż waliły, lecz on się nie ruszał. Okazywał teraz tyle życia jakby był tylko rzeźbą wyrzezaną w dębinie. W głębi duszy Riverwinda gotowały się jednak pytania i wątpliwości. To on zażądał rytuału przygotowującego do Próby Poszukiwacza. Oboje, on i Goldmoon, złożyli sobie nawzajem przyrzeczenia, lecz do praw plemienia należ ich akceptacja lub odrzucenie. Mężczyzna nie poprosi o rękę córki wodza jeśli nie udowodni, że jest tego wart.
   Zamknięto drzwi domu. Zablokowano je masywnymi, drewnianymi belkami. Przed drzwiami stali wojownicy z obnażonymi ostrzami. Bębny przerwały wszechobecny łomot.
   Arrowthorn, ubrany w najwspanialszy ubiór ze skóry jelenia, spoglądał na zebranych mężczyzn.
- Bracia! – zakrzyknął – Zebraliśmy się wszyscy, by wyznaczyć tego, który zostanie wodzem gdy ja już odejdę. Tego, który domaga się ręki mojej córki a waszej kapłanki. Lecz i ten, co może być bogiem w życiu przyszłym musi udowodnić swą wartość w tym życiu.
   Głęboki pomruk zgody wydarł się z gardeł współplemieńców.
- Riverwindzie, synu Wanderera, powstań.
   Riverwind zgrabnie wstał na równe nogi. Nie miał jeszcze nawet dwudziestu lat, lecz wzrost ponad sześć i pół stopy czynił go zdecydowanie najwyższym mężczyzną w klanie wysokich  mężczyzn. Ciemne włosy swobodnie spływały mu na ramiona. Riverwind nie miał na sobie nic poza czerwoną przepaską biodrową a linie smukłej sylwetki podkreślała czerwona farba. Spojrzał nad prawym ramieniem Arrowthorna i dostrzegł starszego Que-Shu, Loremana, siedzącego na ławce. Z twarzy starego szamana aż świeciła nienawiść. Pożerająca go ambicja wprowadzenia własnej rodziny do domu wodza została pokrzyżowana przez śmierć najstarszego syna. Teraz Loreman mógł tylko czekać, patrzyć i słuchać.
   Riverwind zdawał sobie sprawę, że Loreman obwinia go o śmierć syna. Nawet słowa przysięgi Goldoon, która była świadkiem walki, nie zmniejszyły nienawiści Loremana do Riverwinda. Arrowthorn właśnie opisywał drogę życia prawdziwego wojownika. Riverwind oderwał wzrok od Loremana na czas, by posłyszeć pytanie wodza.
- Ścieżka przywódcy jest często gorzka. Czy jesteś gotów na gorycz?
   Riverwind skinął głową. Na razie jeszcze nie wolno mu było się odzywać. Arrowthorn wyciągnął ręce. Far-runner, kolejny ze starszych plemienia, wręczył mu grubą, glinianą czarkę, którą Arrowthorn podał Riverwindowi. Lepki, czerwony płyn wypełniał ją po same brzegi. W świetle czerwonawych pochodni wyglądał zupełnie jak krew. Riverwind przyjął czarkę, podniósł do ust i zaczął pić.
   Napój wykonano z jagód nepta, owoców tak podłych, że nawet gobliny nigdy ich nie jedzą. Szczęki Riverwinda się zatrzasnęły a żołądek groził rewoltą. Mimo wszystko wypił okropny sok i pustą czarkę zwrócił do rąk Arrowthorna. Zęby trzymał mocno zaciśnięte i oddychał szybko przez nos. Mdłości wykręcały mu pusty żołądek, lecz Riverwind go opanował i gorzki napój utrzymał.
- W swoich sądach wódz musi być sprawiedliwy, mocny i zrównoważony – powiedział ponuro Arrowthorn  - Gdy to niezbędne, musi umieć cierpieć z powodu swych wyborów. Czy jesteś gotowy cierpieć dla dobra sprawiedliwości?
   Riverwind tylko krótko skinął głową. Dobrą sprawą był fakt, że nadal nie powinien się odzywać; nie był pewny, czy zdoła cokolwiek wydusić z zaciśniętej sokiem krtani. Starszy zdjął ciężkie nakrycie z ramion Arrowthorna. Kolejny mężczyzna umieścił przed pary koszyków na klepisku; jedna para przed wodzem, druga przed Riverwindem. Były to głębokie, trzcinowe koszyki jakich kobiety używają do zbierania ptasich jaj. W tej chwili wypełnione były śnieżno białymi jajkami. Arrowthorn podniósł swoje koszyki i trzymał je po bokach na wyciągniętych ramionach. Riverwind podniósł swoje. Zaskoczył go ich ciężar. Każdy koszyk zawierał tylko dziesięć jaj. Dlaczego więc jest to tak ciężkie?
   Loreman się uśmiechał. Riverwind krótko tylko popatrzył na ten chytry uśmieszek po czym skoncentrował się na swej próbie. Musiał utrzymać koszyki przynajmniej tak długo jak długo trzyma Arrowthorn. Jeśli osłabnie, jeśli opuści ramiona lub się zachwieje wystarczająco mocno by rozbić choć jedno jajko to próba zostanie zakończona. Nie będzie drugiej szansy.
   Arrowthorn był o trzydzieści lat starszy od Riverwinda, lecz barki miał szerokie a ramiona bardzo muskularne. Czas biegł w Domu powoli. Mężczyźni Que-Shu poważni jak zawsze stawali się troszkę zniecierpliwieni. Odezwały się pokasływania i niepewne poruszenia na drewnianych ławach. Ramiona Arrowthorna były wyprostowane jak stalowe belki i nieruchome jak spokojne wody Jeziora Crystalmir.
   Riverwind też stał twardo choć ramiona chciały mu wyskoczyć ze stawów. Sok jagód nepta wciąż miał ochotę na gwałtowny powrót. Pot spływał mu strugami po klatce piersiowej. Te koszyki były tak ciężkie! Nie sądził, że będzie w stanie nawet trochę jeszcze wytrzymać – wiedział, że nie – lecz tylko wziął głęboki wdech. Ponieważ zaś stanie w miejscu jakby stopami zapuścił korzenie tylko go męczyło, powodowało, że zaczynał się chwiać, więc zaczął przestępować z nogi na nogę. I przyszedł doń rytm, rytm podobny do tego, co był wybijany przez bębnistów przed chwilą. Po chwili już tańczył w miejscu z oczami wbitymi w Arrowthorna. Słyszał, jak muzyka gra mu w sercu.
   Taniec Riverwinda zaskoczył Arrowthorna. Niky jeszcze nie poruszył się przedtem w czasie próby Ciężaru. Jego własne ramiona już omdlewały z bólu, rozciągnięte mięśnie drżały i mrowiły jakby przebiegały po nich tysiące mrówek. Utrzymywał kontrolę na próbą tylko dzięki sile woli. Krew waliła do głowy a jej dudnienie stawało się jeszcze gorsze gdy Riverwind przytupywał. Zbyt wiele tego. Zbyt wiele.
   Lewe ramię wodza zachybotało i drżenie przebiegło przez całe ciało. Jajko stoczyło się ze stosu w koszyku i rozbiło się na klepisku.
- Dokonało się! – zawołał Far-runner, najstarszy ze starszych.
   Obaj mężczyźni opuścili ramiona wydając przy tym jęk ulgi. Arrowthorn narzucił na obolałe ramiona ozdobne nakrycie.
- Zasługujesz na prawo głosu – powiedział, ciężko oddychając – Mów, synu Wanderera.
- Jesteś silnym mężczyzną, Arrowthorn – odparł Riverwind rozmasowując obolałe bicepsy.
   Szept za plecami wodza nagle wybuchł głośną wrzawą. Loreman sprzeciwiał się wyrokowi Far-runnera.
- Próba nie jest ważna – powiedział Loreman – Riverwind się poruszył.
- Nie ugiął ramion, Anie też nie utracił żadnego jajka – odparł far-runner – Prawa plemienia nie mówią nic o tym, że mężczyzna nie może poruszyć stopami.
- Riverwind zadrwił sobie z ceremonii!
   Riverwind tymczasem przyklęknął i zaczął przyglądać jajkom w koszyku. W tym czasie Far-runner zawołał.
- Niesłychane! Okazał wielką wytrwałość i pomysłowość.
   Loreman już miał zamiar zaprotestować gdy Riverwind bez jednego słowa wysypał zawartość swych koszyków na podium. W każdym z koszyków było tylko pięć jajek. Pod nimi leżało zaś pięć wygładzonych wodą rzeczną i na bieło pomalowanych kamieni. By zaś pokazać ich twardość Riverwind uniósł jeden z nich i puścił swobodnie. Spadł kamień na klepisko z głośnym stukiem. Mężczyźni Que-Shu warknęli gniewnie z powodu złośliwej sztuczki zagranej wobec Riverwinda. Wszystkie oczy zwróciły się na Loremana. Nawet Arrowthorn rzucił starszemu podejrzliwe spojrzenie, lecz powstrzymał możliwe oskarżenia jednym zdaniem.
- Jedno nadużycie unicestwia drugie. Próba jest ważna. Riverwind wywalczył prawo do dalszych starań.
   Nie podniósł się ani jeden głos sprzeciwu. Wódz usiadł i poprawił okrycie na ramionach.
- Pozostała jeszcze jedna, ostatnia próba – powiedział – Ten, który ma być wodzem, musi być wolny od strachu. Czy podejmiesz ostatnią próbę, Riverwindzie?
- Podejmę.
   Arrowthorn gestem przywołał Stonebreakera, kolejnego ze starszych. Za młodych lat znany był ze swej ogromnej siły. Otrzymał męskie imię ponieważ potrafił mieczem rozdzielić kamień na dwoje. Teraz już stary i zgarbiony, Stonebreaker podszedł do podium i ustawił na nim, tuż przed Riverwindem, wysokie naczynie.
- To jest Oliwa Poszukiwacza – powiedział Arrowthorn.
   W domu zapadła martwa cisza.
- Weź to, i wetrzyj sobie w skórę. Lecz bądź ostrzeżony: w oliwie jest straszna magia, gdy tylko ją sobie nałożysz nawiedzą cię straszliwe zjawy.
- Nie obawiam się – oświadczył Riverwind, choć w rzeczywistości obawiał się mocno.
   Uniósł pokrywkę naczynia. Oliwa była ciemno brązowa i pozbawiona wszelkiej woni. Riverwind rozsmarował ją jak maść na piersi i szyi. Była ciepła a za nacierającą dłonią skóra stawała się delikatniejsza i cieńsza w miarę jak oliwa w nią wsiąkała. Bębniści podjęli powolny rytm. Naoliwionymi dłońmi jechał Riverwind po nogach, kolanach i udach.
   Uderzenia bębnów odbijały mu się echem w głowie. Ktoś w d pomieszczeniu zaczął śpiewać. Głowa zaczęła mu pływać. Zachwiał się, cofnął o krok i omal nie zleciał z podium. Mężczyźni śpiewali, lecz nie ci znajdujący się w domu. Riverwind obrócił się i rozejrzał. Żaden z Que-Shu nie wydawał dźwięku.
   Nagle rozpoznał pieśń. Był to lament, śpiewany tylko na pogrzebach. Któż zmarł? Riverwind spojrzał po sobie. Czerwone strumyki spływały mu po piersi i nogach. Wyglądały jak krew.
- Jestem ranny! – zawołał Riverwind.
   Usiłował zatamować upływ krwi. Rytm bębnów uderzał prosto w niego, był taki sam jak rytm uderzeń łomoczącego serca.
   Poczuł się słaby. Kolana się pod nim ugięły i Riverwind opadł na klęczki. Krew powoli rozlewała się wokół niego. Jego życie, jego siła, wszystko wypływało mu z żył. Nie potrafił tego powstrzymać.
- Goldmoon… Goldmoon – przywoływanie imienia ukochanej nie pomogło.
   Usłyszał czyjś rechot. Podniósł głowę i ujrzał Hollow-sky stojącego w drzwiach domu. Dłonie trzymał na biodrach i arogancko krzywił twarz patrząc na Riverwinda.
- Hollow-sky, ty jesteś martwy – zaprotestował Riverwind.
- I ty też! – odparła zjawa – Jesteś za słaby, Niewierzący. Jak może miękki głupiec jak wyobrażać sobie, że może przewodzić Que-Shu? – martwy mężczyzna roześmiał jeszcze mocniej – Czy zdobyć serce Goldmoon?
   Serce Riverwinda aż skurczyło się piersi. Nikt poza nim nie widział chyba tego ducha. Loreman nawet nie płakał na widok własnego, utraconego syna.
- Połóż się i umrzyj – naciskał Hollow-sky – Przestań walczyć. To łatwo zostać martwym.
- Nie. Ty umarłeś. Ja nie.
- Nie możesz oprzeć się śmierci, Niewierzący.
   Rytm bębnów – a może własnego serca – stawał się wolniejszy, coraz wolniejszy. Głowa Riverwinda opadła do podłogi. Był słaby i tak bardzo, bardzo zmęczony. Wszystko, co musiał teraz zrobić to tylko lec. Oczy mu się same zamykały. Jedyne czego teraz pragnął to sen i spoczynek. Tak łatwo. Bezboleśnie. Piękna twarz Goldmoon powoli zanikała w jego oczach.
- Mój synu! Czy tak winien działać wojownik?
   Riverwind otworzył oczy. Za wykrzywionym Hollow-sky stał kolejny duch, był mniejszy i bardziej zamglony, lecz  był tam z pewnością. Wanderer. Dawno zmarły ojciec Riverwinda.
- Nie mogę stać – powiedział słabo Riverwind o cal unosząc głowę.
- To tylko farba – powiedział Wanderere a jego postać stała się klarowniejsza – Wstań. Bądź mężczyzną.
- On nie jest Que-Shu – powiedział Hollow-sky – To tylko bezwartościowy niewierzący. Zupełnie jak ojciec.
- Wstań, synu! Ta, która czeka na ciebie, rozkazuje!
   Wanderera otoczyła jasna poświata.
- Goldmoon? – powiedział Riverwind.
   Spojrzał w dół i spostrzegł, że rozszerzająca się kałuża krwi to tylko w rzeczywistości kilka kropel farby. Jego ręce też pokrywała farba.
- Wstań, Riverwind!
- Ojcze – powiedział otrząsając się z letargu, jaki chwycił go w uścisk.
   Odepchnął się dłońmi od podłogi. Niepewnie, lecz jednak stanął na własnych nogach. Postać Wanderera jasno świeciła w zamglonym domu. Mężczyźni zgromadzeni wokół jaśniejącej zjawy nie zwracali na nią uwagi.
- Za późno – syknął Hollow-sky – Zawiodłeś!
- Precz – powiedział duch Wanderera – Wracaj do niespokojnego grobu.
   Z szyderczym uśmiechem wykrzywiającym twarz, syn Loremana zniknął z widoku.
- Ojcze, jakim cudem mogę tak cię tu widzieć i z tobą rozmawiać? – pytał Riverwind.
- Oliwa, jaką nałożyłeś na skórę, zawiera korzenie i zioła posiadające moc zwiększania czułości zmysłów. Przez stulecia nasz lud używał ziół by rozmawiać z umarłymi. Minęło sporo czasu, a nasi ludzie pomylili te duchy z prawdziwymi bogami. Wyznawanie przodków, czynienie z martwych wodzów bogów, stało za tą pomyłką.
   Riverwind podszedł do krawędzi podium.
- Tak więc starzy bogowie naprawdę istnieją?
- Jak zawsze istnieli, synu.
- Dlaczego nie sprawią, żeby wszyscy ich znali?
   Poświata Wanderera zamigotała.
- Umysły Najwyższych są mi nieznane – odparł a jego głos zniżył się do szeptu – Lecz ich czas znowu nadchodzi. Otrzymasz znaki, synu…
- Jakie znaki, ojcze? Jakie znaki?
   Niestety, odpowiedzi nie otrzymał, widzenie było skończone, Wanderer zniknął.
   Dom był wypełniony dymem. Mężczyźni plemienia odeszli. Drzwi, przedtem zaryglowane i strzeżone, stały teraz otworem. Zmierzchało. Riverwind poczuł powiew wieczornego wiatru wiejącego przez mroczny dom. Ochłodził gwałtownie spoconą skórę.
   Nagle do środka wkroczył Arrowthorn w towarzystwie starszyzny. Riverwind otarł dłonią spocone czoło i usta i zszedł z podium. Był całkowiecie wyczerpany.
- Co się stało? – spytał wodza.
- Przeszedłeś Próbę pomyślnie – odparł Arrowthorn.
- Jak długo tu byłem?
- Cały dzień. Starsi i ja omówili twój problem.
   Riverwind pragnął teraz tylko łyka zimnej wody. Gardło miał wciąż ściągnięte przez pozostałości soku z jagód. Zapytał jednak.
- Jaki problem?
- Opanowałeś lęk przed śmiercią, lecz w trakcie rozmowy z bogami, naszymi przodkami, wiele mówiłeś bluźnierstw.
- jakich bluźnierstw?
- Odrzuciłeś naszych bogów, naszych praprzodków którzy nas stworzyli. Od dawna wiedziałem, że podzielasz herezje swego ojca; synowie nie mają wyboru, żywią przekonania ojców i to bez względu, jak bardzo fałszywe. Nigdy jednak nie sądziłem, że herezje Wanderera usłyszę wykrzyczane w czasie uroczystego rytuału – powiedział Arrowthorn.
- Karą za herezje jest śmierć – dodał Loreman.
   Dłonie zacisnął w ciasne pięści. Słyszał rozmowę Riverwinda ze swym martwym synem.
- Prawo mówi, że winny ma być ukamieniowany przy Ścianie Smutku.
- Posuwasz się za daleko – powiedział Far-runner – Riverwind był w pełni swych władz umysłowych, gdy powiedział co powiedział. Wpłynął nań duch ojca, Loremanie.
   Stonebreaker i pozostali wyraźnie popierali sentymenty Far-runnera.
- Co ma być uczynione? – spytał Riverwind.
   Starszyzna zaczęła się spierać. Jedynie Arrowthorn pozostał cichy, zamyślony. Nie za bardzo podobał mu się Riverwind jako mąż ukochanej córki. Musiał jednak podziwiać dzisiejsze czyny młodego mężczyzny. Nie mógł odmówić mu prawa do starań o rękę Goldmoon, lecz być może da mu jakąś pożyteczną lekcję.
- Musisz przejść Próbę Sadu – powiedział Arrowthorn – A podczas tej próby, jak mam nadzieję, wyleczysz się z herezji.
   Rozdyskutowania starsi otoczyli wodza i Riverwinda ciasnym pierścieniem. Fer-runner spojrzał zdumiony na Arrowthorna.
- Jak? – spytał.
- Riverwind musi odejść i odnaleźć, i przynieść dowód, że starzy bogowie isnieją. A będzie miał zapasów na jeden dzień.
   Loreman się uśmiechał.
- Mądra decyzja – powiedział.
- Jak ma tego dokonać? – spytał Stonebreaker – Nałożyłeś nań zadanie nie do spełnienia. Starzy bogowie nie żyją.
- Zawsze może powrócić i przyznać się do porażki – kpił Loreman.
- Żaden honorowy wojownik…
- Dość! Jako wódz, rzekłem. Widzieliśmy, że Riverwindowi nie brakuje odwagi i siły, lecz zy chcecie niewierzącego jako waszego wodza? Nasi bogowie ześlą na nas zły los, jeśli ich zdradzimy. Nie, musi się nauczyć jak wielkie są jego błędy – Arrowthorn wycelował palec w Riverwinda – Na świętą przysięgę jaką złożyłeś, zaklinam cię, albo przyjmiesz zadanie, albo przyznasz fałsz swej wiary przed całym ludem Que-Shu. Co powiesz?
   Riverwind skrzyżował ramiona na piersi. Odpowiedź mogła być tylko jedna.
- Przyjmuję zadanie – odparł.

*****

   Golmoon wpadła w zachwyt na wieść, że Riverwind przeszedł pomyślnie próby. Kiedy jednak dowiedziała się jakie zdanie jej ojciec nałożył na ukochanego jej radość zmieniła się w zdumienie.
- Dowód istnienia bogów? Jakiż może być dowód? Czuję moc starych bogów w Izbie Śpiących Dusz, lecz nie mogę udowodnić tego wystarczająco, by zadowolić wątpiących!
   Riverwind pakował pasma suszonego mięsa jelenia i grudy pemmikanu do naramiennej torby.
- Nie mogłem odmówić. Gdybym to zrobił, bylibyśmy dla siebie straceni raz na zawsze.
   Chwyciła go za ramię. Jej oczy spojrzały mu głęboko w twarz, ujrzał jej łzy. Objęli się.
- Nie płacz, najpiękniejsza. Zadanie nie jest niemożliwe. Wrócę, zobaczysz. A wtedy nikt nie stanie nam na drodze – ani twój ojciec, ani starsi, ani ten krętacz Loreman.
   Goldmoon połknęła własne łzy.
- Dokąd pójdziesz? Co zrobisz?
   Riverwind cofnął się na tyle, by ujrzeć całą twarz ukochanej. Jasne, niebieskie oczy były wypełnione łzami. Kciukiem otarł pojedynczą kroplę z policzka.
- Pójdę tam, gdzie zawiedzie mnie słońce i wiatr. Bogów nie ograniczają granice śmiertelnych. Będę ich szukał w cichych miejscach – górach, pustyniach, głębokich puszczach. Znajdę ich, a wtedy wrócę do ciebie.
   Uśmiech rozjaśnił twarz Goldmoon. Tutaj, w ramionach Riverwinda, wszelkie zwątpienia traciły moc. Całowała go wystarczająco długo, by zniecierpliwiony Arrowthorn zaczął stukać w pal podtrzymujący namiot Riverwinda. Wojownik pogłaskał policzek Goldmoon i przygładził jasne włosy.
- Czas iść – powiedział.
   Namiot Riverwinda znajdował się za murami wioski, tuż przy drodze wiodącej na zachód do ziem należących do Que-Kiri. Arrowthorn i starsi czekali już na młodego wojownika. Upewnili się, że zabiera ze sobą tylko skąpą rację dzienna. Riverwindowi pozwolono zabrać łuk i długą szablę. Wdział stary, lecz dobrze naoliwiony napierśnik, nogawice ze skóry jelenia i mokasyny. Był gotów do drogi.
   Goldmoon łzy wytarła, lecz serce w głębi jej pękało. Trzysta lat przeminęło na ziemiach Que-Shu od Kataklizmu a bogowie wciąż spali. Tak bardzo już byli nieobecni w życiu ludzi żyjących na Krynnie, że większość z nich już o bogach zapomniało, lub też odesłało do świata marzeń sennych. Jak jeden mężczyzna, choćby i tak zagorzały jak jej Riverwind, może mieć nadzieję na sukces tam, gdzie zawiodły całe pokolenia?
   Riverwind wymienił uprzejme pożegnania ze starszymi i rzucił tajemne, kochające spojrzenie w stronę Goldmoon. Następnie zarzucił sakwę na ramię i odszedł stawiając długie kroki i szybko odmierzając drogę.
- Riverwind! – krzyknęła Goldmoon.
   Odwrócił się i pomachał, lecz nawet nie zwolnił kroku. Arrowthorn popatrzył na córkę karcąco. Zachowała się wbrew zasadom. Goldmoon nawet tego spojrzenia nie zauważyła. Oczy miała wpatrzone wyłącznie w Riverwinda gdy tak odchodził zakurzoną drogą na południowy wschód. Doszedł do załomu murów wiejskich a one zasłoniły go już całkiem. Położyła dłoń na gardle i wyczuła niewielki amulet pod tuniką. Naszyjnik, jaki dał jej Riverwind podczas wspólnej podróży do Izby Śpiących Dusz. Wyryty był w stali, co było rzadko spotykane na równinach, i ukształtowany na podobieństwo dwóch, stykających się łez. Amulet ochronił ich przed potwornym planem Hollow-sky. Modliła się, by teraz prowadził Riverwinda do szybkiego i zwycięskiego końca zadania.
   Gniewne spojrzenie Arrowthorna wyraźnie zmiękło. Był wyraźnie poruszony widokiem smutku na twarzy jedynego dziecka, twarzy tak podobnej do twarzy matki. Był jednak wodzem. Dobro plemienia musiał stać przed szczęściem nawet jedynego dziecka.
- Chodź, córko – powiedział mrukliwie i wystawił łokieć.
   Goldmoon z wdziękiem wzięła ojca pod rękę i wyprzedzając starszyznę, wspólnie wrócili do wioski.

*****

   Riverwind nie miał prawdziwego planu. Dochodziło południe i ciepło późnego lata dogrzewało ziemię. Gdy już wyszedł z zasięgu wzroku Goldmoon i starszyzny wyraźnie zwolnił kroku i zaczął bić się z myślami, co właściwie powinien robić.
   Z zamyślenia wyrwał go brzękliwy dźwięk. Riverwind spojrzał wstecz, w kierunku wioskowych murów. O mury stała oparte rozpadająca się chata. Stanowiła niewiele więcej nad przybudówkę, była właściwie tylko schronieniem wykonanym z kory. Przed tą przybudówką klęczała obdarta postać, stary człowiek okryty wielokolorowymi szmatami. Miał długie, splątane i dziko wyglądające włosy. W klanie mężczyzn gładko ogolonych ten miał długą, szaro żółtą brodę w którą wplótł koraliki i mosiężne dzwonki.
- Catchflea – Riverwind pozdrowił dziwaczną postać.
   Stary mężczyzna nie podniósł wzroku. Jego prawdziwe imię brzmiało Catchstar ponieważ jako młody człowiek włóczył się daleko po wzgórzach i tam polował na odłamki gwiazd spadających z nieba. Gdy zaś nadszedł nań czas na udowodnienie bardziej dorosłych ambicji  pozostał przy starych, dziwnych obyczajach. Nie brał udziału w życiu codziennym Que-Shu. Z powodu własnej ekscentryczności doznał całkowitego ostracyzmu, traktowano go wręcz z odrazą  i w końcu Catchstar stał się odludkiem. Obyczaje nie przystające do ludu oraz niechlujny wygląd spowodowały wyrzucenie go z wioski – całkiem podobnie jak heretyckie poglądy wyrzuciły za wioskowe mury rodzinę Riverwinda. Małe dzieci przezwały go Catchflea, co było doprawdy okrutnym żartem. Po latach reagował już tylko na takie imię. Podobieństwo statusu spowodowało, że dziwny, stary mężczyzna i młody wojownik stali się naturalnymi sprzymierzeńcami. Riverwind wiele razy bronił Catchflea przed napastowaniem.
- W podróż idzie, hę? – spytał Catchflea potrząsając suchą tykwą, w której coś grzechotało – Długą, długą podróż?
- Bardzo długą – przyznał Riverwind i zastanawiał się już, kto będzie bonił starca, gdy on odejdzie – Może mnie tu nie być całe miesiące, może lata.
   Ta myśl nie sprawiała przyjemności.
- Będę tęsknił. Nikt inny nie przynosi królików.
   Po udanym polowaniu, Riverwind zawsze dzielił się zdobyczą ze starym łowcą gwiazd. W jakiś dziwny sposób przypominał on Wanderera, ojca Riverwinda. Obaj mężczyźni byli marzycielami w plemieniu nie szanującym głębszego namysłu.
- Skoro gdzieś odchodzisz, Catchflea ma podarunek, tak
- A cóż takiego, mój druhu?
   Catchflea podrapał się po garbatym, ostrym nosie. Koraliki i małe dzwonki rozdzwoniły się w splątanej brodzie.
- Coś tobie pomocnego, tak.
   Machnął szerokim kręgiem poplamioną, żółtą tykwą. Jej czubek był odcięty i Riverwind ujrzał w środku małe, brązowe cząstki obijające się po bokach. Niespodziewanie Catchflea zaczął nucić bardzo śpiewnym głosem:
    Wszystko co nadchodzi i co odchodzi
    Porusza się w nieskończonym kole
    Licz dni i licz gwiazdy
    Zacznij wtedy a skończ dziś
   Riverwind niewiele z tego mógł zrozumieć. Starzec dwukrotnie powtórzył zaśpiew i wyrzucił zawartość tykwy na twardą, suchą ziemię.
- Ha! – zawołał.
   Na ziemi leżały trzy żołędzie. Utworzyły razem trójkąt zwrócony jednym rogiem prosto w Riverwinda.
- Oto twoja podróż w łupinach orzecha. Trzy łupiny!
   Stary mężczyzna zaśmiał się szczerze a towarzyszyły mu dzwonki wplątanych w brodę dzwoneczków.
- Ten mówi, że pójdziesz daleko i nie będzie cię długo – powiedział wskazując żołądź najbliższy Riverwindowi.
- Ten mówi, że będziesz szedł przez ciemność – pacnął złamanym paznokciem w drugi.
- Zło? Spytał Riverwind siadając naprzeciw starego mężczyzny.
- Powiedziałem „ciemność”, tak?
   Catchflea uśmiechnął się do ostatniego żołędzia.
- A z ciemności powstanie ziarno nowego, który jak stare.
- Co to oznacza?
- Nowe jest stare? Naturalnie, tak. To wszystko, co mogę ci powiedzieć.
   Catchflea zgarnąl żołędzie i wsypał je z powrotem do tykwy. Dłoń kręciła się i kręciła potrząsając tykwą. Riverwind słyszał plotki i szepty, że stary mężczyzna rozmawia z duchami, które odsłaniają mu przyszłość. No i, że wspaniałe osiągnięcia w przewidywaniu, czy matki Que-Shu urodzą dziewczynkę czy chłopca. Riverwind nie umiał uznać uwag Catchflea za głupią gadkę.
- Którą drogą powinienem iść? – spytał.
- Ha!
   Tym razem żołędzie ułożyły się w szereg.
- Wschód – powiedział Catchflea.
   Riverwind podrapał się po głowie. Żołędzie nie pokazywały dokładnie wschodu.
- Skąd wiesz, co ci mówią? – spytał.
- Skąd wiesz, jak oddychać? Skąd wiesz, kiedy czas by wstać a kiedy czas by spać?
   Riverwind wzruszył ramionami.
- Po prostu wiem. Nie muszę rozmyślać. Wiedza przychodzi i wiem.
- I tak jest, tak – odparł Catchflea.
   Riverwind powoli wstał a starzec zbierał swe żołędzie. Wschód. Prosto w Zapomniane Góry. Przynajmniej o tej porze roku przejścia w wysokich górach powinny być wolne od śniegu. Żołędzie znowu zagrzechotały na ziemi.
- Ha! – wykrzyknął po raz trzeci Catchflea po rzuceniu wróżby.
   Riverwind wrócił spod obłoków.
- Cóż tam widzisz, stary człowieku?
   Catchflea popatrzył z ukosa na wysokiego łowcę.
- Mam z tobą iść.
   Denerwujący zaśpiew zniknął z głosu starego. Riverwind zesztywniał.
- Może źle je odczytujesz? – zasugerował.
   Catchflea potrząsnął głową.
- Jest tylko jedno znaczenie, tak. „Idź w ślad i zejdź”. Właśnie to mówią.
- Zejdź?
   Podzwanianie dzwoneczków towarzyszyło dzikiemu potrząsaniu głową.
- Muszę to zrobić. Przepowiednie nie po to są dawane, by je ignorować.
- Nie możesz iść ze mną – delikatnie odezwał się Riverwind – Idę daleko. Mam zapasy dla siebie tylko na jeden dzień. Jesteś stanowczo za stary by ruszyć w taką drogę.
- Muszę, tak?
   Powoli podniósł się z ziemi. Kolana i łokcie Catchflea zatrzeszczały jak drewno na podpałkę – Nie będę ciężarem dla ciebie, Riverwindzie. Msz dbać tylko o siebie, tak? Ja potrafię zadbać o siebie.
   Riverwind chwycił starca za ramię.
- Nie idzies.
   Ciemne oczy Catchflea wbiły się w oczy Riverwinda.
- Nie tylko z moim przeznaczeniem igrasz. Ze swoim także. Bogowie zdecydowali, że razem opuścimy Que-Shu. Lekceważyć ich wolę to zapraszać katastrofę.
   Riverwind opuścił ramiona.
- Jakim bogom służysz, przyjacielu?
   Catchflea nie odpowiedział, tylko stopą zaczął na piasku rysować znak. Wyglądało to jak dwie łzy złączone jednym czubkiem. Riverwind znał znak boginii Mishakal. Ten sam symbol, wyrzeźbiony w tak rzadkiej tu stali, dał Goldmoon do tajemnego noszenia na szyi. Zwęził oczy i popatrzył na starca.
- Skąd znasz ten znak? – spytał podejrzliwie.
- Był kiedyś znany wszystkim, tak. A teraz tylko ja go widzę na niebie, w śladach gwiazd.
   Riverwind zmagał się z ciężkim problemem. Catchflea nie był zwiadowcą, nie pasował do lasów czy gór. Niemniej jednak wróżby starego były zbyt wiarygodne dla Riverwinda by mógł je tak po prostu zbyć. Może mógłby zabrać starego na jakąś niewielką odległość i potem pozostawić w wygodnym dla niego miejscu.
- Nie będę ciężarem – upierał się Catchflea.
- Jak długo zajmą ci przygotowania? – spytał zrezygnowany Riverwind.
   Wróżbita schylił się do ziemi, podniósł tykwę i żołędzie.
- Jestem gotów – odparł – Nie mam nic więcej.
   W przybudówce znajdowała się tylko kupa mchu na której starzec sypiał, trochę szmat i butwiejący worek skórzany na wodę. Catchflea wsypał żołędzie do zakładki w połatanej koszuli i uwiązał tykwę do luźnej tasiemki ubrania.
- Nikt z Que-Shu nie będzie w żałobie gdy odejdę, tak?
  Była to smutna prawda. Riverwind popatrzył w stronę gór. Za słoneczną równiną jawił się wschodni horyzont. Zapomniane Góry stanowiły tylko niebieską smużkę na tym horyzoncie. Nie były specjalnie strome a w tej porze roku nie były również zimne. Były jednak strasznie suche i pozbawione zwierzyny. Będzie trzeba polować co dzień, żeby zapewnić sobie codzienną rację żywności. A teraz będzie jeszcze musiał polować za dwóch, przecież Catchflea w dziczy nie będzie zbytnio przydatny.
   Przeszkody zaczynały się przed nim piętrzyć. Bez konia, omal bez jedzenia i z niepewnym starcem nad którym musiał roztoczyć opiekę – zadanie Arrowthorna ciężko go sprawdzi. A jednak nadal miał po swej stronie własny rozum, swe umiejętności i nieugiętą wolę i determinację. Starzy bogowie żyją. Dla nich, dla Goldmoon Riverwind pokona wszelkie przeciwności.

Ostatnio edytowany przez janjuz (2018-08-21 21:24:56)


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#2 2018-08-30 14:59:54

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 2

Karb Grzmotu

   Wiekowe kończyny Catchflea rozgrzały się w popołudniowym słońcu więc zdołał dotrzymać kroku długonogiemu Riverwindowi. Ponieważ potrzebowali żywności nie mogli trzymać się drogi głównej, Sageway.
- W cieniu gór znajduje się niewielki pas lasu – powiedział Riverwind – Jeśli pójdziemy tamtą trasą, to może uda się upolować jelenia, albo kozicę co zeszła na paszę.
   Naszła go refleksja, której zresztą nie miał zamiaru wypowiadać, że gdyby nie szedł z nim ten starzec to na posiadanej racji mógłby iść ze dwa dni. Suszonego mięsa i chleba w sakwie by wystarczyło. W tym czasie byłby już głęboko w górach, w drodze do swego przeznaczenia…
- … ustąpić przed twoją wiedzą o polowaniu – mówił właśnie Catchflea – Wiele już lat minęło od czasu gdy trzymałem łuk, a jeszcze dawniej jak trzymałem nóż do oprawiania.
   Maszerowali przez równiny. Catchlea podzwaniał jak wózek handlarza w drodze na targ. Riverwind starał się ignorować denerwujący dźwięk, lecz po kilkuset jardach stanął nagle i powiedział.
- Kiedy wejdziemy w las będziesz musiał znaleźć sobie miejsce, gdzie będziesz siedział absolutnie cicho. Te twoje dzwonki ostrzegą wszystką zwierzynę w całej krainie!
   Obronnym ruchem Catchflea złapał się za brodę.
- Myślałem, że te dźwięki są przyjemne.
- Są bardzo muzyczne, lecz zwierzynę wypłoszą.
- Będę siedział cicho jak głaz, tak.
   Maszerowali dalej. Stary mężczyzna trzymał ręką brodę żeby dzwonki i koraliki uciszyć. Prawie mu się to udawało.
   Drzewa wyrosły na trawiastej równinie jak zasłona; nie było żadnej stopniowej zmiany między otwartą przestrzenia a gęstym lasem. Nim weszli w las Riverwind zatrzymał się by napiąć cięciwę łuku. Zabezpieczył też szablę przed brzękaniem i płoszeniem zwierzyny; owinął rzemieniem ze skóry jelenia brązową rękojeść i szczelnie wcisnął szablę do futerału na plecach.
- Chcesz mówić, mów teraz. W przeciwnym razie język trzymaj za zębami Oki mięso nie będzie skwierczeć na ogniu – napiętym szeptem odezwał się młody wojownik.
- Pomyślnych łowów – to było wszystko, co Catchflea miał do powiedzenie.
   Riverwind nałożył strzałę i wślizgnął się między drzewa. Jego śladem, choć dużo bardziej niezdarnie, poszedł Catchflea. Swoje dzwonki trzymał cicho, lecz nie był przecież przyzwyczajony do poruszania się jak myśliwy. Co i rusz wpadał na przeszkody, łamał gałązki a czasem omal nie wpadał na Riverwinda. Ten bez słowa wskazał staremu, gdzie ma stawiać stopy by tyle hałasu nie robić. Od tej chwili starzec szedł lepiej, choć i tak nie dorównywał Riverwindowi. Las składał się głównie z sosen i cedrów. Był tak gęsty, że ludzie szli wolno a ich szlak był bardzo kręty. Poszycie leśne było pokryte dywanem sosnowych igieł i jagód cedrowych. Niestety, niejadalnych. Jelenie jednak bardzo je ceniły. Riverwind dostrzegł ślady, gdzie kozły stukały w pnie drzew by strząsnąć więcej jagód.
   Wypatrzył górujący nad innymi pień cedru z potężnymi konarami i się nań wspiął. Dzikie zwierzęta posiadają ostry wzrok i czułe nosy. Mając obok Catchflea najlepszym wyjściem jest wejść ponad poziom wzroku zwierząt i zasięg ich powonienia a potem poczekać na przechodzącą zwierzynę w zasiadce. Riverwind podsadził Catchflea do najniższych konarów, wspiął się sam wyżej, po czym wciągnął go za sobą. Mając już starca bezpiecznie usadzonego w rozwidleniu pnia Riverwind ześlizgnął się po pniu i usiadł na konarze. Stopy miał zwieszone a łuk w pogotowiu na kolanach.
   Wiatr przewiewał przez wiecznie zielone korony przypominając dźwięk odległego wodospadu. Przyjemny powiew bryzy i cisza lasu szybko uśpiły wróżbitę. Pod Riverwindem poruszyła się gałąź. Myśli myśliwego, jak zawsze zresztą, błądziły do Goldmoon, lecz i tak czujnie wypatrywał zdobyczy. To czuwanie zostało jednak naruszone odgłosami ostrego chrapania.
- Ćśś! – szepnął ostro w stronę Catchflea.
   Stary mężczyzna wcale go nie słyszał, chrapał dalej w najlepsze. Zdenerwowany łowca odpiął od pasa małą torebkę z żywicą. Używał żywicy i wosku do utrzymania cięciwy łuku w należytym porządku. Rzucił torebką w Catchflea. Torebka uderzyła starego w pochyloną głowę i opadł mu na kolana. Chrapanie nie ustało. Riverwind już ruszał by potrząsnąć wróżbitą gdy nagle ujrzał barana. Samiec górskiej owcy. Wspaniałe stworzenie wystawało zza sosnowych drzewek. Jego wielkie, czarne rogi zakręcały aż do nosa. Riverwind dałby dużo żeby zawiesić takie rogi u wejścia do swego namiotu, lecz raczej nie mógłby teraz dźwigać dwudziesto funtowego poroża. No i baran w tym wieku chyba z trudem tylko będzie jadalny, zbyt twardy.
   Jeżeli jednak jest baran to powinna być i owca, pomyślał Riverwind. Przesunął strzałę na cięciwę. Catchflea wydał z siebie niezwykle głośne chrapnięcie. Baran odpowiedział niskim pomrukiem. Ruszył przez gęste zarośla w wyraźnie agresywnych zamiarach. Tuż za nim postępowała gładka owca a za nią para rocznych jagniąt. Riverwind naciągnął łuk i puścił strzałę w stronę jagnięcia. Jagnię zabeczało gdy strzała dosięgła celu. Cała czwórka zwierząt zaczęła uciekać.
- Obudź się, Catchflea! – krzyknął wojownik.
   Stary mężczyzna zbudził z przerażeniem i zsunął się po pniu. Riverwind zdołał chwycić przód szmacianej i połatanej koszuli w sam czas, by powstrzymać starca przed upadkiem o tuzin stóp niżej.
- Dopadłem dla nas owcę! – zawołał Riverwind.
- Mam nadzieję, że dopadłeś mnie!
   Podciągnął Catchflea do bardziej stabilnej pozycji i powiedział.
- Zostań tu. Muszę złapać to jagnię.
  Riverwind zeskoczył z gałęzi. Szybko odnalazł krwawy trop między młodymi sosnami. Owca była poważnie ranna, lecz i tak mogła przebiec jeszcze całe mile. Jedyne co można było teraz zrobić, to tropić po śladach krwi. Zacisnął mocniej rzemienie mokasynów i ruszył szybkim truchtem. Tropy zwierzęcia znaczyła krew. Badając ślady Riverwind stwierdził, że stary baran pobiegł w jedną stronę a owca w drugą. Jagnięta zostały przy matce.
   Zdobycz zdążała w stronę szczytów na północnym skraju lasu. W stronę widlastej góry, którą Que-Shu nazywali Karbem Grzmotu. Powiadano, że sztormy wiejące z Newsea „załamują się” na Zapomnianych Górach by zwalić grzmoty, błyskawice i potoki deszczu na równiny. Światło dnia szybko gasło gdy Riverwind dotarł do pierwszych głazów u stóp Karbu Grzmotu. Młoda owca musiała być niezwykle silna, lub też strzała Riverwinda uderzyła o wiele słabiej niż sobie wyobrażał.
   Solinari, srebrny księżyc, świecił w pełni. Jasne światło przebijało się w szczeliny między skałami i pozwalało Riverwindowi odnajdywać krwawy trop owcy. Krwi było coraz więcej. Konic musiał być bliski.
   Riverwind przełożył łuk przez ramię. Miał dzięki temu obie ręce wolne do wspinaczki. Właśnie dotarł na szczyt wielkiego jak dom głazu gdy usłyszał przejmujące wycie. Wilki!
   Przykucnął na szczycie skały. Dojrzał niedaleko tuzin, szybko przebiegających szarych sylwetek. Wataha złapała woń umierającego zwierzęcia i uznała zdobycz za własną. Łowca zdjął łuk i nałożył strzałę. Poczołgał się po głazie aż dotarł do niewielkiego zagłębienia nad wąwozem. Wilki zabiły już ranną owcę i zabrały się za jej rozdzieranie.
   Miast się w ciszy wycofać Riverwind, poczuwszy złość, wziął na cel jednego z wilków przy padłym zwierzęciu. Po chwili szara bestia rolowała po ziemi martwa a w jej sercu tkwiła strzała. Pozostałe wilki nawet nie zwróciły uwagi. Riverwind wziął drugą strzałę na cięciwę, wycelował w kolejnego wilka i wystrzelił. Tym razem największy z całej watahy samiec podszedł i powąchał martwego towarzysza.
   Po chwili kudłaty łeb się podniósł i spojrzał na skałę, na której ukrył się Riverwind. W świetle Solinari wilcze ślepia świeciły głęboką purpurą.
   Trzecią strzałę Riverwind wymierzył w wielkiego wilka, lecz coś w jego zachowaniu wstrzymało mu rękę. Przywódca watahy uniósł łeb i zawył. Dźwięk był zarówno odrażający jak i budzący litość. Pozostałe wilki przestały szarpać martwą owcę i zebrały się w ciasną grupkę w wąwozie.
   Przywódca podszedł w stronę łowcy. Riverwind zdał sobie sprawę, że bestia jest tak wielka, że pewnie jednym skokiem dostałaby się na skalną płaszczyznę na której się teraz znajdował. Riverwind naciągnął cięciwę i puścił strzałę jednym, gładkim ruchem.
   Wielka bestia wykonała unik! Jeden skręt, jeden unik i strzała grzęźnie w kamienistej ziemi. Riverwind chwycił kolejną z niezbyt dużego zapasu. Wilk natomiast wykonał potężny skok. Riverwind odskoczył wstecz i upuścił strzałę. Nim zdążył chwycić kolejną wilk już wspinał się na skałę, już był na poziomie łowcy.
- Żadnych – więcej – strzał!
   Trzy wyraźne słowa wydostały się z paszczy bestii. Riverwind wzdrygnął się i niemal puścił z wrażenia łuk. Pomyślał przez chwilkę o szabli – lecz nie, przecież ją ciasno umieścił w pochwie.
- Bestio, czymkolwiek jesteś – powiedział powoli, kładąc jednocześnie strzałę na drzewce łuku – trzymaj się z dala, albo poczęstuję cię jak innych.
   Mocno trzymał drzewce strzały ukrywając drżenie dłoni. Wielki wilk przysiadł na udach. W dość niepewnym świetle Riverwind spostrzegł, że łapy zwierza nie są pokryte futrem i nie mają pazurów, lecz kończą się dłońmi, ludzkimi dłońmi, z czarnymi paznokciami. Oczy stwora jaśniały jakimś wewnętrznym, krwisto czerwonym, światłem. Długi, czarny jęzor lizał paszczą za krzywymi kłami. Bestia miała długie, szpiczaste uszy, lecz nie posiadała ogona. Szczęki niby-wilka znów się poruszyły.
- Żadnych więcej strzał.
   Riverwind naciągnął łuk.
- Więc trzymaj się z dala.
   Dziwnie ludzkie palce wilka napięły się chwytając skałę. Riverwind zrozumiał jakim cudem zwierzę tak szybko mogło się tu wspiąć. Stwór powiedział chrapliwie.
- Zabiłeś kuzynów! – z głębokiej, pokrytej futrem piersi wyrwał się warkot – Jeden z nich był mi synem!
- Ja upolowałem tą owcę – powiedział Riverwind.
   Potniejące dłonie miały coraz większy problem w utrzymaniu napiętego łuku więc trochę poluzował.
- A potem wataha ją wzięła. Bronię tego, co moje. Kim jesteś, wilku co mówi jak człowiek?
- Jestem Kyanor, pierwszy z Nocnych Biegaczy. Przeszliśmy góry by zażądać dla siebie tego lasu. Nikt nie może tu polować, tylko my!
- Tak twierdzisz. Nie mam zamiaru zabijać wilków, lecz owca jest moja.
   Kyanor obnażył kły i warknął wściekle.
- Nikt nie włazi w nasze ziemie. Byliśmy przeganiani i wypędzani z wielu miejsc, lecz już nigdy więcej. Każdy, kto poluje w naszym lesie, musi zginąć.
   Człowiek równin wycelował prosto w łeb Kyanora.
- Nie wiem nic o waszej historii. Macie teraz owcę, więc ją weźcie i odejdźcie w pokoju.
- A co z moim synem? Jego krew plami twoje ręce.
- Każdy myśliwy ryzykuje życiem, gdy wystawia się do walki.
- Puste, ludzkie gadanie! Ceną za taką zbrodnię musi być twoje życie!
   Kyanor skoczył na wojownika. Riverwind wypuścił strzałę z na wpół naciągniętego łuku. Na drugą strzałę już nie było czasu. Pocisk uderzył Kyanora w pierś, lecz nie zmienił potwornego skoku. Uderzył w Riverwinda i razem potoczyli się po kamienistej płaszczyźnie. Paluchy bestii zamknęły się na Riverwindzie i nim zatrzęsły, starci łuk. Wielkie dłonie łowcy chwyciły wilcze gardło, zaczęły dusić i jednocześnie trzymać wilcze kły z dala. Kyanor był silny o przytrzymał łowcę leżącego na plecach. Mieszkaniec równin musiał rzucać głową na obie strony by uniknąć zębów bestii. Podczas walki reszta watahy siedziała cicho u podstawy głazu. Uważne oczy śledziły każdy ruch walczących.  Czarne paznokcie szarpały kark Riverwinda. Popłynęła gorąca krew. Riverwind wbił palce w krtań Kyanora. Wilk sapnął i kaszlnął. Długi jęzor wisiał z paszczy a z niego kapała zjełczała ślina. Riverwind z całych sił wpakował kolano w żebra Kyanora. Wilk zwiotczał a Riverwind lewą ręką zdołał go z siebie zrzucić. Dziwny wilko podobny stwór odtoczył się na bok zdławiony prawie na śmierć. Był w tej chwili niegroźny więc Riverwind zrzucił go z głazu na dół.
   Wilki na dole wybuchły potworną kakafonią wycia gdy ich przywódca spadł z góry pomiędzy nich. Riverwind złapał łuk. Cięciwa była pęknięta, lecz większego znaczenia to nie miało; i tak nie miał dość strzał by poradzić sobie z tuzinem wilków. Musiał blefować.
- Jea! – wrzasnął z góry.
   Riverwind stał na głazie a strzałę miał nałożoną na pozbawiony cięciwy łuk. Warcząca sfora na dole ucichła. Kyanor niepewnie wstał. Dziwięc par głodnych ślepi patrzyło do góry a ich wzrok wbity był w mieszkańca równin.
- Nie wiem, czy mnie rozumiecie czy nie, lecz pierwszy, który wykona ruch na mnie, zginie natychmiast.
   Wilki pozostały nieruchome, uszy położyły po sobie a wargi zwinęły i obnażyły kły ostre jak noże.
   Riverwind ostrożnie zszedł ze skały. Tyłem oddalał się od watahy. Wilki posuwały się naprzód grupą, kilka bezszelestnych kroków za każdym razem. Długie cienie skryły ich sylwetki i Riverwind nie mógł ich zbyt łatwo dostrzec. Świecące oczy znikały jako ostatnie. Po chwili nie było już niczego, co mógłby wystraszyć niesprawnym łukiem.
   Gdzie z prawek rozległo się wycie. Odpowiedź nadeszła z lewej. Wilki starały się go okrążyć. Oparł się plecami o potężny pień drzewa i rozrywał rzemienie uwalniając szablę. Robiąc to jednocześnie wołał.
- Kyanor! Ilu jeszcze swych braci chcesz poświęcić by mnie dostać? Mam dość strzał i mam stal by się z wami wszystkimi rozprawić – warto? Warto, Kyanor?
   Szabla wreszcie była wolna więc w ciszy ją wydobył. Światło księżyca odbiło się długiej, polerowanej klingi.
   Niesamowity skrzek w ciemności podniósł mu włosy na karku. Wyobrażał sobie twarde, smukłe ciała przemykające pomiędzy cedrami. Widzące w ciemności z precyzją, jakiej myśliwski wzrok Riverwinda mógł tylko zazdrościć.
   Odskoczył od drzewa i sprintem dopadł drugiego o kilka jardów dalej. Znowu przypadł plecami do poszarpanej kory cedru. Gdzieś w pobliżu poruszyły się gałęzie; a może to tylko wiatr? Las był cichy jak scena śmierci.
- Człowieku z równin! Słyszysz mnie? – zawołał Kyanor.
- Słyszę cię, Kynaorze.
- Zapamiętam cię, człowieku z równin! Poznam twój zapach jeśli nasze ścieżki znów się skrzyżują!
- Zachowam jedną strzałę tylko dla ciebie – odparł Riverwind.
   Kyanor w ciemności zawył i wezwał swych krewnych. Odpowiedzieli, istny chór warknięć i szczeknięć od każdego zwierzaka. Riverwind jeszcze długo stał oparty o drzewo i nasłuchiwał.
   Po dłuższym czasie w poszyciu leśnym odezwały się świerszcze. Dobry znak. Riverwind włożył miecz do pochwy i westchnął z ulgą. Gdyby w pobliżu czaiły się wilki to las byłby cichy ze strachu.
   Riverwind pognał przez las pochylając się pod gałęziami drzew. Gnębiła go potworna myśl; jeśli wataha poszła po jego śladach wstecz to znaleźliby ślad prowadzący do miejsca gdzie został Catchflea…
   Wielki cedr nie nosił żadnych oznak przemocy. W rzeczy samej jedyną oznaką życia jaką dostrzegł Riverwind było delikatne chrapanie dobiegające z góry. Wspiął się do rozwidlenia pnia i znalazł tam Catchflea śpiącego snem sprawiedliwych.
   Riverwind usadził się po drugiej stronie pnia. Poluzował pas i zawinął go wokół konaru. Teraz nie spadnie. Szablę wbił w kona rosnący powyżej. Próbował zasnąć, lecz najmniejszy nawet szept wiatru, każdy okrzyk nocnego zwierzęcia budził go natychmiast. To była bardzo długa noc.

*****

   Słońce powoli przedzierało się przez ciemno zielone listowie drzew. Wzorki światła i cienia przemykały po twarzy Riverwinda. Zapach płonącego żywicznego drewna przerwał mu drzemkę. Nagłe przypomnienie walki z poprzedniej nocy sprawiło, że zaerwał się natychmiast. Poniżej Catchflea lekko postukiwał wokół niewielkiego ogniska. Riverwind zluzował pas i zsunął się na ziemię. Mięśnie bolały go od walki i biegu. Długie zadrapania na szyi zdążyły przyschnąć i pokryć się ciemno czerwonymi strupami.
- Jesteś głodny? – spytał Catchflea wciąż odwrócony plecami do Riverwinda – Jest jedzenie, tak.
- Jakie jedzenie? – spytał Riverwind.
   Umierał z głodu.
- Rosół grzybowy, zielenina, herbata ziołowa, strączki topy.
   Zaskoczony Riverwind podszedł i popatrzył nad ramieniem Catchflea.  Bardzo wcześnie rano stary człowiek wstał i poszedł szukać żywności. Na miedzianym rondlu Riverwinda gotowały się dzikie grzyby i zioła mleczu. Herbatę zagotował z szałwi i mięty rosnących na polance nieopodal. A co najbardziej zaskakujące, znalazł miejsce z krzewami topa, których strąki na surowo stanowią nie lada przysmak.
   Catchflea wręczył Riverwindowi czarkę z herbaty miętowej z liściem mięty wciąż w niej pływającym. Stary mężczyzna usiadł na skrzyżowanych nogach obok ogniska rozpalonego z sosnowych gałązek, siorbał rosół grzybowy i skubał strąki. Oczy mu się rozszerzyły gdy ujrzał zadrapania na szyi Riverwinda, lecz powiedział tylko.
- Jedz, jedz.
   Riverwind przysiadł na udach.
- Zrobiłeś ze mnie głupca, starcze.
- Ja?
- Tak. Udawałeś przede mną bezrozumnego wróżbitę, gdy tak naprawdę jesteś starym, chytrym lisem.
   Riverwind pociągnął łyk herbaty. Dobra była; ciepło rozlało się po gardle i uspokoiło pusty żołądek.
- Nikt nie dożywa mojego wieku będąc głupcem – odparł Catchflea – Ostrożny, tak. Głupi, nie. Zwłaszcza jeśli masz umiejętność spojrzenia w przyszłość.
   Chwycił kolejny strąk topa.
- Co cię stało w szyję? Spadłeś z drzewa?
   Riverwind opowiedział o wilkach, o  Kyanorze i o tym jak stracił upolowaną owcę. Nagłą bladość Catchflea widać było nawet przez zasłonę brody.
- Wilki? – wymamrotał – Z palcami? Nigdy nie mówiłeś o wilkach, i to żadym rodzaju!
- W dziczy wszystko może się przydarzyć, stary przyjacielu. Są gorsze rzeczy od wilków, z palcami czy bez.
   Riverwind dopił herbatę i zanurzył czarkę w zupie. Nabrał do pełna. Brązowe, leśne grzyby miały mocny posmak drzewny. Zdaniem Riverwinda, krzepiący.
- tak naprawdę to chciałbym wiedzieć jedno; czy Kyanor to bestia mówiąca jak człowiek, czy też człowiek zamknięty w ciele bestii?
- Człowiek. Musi być człowiek, tak?
   Riverwind przeżuwał włóknisty kawałek grzyba.
- Dlaczego tak?
- Tylko człowiek jest w stanie szukać wiedzy magicznej – powiedział Catchflea – Człowiek i jemu podobne rasy. Zwierzęta nie mają zdolności do inkantacji.
- A więc Kyanor to człowiek, który przybrał postać wilka? Dlaczego miałby to robić?
   Stary człowiek wzruszył ramionami.
- Za tymi górami jest utracone królestwo Istar, w którym władała magia. Setki lat remu, tak. Wiele dziwnych rzeczy i istot stamtąd nadeszło gdy na ląd spadł Kataklizm i zatopił królestwo w morzu. Ten niby-wilk to może być potomstwo jakiegoś czarodzieja z Istar.
   Catchflea wytarł usta rękawem. Nie przejmował się faktem, że rękaw jest brudniejszy od jego twarzy.
- Lub też Kyanor jest człowiekiem takim, jak my, lecz został zaklęty – dodał.
- Nie narzekał na pozycję przywódcy watahy – powiedział Riverwind.
   Poszli razem w stronę źródła znalezionego przez Catchflea by Riverwind mógł przemyć niewielkie rany. Kiedy tak szli, myśliwy spytał.
- A co się stało z twoimi dzwonkami? Twoja broda ucichła!
   Stary mężczyzna wyraźnie się zaczerwienił.
- Zdjąłem – odparł – Uznałem, że całkiem nie pasują do mojej nowej roli. Człowieka lasu, tak.
   Riverwind tylko się uśmiechnął. Stary wróżbita przysiadł na brzegu pokrytym igliwiem i obserwował jak Riverwind czyści zacięcia na karku.
- Bolą?
   Riverwind spojrzał na starego i przycisnął mokrą szmatę do zacięć.
- Nie.
- Mogą ropieć – mruknął Catchflea – Mógłbym zrobić maść z błękitnego korzenia.
- Nie ma potrzeby. Rany są już czyste.
- A może balsam na ból? Gdzieś tu muszą być zioła znieczulające. Albo może…
- Bądź już cicho, dobrze? – powiedział niecierpliwie łowca.
   Twarz Catchflea posmutniała.
- Chciałem tylko pomóc.
   Riverwind nie odpowiedział. Czuł się zmieszany faktem, że po tych wszystkich przestrogach na temat polowania i wręcz niewidzialności w jego trakcie, to jednak Catchflea był tym, który ich obu wyżywił. To zakłopotanie spowodowało, że był dla starego wróżbity mało uprzejmy.
   Nim nadeszła kolejna noc dwójka mężczyzn dochodziła już do Zapomnianych Gór. Riverwind unikał szlaku na którym napotkał Nocnych Biegaczy. Miast tego wybrał kamienną ścianę samego Karby Grzmotu. Catchflea nie wzdragał się przed tą trasą; w rzeczy samej lepiej mu szło dotrzymywanie kroku Riverwindowi w takim trudnym terenie niż na równinie. Silny nie był na pewno, ale zwinny już tak.
   Bliźniacze kopuły Karbu Grzmotu wznosiły się nad głowami gdy tak przedzierali się w górę zachodniego zbocza. W większości miejsc mogli iść w pozycji wyprostowanej jeśli tylko szli ostrożnie z uwagi na Rumińska skalne i osuwiska piasku. Czasami , jednak, zarówno Catchflea jak i Riverwind, musieli wspinać się na czworakach i to przywierając całym ciałem do skały i wpinając się w nią palcami i stopami.
   Ledwie minęło południe gdy weszli na Karb. Cała równina Abanasinii leżała u ich stóp. Riverwind poczuł przypływ animuszu.
- Żegnaj, Abanasinio! – zawołał na wiatr.
- Żegnajcie, Que-Shu! – dodał Catchflea.
   Dopóki znów nie będziemy razem, Goldmoon – pomyślał Riverwind. Szerokie, białe chmury gnały nad Karbem, pełny ich wachlarz śpieszył na zachód.
   Z głębin swych połatanych szat wyłowił Catchflea trzy żołędzie i wrzucił je do tykwy. Przyklęknął na płaskiej powierzchni kamiennej przełęczy i zaczął potrząsać tykwą. Riverwind oparł się plecami o pionową skałę północnego szczytu i spytał.
- I czego szukasz, starcze?
- Nowego kierunku dla nas, tak.
   Pomruczał coś pod nosem i zawołał.
- Ha!
   Rzucił żołędzie na kamień. Choćby nawet jego życie od tego zależało, to i tak Riverwind niczego nie widział we wzorze rozrzuconych żołędzi. Catchlea uważnie badał mizerne owoce dębu. On widział w tym przyszłość.
- No i co? – spytał Riverwind.
- Odejdziesz daleko, na wiele lat, napotkasz ciemność, i … nowe jest starym.
- Czyli bez zmian.
- Hmmm, tak.
   Catchflea zebrał żołędzie i znowu potrząsnął. Wynik był taki sam jak u Que-Shu: „idź na wschód” oraz „zejdź”.
   Dla Riverwinda przestało to być interesujące, i tak nie rozumiał. Odszedł na wschodni skraj Karbu i popatrzył na wielką przestrzeń szczytów i dolin. Wszystko poniżej jego obecnego stanowiska. Podniósł kołczan i naramienną torbę.
- Lepiej chodźmy, póki mamy dzienne światło – powiedział.
   Catchflea odłożył tykwę. Przeszli Karb i zagłębili się w wąwozy prowadzące w dół ze szczytu. Szlak był łatwy, nigdzie nie ani zbyt stromo, ani zbyt wąsko. Szli tak przez resztę dnia. Do zachodu słońca była jeszcze godzina gdy szlak wyprowadził ich na lekko nachyloną polanę, otoczoną spadającymi głazami. Riverwind podszedł do sporej skały w najwyższym miejscu polanki i zrzucił bagaż.
- Równie dobrze możemy obozować tutaj – powiedział.
   Catchflea popatrzył na niekończące się kamienisko.
- Bardzo odosobnione miejsce, tak. To dlatego mówią o Zapomnianych Górach.
   Riverwind przytaknął.
- Nie ma ognia dzisiaj – zauważył stary mężczyzna bowiem w okolicy nie było nawet gałązek.
- Zimny obóz. Z pewnością – odparł Riverwind – Mam jeszcze trochę pemmikanu.
   Obozowali opierając się o białe, wapniowe zbocze. Powoli przeżuwali kęsy słonego pemmikanu i popijali wodą z koźlego bukłaka Riverwinda. Czyste niebo zmieniało barwę od lawendy do głębokiej purpury. Pojawiły się gwiazdy. Mężczyźni nie mówili dużo. Powietrze mocno się schłodziło i stary mężczyzna zaczął podzwaniać zębami niczym żołędziami w tykwie. Riverwind odwiązał z torby własną derkę z końskiego włosia. Długa derka była zrobiona przez matkę dla ojca. Chociaż wzór zygzakowy już dawno wyblakł a ciepły oranż zastąpił czerwień, i choć brzegi derki już zaczęły się strzępić to jednak Riverwind zabierał ją zawsze na wyprawy w dzicz.
   Narzucił derkę ramiona Catchflea. Stary mężczyzna wyglądał na bardzo wdzięcznego, lecz jednak miał obiekcje.
- Będziesz tego potrzebował dla siebie, tak?
- Moja odzież jest z koźlej skóry, dobrze grzeje – odparł Riverwind.
   Catchflea zarzucił sobie derkę nawet na głowę i po chwili zęby przestały mu podzwaniać
- Dzięki, wielki człowieku.
   Patrzyli na gwiazdy a Catchflea opowiadał wszystko, co wiedział o prawdach nieba. Kiedy rozmawiali nagle z nieba zaczęła spadać jedna gwiazda pozostawiając za sobą długi, ognisty ślad. Po chwili zgasła. Poświata długo jeszcze pozostawała przed oczami Riverwinda.
- Powiedz mi, stary, jedno: dlaczego za młodu polowałeś na spadające gwiazdy?
   Catchflea uniósł się nieco na chudych udach.
- Chciałem znaleźć dowody istnienia naszych bogów, naszych przodków. Pomyślałem, że jeśli bogowie mieszkają w niebie, to wszystko co z nieba spada będzie miało jakiś znak ich świętej obecności.
   Riverwind był zaskoczony takim logicznym wywodem, choć dla niego brzmiał on dość dziwnie.
- A co miałeś nadzieję odnaleźć?
- Cokolwiek. Jakieś znaki, że byty w niebiosach są większe od nas samych – odparł z ciężkim westchnieniem – Znalazłem cztery upadłe gwiazdy a wszystkie były takie same. Grydy nadpalonego kamienia, tak? To wtedy uznałem, że bogowie naszego ludu są fałszywi, że kapłani Que-Shu są wprowadzeni w błąd.
- Ja wierzę w starych bogów – odparł jasno Riverwind.
   Oczy Catchflea, ocienione teraz derką, szukały oczu towarzysza.
- To herezja, przynajmniej dla niektórych.
- Być może.
- Czy starzy bogowie do ciebie przemówili?
- Nie, lecz ja widzę rękę Paladine, Majere i Mishakal wszędzie wokoło. Jak myślisz, skąd pochodzi twój dar przepowiadania?
- A skąd mam wiedzieć? Jestem tylko Catchflea Głupiec, Catchflea Tępak.
   Wykrzywił twarz.
- Kpisz ze mnie. Powinieneś się zwać Catchflea Lis – powiedział Riverwind.
   Położył się na plecach a przed oczami miał teraz cały nieboskłon.
- Kiedy uzyskałeś dar przepowiadania?
- Miałem może dwadzieścia lat. Wracałem właśnie po znalezieniu czwartej i ostatniej gwiazdy a to zawiodło mnie głęboko w lasy Qualinostu. Rozpaczliwie chciałem poznać prawdę. Nasza wiara, Wiera Que-Shu była bezużyteczna, tak? Czułem, że i moje życie staje się bezwartościowe więc wspiąłem się potężny dąb i przygotowałem do śmiertelnego skoku.
- Co zmieniło twoje zamiary? – spytał Riverwind.
- Pragnienie życia było we mnie wciąż mocne. Wisiałem tylko na czubkach palców a między mną a śmiercią było tylko moje wahanie. Wciąż pragnąłem prawdy i wtedy właśnie pojawił mi się bóg Majere.
   Riverwind spojrzał badawczo, był zdumiony.
- Nie w ludzkiej postaci – dodał szybko Catchflea – Słyszałem ogromny głos i czułem… obecność, tak? Majere rzekł żebym nie desperował, że bogowie to nie jakieś tam legendy i że moje życie ma cel. Jaki cel, spytałem. Nie możemy ze śmiertelnikami mówić otwarcie, odparł Majere a głos boga wypełniał całe niebo wokoło, Lecz istniejemy. Dążyć do tego by odzyskać to, co śmiertelni odrzucili. Musisz dążyć do prawdy. Prawda jest ostatnim aktem walki dobra ze złem. Zmagania dopiero się zaczną.
   Catchflea pokiwał głową.
- Czterdzieści już lat minęło a przecież pamiętam każde słowo, jakie bóg powiedział.
   Riverwind przyjrzał się towarzyszowi. Nie pozostał żaden ślad głupiego, nieokrzesanego starca. Nie w opowieści Catchflea.
- Doznałeś wielkiego zaszczytu – powiedział – Nikt z ludzi jakich poznałem, nie rozmawiał nigdy z prawdziwym bogiem.
- Zszedłem z drzewa… niezwykle ostrożnie… i zawołałem głośno. Jak mam walczyć o prawdę, Wielki Majere? A wtedy właśnie z dębu spadły trzy żołędzie i legły u moich stóp. Zabierz te nasiona a one wskażą ci drogę, odezwał się głos. Nim wróciłem do wioski pojąłem już, że przyszłość mogę zobaczyć przez rzut żołędzi. Zrozumiałem też, jak śmiertelnie groźny może się okazać mój dar. Starszyzna naszego ludu nie pozwoliłaby mi cierpieć dalszego żywota gdybym wszystkim oznajmił poznaną prawdę.
- A więc udałeś głupca.
   Catchflea radośnie pokiwał głową.
- To było bardzo łatwe. Większość i tak już miała mnie za marzyciela, tak? Pozwoliłem, by urosła mi dzika broda i zacząłem ubierać się dziwaczne szmaty. Dzieci przezwały mnie Catchflea. Dla dobra prawdy, bez żalu znoszę takie przezwisko.
- Też tak cię nazywałem. Wybacz.
   Riverwind położył wielką dłoń na ramieniu starego mężczyzny. Wielu spraw teraz żałował a najbardziej chyba ostrych słów, które wyrwały mu się rankiem poprzedniego dnia.
- Nie kłopocz się. Ja jestem Catchflea – podrapał się dla podkreślenia i udowodnienia swych słów po czym zmienił temat – A co z Goldmoon? Wie, że kocha heretyka?
- Tak naprawdę, to sama jest heretyczką. Jej własna matka objawiła się jej w Sali Śpiących Dusz i wyznała fałszywość religii Que-Shu.
   Twarz Catchflea wyrażała ogromne zaskoczenie.
- kapłanka ludu jest heretyczką? Czy wódz o tym wie? – bełkotał.
- Arrowthorn słyszy i widzi tylko to, co mu odpowiada. Zatrutych podszeptów Loremana słucha równie często jak dobrych rad własnej córki. Miłość do niej pozwala mu tolerować moje starania o jej rękę. W przeciwnym razie już dawno temu byłbym ukamieniowany lub przegnany – smutno stwierdził Riverwind.
- Przegnany? Tak ,jak teraz, rozumiem – uprzejmie zauważył Catchflea.
- Wódz uważa, że obarczył mnie zadanie niemożliwym do wykonania. Ale ja dam radę i przez to przebrnę – Riverwind chwycił dłoń starca – Rozumiesz, wierzę, że wolą starych bogów jest byś mi towarzyszył w tej wyprawie. Słyszałeś głos Majere a dzięki niemu spoglądasz w przyszłość. Razem, przyjacielu, znajdziemy dowody.
   Uwolnił jego dłoń a catchflea z wdzięcznością zaczął ją masować.
- A jeśli chodzi o Goldmoon – powiedział cicho Riverwind – Nasza miłość nie wiąże się ze zwyczajami plemienia czy prawami wioski. Moje życie jest przyrzeczone Goldmoon, a jej życie mnie.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#3 2018-09-05 10:40:32

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 3

Idź w ślad i schodź

   Riverwind stał na skraju rozpadliny. Poniżej, ukryte w kłębiącym się dymie, krążyło coś śmiertelnie groźnego. Stał tak, aż usłyszał słodki głos wołający jego imię.
- Goldmoon!
   Po drugiej stronie rozpadliny czekała Goldmoon. Jej delikatna bała szata i jasne włosy powiewały na wietrze. Żałośnie go nawoływała. Riverwind czuł się bezradny, desperacko pragnął się do niej dostać. Nie było drogi – żadnego mostu, liny, nawet pnączy po których mógłby się wspiąć. Za plecami Goldmoon ukazały się wysokie postacie. Jedna to Loreman, druga… jej ojciec, Arrowthorn. Chwycili ją za ręce i odciągnęli wstecz. Walczyła, lecz byli silniejsi. Serce Riverwinda szalało. Musi się przedostać! Pójdzie wstecz i znajdzie inną drogę.
   Odwrócił się gwałtownie a za plecami ukazał się, krzywiąc się nienawistnie, Hollow-sky. Był trupio blady a odzienie miał poplamione grobowym mchem. Bez jednego słowa rozpoczęli walkę. Riverwind był większy, lecz siła martwego mężczyzny była nieugięta. Riverwind został odpchnięty. Zaparł się piętami i ugiął kolana próbując dopaść Hollow-sky na wysokości piersi by zyskać jakąś przewagę. Nie pomogło. Po chwili pięty myśliwego wisiały w powietrzu. Jednym, silnym ruchem Hollow-sky wrzucił Riverwinda w rozpadlinę.
   O dno uderzył niemal natychmiast. Z zaskoczenia nie mógł nawet się za bardzo poruszać. Dym wypełnił mu oczy i nos. Dźwięki ruchu jakoś przebiły się do świadomości oszołomionego umysłu. Krew Riverwindowi zlodowaciała gdy usłyszał potężne wycie.
   Wilki! Były wszędzie dokoła. Chciał wstać, podnieść się na kolana, lecz dopadły go jednym, dzikim, cichym ruchem.  Riverwind łamał im kości gołymi dłońmi, lecz kły szarpaly mu ramiona i nogi. Wilki go powaliły na plecy i przygniotły. Największy z nich zbliżył się do jego postaci rozpostartej na kształt orła. Kyanor. Łeb zwierza opadł niżej, czerwony oczy wwierciły się w spojrzenie Riverwinda. Ostre jak noże kły przebiły gardło mieszkańca równin…
   Riverwind usiadł z takim rozpędem, że łokciem uderzył w wapienny głaz za swymi plecami. Koszmar senny. Oddycha ł ciężko i chrapliwie wypuszczając całe kłęby pary z ust prosto w górskie powietrze. Catchflea, gdzieś całkiem blisko, chrapał śpiąc snem sprawiedliwego.
   Uspokój się, powiedział do siebie. To nie było rzeczywiste.
   A może i było?
   Riverwind usłyszał dziwny szelest, gdzieś na mrocznej skarpie, a potem dźwięk spadających kamyków. Groza snu powróciła, lecz zdołał ją opanować. W tamtym kozmarze był bezbronny. W budzącym się świecie zdecydowanie bezbronny nie był.
- Pst, Catchflea! – szepnął sięgając po szablę.
   Stary mężczyzna stracił na chwilkę rytm chrapania, po czy wrócił do normalego dźwięku pracującej piły.
- Obudź się! – powtórzył Riverwind wzmacniając wypowiedź lekkim kopniakiem.
   Catchflea chrapnął i otworzył szeroko oczy.
- Co…? Ciemny poranek, tak?
- Ćśś! Ktoś tu jest!
- A kto by tu łaził. Wększość podróżnych unika gór.
- Nocni Biegacze – ponuro stwierdził Riverwind.
- Wilki? Co mam robić?
- Ty, nic. Zostań tutaj!
    Riverwind jednym, gładkim ruchem dobył szabli i jednocześnie przetoczył się do pozycji stojącej acz lekko wciąż był przykucnięty. Wysiłał teraz wszystkie zmysły wprawnego myśliwego, lecz nie słyszał nic. Noc była cicha.
   O tej porze nie świecił żaden z księżyców Krynnu a gwiazdy w najlepszym razie były tylko kiepskimi lampkami. Riverwind sprawdził lekko nachyloną powierzchnię kamiennego stoku. To mógł być polujący nocą lis, albo jakiś ptak. Albo wyłącznie jego własna wyobraźnia pobudzona strasznym snem.
   Już prawie przekonał sam siebie, że tam nic nie ma gdy nagle usłyszał kolejny dźwięk: delikatne podzwanianie metalu, jakby łańcucha… lub rękojeści miecza o pancerz? Dźwięk dobiegł z przodu, gdzieś z lewej. Riverwind przycisnął się do krawędzi głazu i powoli przesuwał w stronę tego dźwięku.
   Coś skrobnęło skałę za jego plecami. Wywinął szablą cięcie do tyłu. Klinga uderzyła w kamień o cal od nosa Catchflea.
- Kazałem ci zostać na miejscu! – wściekle szepnął Riverwind.
- Coś zobaczyłem! – syknął starzec.
- Co?
- Błękitne światło, coś jak błędny ognik.
- Gdzie?
   Catchflea wyciągnął ramię.
- O. tam.
- Pójdę łukiem w lewo. Pozostań tutaj, chyba że chcesz żebym przyciął ci brodę w bardzo brutalny sposób.
   Riverwind oddalił się od Catchflea na jakieś dwanaście jardów gdy ujrzał jaskrawe, błękitne światełko. Było nieduże i okrągłe. Ot, słaba poświata na wysokości kolan nad gruntem. Chwiało się trochę do przodu i do tyłu, lecz się nie oddalało. Riverwind zbliżał się w pozycji mocno pochylonej. Zbliżył się i ujrzał niejasny kształt ponad błękitnym światłem. Kształt ten byż zbyt drobnej konstrukcji by mógł być Kyanorem czy którymkolwiek z jego watahy.
   Cisza pogoni nagle się urwała gdy zwierzyna Rverwinda potknęła się i upadł z głośnym brzękiem. Nosi kolczugę, pomyślał myśliwy. Uchwyciwszy mocniej szblę pognał w stronę światła. Pokruszony łupek pod stopą omal nie spowodował upadku Riverwinda, lecz myśliwy tylko odskoczył w bok i utrzymał się w biegu.
   Na ziemi leżała słabo świecąca kula wielkości głowy Riverwinda. Ostrożnie dotknął ją czubkiem klingi. Dodana też była spiżowa rękojeść. Jakiś rodzaj lampy. Riverwind podniósł ją. Kula była bardzo lekka. Błękitny blask mącił się i wrzał wewnątrz gdy myśliwy obracał w dłoni dziwny przedmiot. Dreszcz przeszedł od dłoni do ramienia Riverwinda i natychmiast odrzucił kulę na ziemię. Nie miał czasu na zabawy z magicznymi przedmiotami.
   O kilka jardów dalej przez otwartą przestrzeń przemknął cień. Porzuciwszy ukrycie Riverwind pognał za wykrętnym intruzem. Słabo widoczna postać prowadziła do ich własnego obozu. Intruz zatrzymał się wystarczająco długo by chwycić jelenią torbę Riverwinda i z nią uciec.
- Stój! – wrzasnął myśliwy – Rzuć to!
- Ucieka tędy! – zawołał Catchflea.
- Padnij, Catchflea!
   Riverwind złapał kanciasty kamień i cisnął w stronę, gdzie słyszał odgłos biegnących stóp. Dał się słyszeć odgłos uderzenia i cienki spazm bólu. Riverwind krzyknął tryumfalnie i runął w stronę intruza. Przebiegł jednak tylko kilka kroków i wpadł na Catchflea.
- Uff! Uważaj!
- Patrz pod nogi… ouu! Uważaj na klingę…
   Riverwind wyplątał się akurat na czas, by zobaczyć sylwetkę złodzieja jak prostuje się i rusza po głazach na wschodnim brzegu polanki. To coś miało znaną wszystkim formę: głowa, dwa ramiona, dwie nogi, lecz nie dało się stwierdzić, czy to człowiek, krasnolud czy kender. Intruz na moment się zatrzymał po czy przeskoczył skałę i zniknął z oczu.
- Oddawaj moją torbę! – wrzasnął Riverwind.
   Prawie wszystko, co posiadał, a niewiele tego było, mieściło się w tej torbie. Wraz z Catchflea byli już na nogach.
- Bierz derkę i chodź za mną – pośpiesznie zawołał Riverwind.
   Schował szablę do pochwy i ruszył w stronę skał, za którymi zniknął złodziej. Skały były poszarpane i kanciaste, lecz Riverwind wdrapał się na ich szczyt. Przyklęknął na brzegu skały i usiłował wzrokiem przebić ciemność. Zupełnie, jakby zaglądał w źródło północy,
   Z ciemności nagle wyleciał kamień i uderzył go jak żądło, prosto w brodę. Starcił równowagę, siadł twardo i zaczął się ześlizgiwać. Zwolnił ześlizgiwanie przez wbicie pięt w podłoże. Po chwili jednak stwierdził, że przecież i tak musi zejść na dół a taki ślizg jest całkiem łatwy.
   Nachylenie się skończylo, lecz miast twardego podłoża poczuł Riverwind pod stopami tylko pustkę. Podczas gdy nogami wierzgał w powietrzu, jednocześnie usiłowal oburącz chwycić się czegoś, co zatrzymało by spadanie, wokoło były tylko luxne kamyki. Zsuwając się po takim żwirze Riverwind wpadł w pustkę i spadał, i spadał, i spadał.
- Catchflea, uważaj! – było wszystkim, co zdołał wrzasnąć.
   Powolne sekundy mijały a Riverwind spasał stopami w  ciemność. W każdej chwili mógl trzasnąć i rozbić się o twarde podłoże.
   Machał ramionami i nogami, i ciągle spadał, a powietrze wokół płynęło szarpiąc rękawy i nogawice i owijając ciasno wokół kończyn. Szybko zorientował się w czymś jeszcze: otóż spadal za wolno – o wiele za wolno. Prędkość opadania wyglądała na nie większą niż prędkość biegu po zwykłym zboczu. A może to tak bardzo zgęstniało samo powietrze, oblepiało go moż e niczym syrop, i spowolniało upadek? Coś zdecydowanie go spowalniało. I z całą pewnością, nie było to nic naturalnego. Magia.
   Uświadomienie sobie tego było wystarczająco przerażające by się natychmiast ciężko spocił. W czasie dalszego spadku zdołał jednak strach opanować. Popatrzył w górę. Nawet nie mógł dostrzec dziury w którą wlecial. Wokoło były tylko mgliste sugestie istnienia szybko przesuwających się ścian, kiedy jednak chciał ich dotknąć natychmiast stracił równowagę i wywinął stopami nad głową. Po kilku wściekłych ruchach odzyskał pozycję i od tej chwili trzymał już ramiona szeroko rozłożone.
   Nie miał pojęcia, jak długo już spada. Nie odczuwał samego czasu.Nie było nic, tylko wiatr i ściany otaczające spadającego mieszkańca równin.
- Dokąd ja spadam? – spytał głośno.
- I jak dostaniemy się znów na górę? – odparł nieco odległy głos z góry.
- Catchflea, to ty? – spytał Riverwind.
- To ja, tak.
- Gdzie jesteś?
- Powiedziałbym, że jakieś trzydzieści stóp nad tobą.
   Riverwind próbował go dostrzec, lecz było zbyt ciemno.
- Też wpadłeś dp tej dziury? – spytał głośno.
- Nie. Wskoczyłem za tobą.
- Co takiego!
- Pamiętasz, co powiedziały żołędzie, że mam iść za tobą i zejść, tak!
- Zawsze robisz, co ci te żołędzie każą? – spatał Riverwind.
- Zawsze, duży człowieku.
   Riverwind potrząsnął głową niedowierzając. Dziwna sprawa, bowiem poczuł się nieco lepiej wiedząc, że w tym wariackim spadaniu nie jest sam. Ponownie spłynął z góry głos catchflea.
- Jak dostaniemy się na górę?
   Poniżej pojawiło się błękitne światło. Riverwind zapalczywie skłonił się w pasie byle tlko lepiej mu się przyjrzeć. Światło miało ten sam kolor co dziwna kulka jaką znalazł na górze. Poświata zbliżała się szybko. Po chwili, to coś… a może, ktoś… przeleciało obok. To była kolejna kula. Taka sama jak poprzednia, tylko że ta była zamocowana rękojeścią do ściany.
   Upadek trwał już tak długo, że Riverwind zaczął się niecierpliwić. Błękitna kula zniknęła gdzieś nad głową. W jej poświacie mógł nawet zobaczyć Catchflea obramowanego delikatną aurą. Kiedy kolejna lazurowa kropka pojawiła się daleko poniżej jego stóp, Riverwind zdecydował że spróbuje kopnięciem ją oderwać. Chciał zabrać ze sobą coś, co oświeciłoby mu otoczenie. Wymierzył wzrokiem swą pozycję. Kula powinna się znaleźć w zasięgu wyciągniętych palców.
  Stracił niepewną równowagę gdy tylko sięgnął ramieniem. Walnął mocno w ścianę i się od niej odbił. Dłoń tylko lekko stuknęła kulę. Nie było szansy by ją pochwycił. Kula szturchnięciem się uwolniła z uchwytu, lecz miast spadać dalej razem z myśliwym, odpłynęła w górę. Ledwie, ledwie minęła Starego mężczyznę wciąż jeszcze spadającego śladem Riverwinda.
- Co to było? – zawołał przestraszony Catchflea.
   Gdy tylko Riverwind wyjaśnił stary człowiek zakrzyczał.
- Nie mieszaj się do nich! Możesz przeszkodzić magii dającej nam taką poduchę przed upadkiem.
   Powietrze, dotąd rześkie i chłodne przez całą drogę na dół, stawało się powoli cięższe i cieplejsze. Riverwind szybko minął w locie cały szereg pierścieni z ogniście gorącego kamienia. Promieniowały one ciemno czerwonym ciepłem. W takim niepewnym oświetleniu mógł jednak spostrzec, że szyb jakim leci ma około osmiu stóp szerokości. Ściany natomiast gładko polerowane.
   Słyszał okrzyk Catchflea gdy ten przelatywał między pierścieniami. Rzucił mu parę słów otuchy. Zdecydował się na ostatnią próbę spowolnienia lotu. Wyciągnął nóż i usiłował wbić go w twardy kamień ścian. Utwardzana ogniem klinga noża skrzesała snop iskier, lecz poza adrapaniem powierzchni wiele nie zdziałała. Riverwind stracil chwyt na rękojeści i nóż wypadł mu z ręki. Spadał o wiele szybciej niż on sam. Parę sekund później usłuszał uderzenie noża o podłoże. Nóż w coś uderzył. Może w dno?
   Nagle, ni stąd ni z owąd, szyb zwęził się do wąskiej szyjki, zupełnie jak w lejku. Dziwna siła powodująca spowolnienie spadku Riverwinda teraz omal go w powietrzu nie zatrzymała.Skrzyżował ramiona na piersi i prześlizgnąl się przez zwężenie uderzając tylko lewym biodrem i ramieniem zanim wylądował w komorze poniżej. Nogi się pod nim załamały a przed oczami rozbłysły gwiazdy.
   Wystarczająco długo leżał ogłuszony by coś miękkiego opadło na jego ciało. Po zapachu rozpoznał swoją własną, końską derkę. Piętami w dół doleciał do szyjki lejka Catchflea. Na parę sekund zawisł na palcach po czym puścił. Stary wróżbita wylądował z hukiem prosto na piersi Riverwinda.
- Bardzo przepraszam! Nie zraniłem cię chyba, tak? – spanął.
   Riverwind zakaszlał i spokojnie zdjął z siebie kościstego starca.
- Żadnych złamań – odparł – Biorąc pod uwagę długość upadku to chyba powinniśmy za to podziękować bogom.
   Próbował wstać, lecz w głowie mu zawirowało i szybko usiadł.
- Głowa mi lata jak sucha tykwa na wietrze – powiedział łapiąc się oburącz za głowe.
- Też mam zawroty, tak – wybełotał Catchflea.
   Leżał teraz płasko na plecach. Podniósł rękę i wskazał na sklepienie.
- Tam jest dziura przez którą tu wlecieliśmy, tak. Myslisz, że zdołamy ją stąd dosięgnąć?
   Riverwind przysiadł na udach i popatrzył na otwór w górze.
- To jakieś dwadzieścia stóp – powiedział – Nawet gdybyś stanął mi na ramionach to i tak nie mógłbyś sięgnąć.
   Nagle zorientował się, że dziwnym trafem wszystko wokoło jest doskonale widoczne. Komora była oświetlona przez błękitne kule. Lampy – każda wielkości głowy Riverwinda – zostały nieregularnie zamocowane na ścianach. Prawie tuzin z nich świeciło, lecz większość pozostała ciemna.
   Komora była okrągła, miala pewnie czterdzieści stóp średnicy. Ściany i dno były z bazaltu, ciemnego i gładkiego bazaltu, a tu i ówdzie błyskała w nim mika. Za plecami Catchflea był otwór wyjściowy oświetlony błękitną kulą. Ziemia przestała się chwoać pod stopami Riverwinda więc wstał. Kolana miał znowu solidne. Zachwiał się lekko, wyciągnął rękę do Catchflea i pomógł wstać staremu wróżbicie.
- Co to za miejsce? – spytał Catchflea.
- Nie umiem powiedzieć. Czymkolwiek jest, nie podoba mi się.
Och? Żyjemy przecież, tak?
- Tak. Tylko jak długo jeszcze? Jak mamy stąd wyjść? – mamrotał Riverwind.
   Powlókł się do ściany i dotknął święcącej kuli samym czubkiem palca. Nieruchome dotąd światło zaczęło się we wnętrzu kuli wiercić i kręcić i w ogóle poruszać tak, jakby chcialo uniknąć punktu dotkniętego przez Riverwinda.
- czym są te rzeczy? – zastanawiał się głośno.
   Catchflea był już przy kolejnej kuli. Podniósł ją ze skalnego łoża ukształtowanego jak czarka i trzymał teraz na długość całego ramienia.
- Przynajmniej mamy światło – powiedział starzec – Idziemy?
   Riverwind zabrał rękę od źródła luminescencji i światło wyraźnie się uspokoiło.
- Dokąd?
- Szukać drogi wyjścia, tak.
   Catchflea podniósł derkę Riverwinda i ciasno ją zwinął. Powstały w ten sposób pakunek zarzucił sobie na ramię. Riverwind wydobył szblę i ruszył w stronę tunelu.
- Nie chcesz lampy? – spytał Catchflea.
- Nie. W tych rzeczach jest coś, co mnie niepokoi.
   Riverwind wkroczył do przejścia. Tunel ciągnął się całkiem daleko. W nieregularnych odstępach można było zobaczyć świecące kule. I znów sporo z nich było ciemnych. Uważnie obserwował sklepienie i ściany i poszukiwał znaków mogących powiedzieć, kto ten tunel wykonał. Jakiego rodzaju istoty mogły zamieszkiwać w tak ponurym, podziemnym miejscu?
   Droga była lekko nachylona i wiodła w dół. Riverwind już podniósł dłoń do ust by zacząć jakieś nawoływania gdy Catchflea delikatnie jednak go powstrzymał. Lepiej według niego było zachować ciszę.
- Słuchałem już opowieści wszelkiego rodzaju na temat  złych istot zamieszkujących takie miejsca – górnicze gobliny, koboldy czy stukostrachy. Ci, którzy wtargną w ich domeny zadko tylko uchodzą z życiem.
   Riverwind spojrzał wstecz. Twarz starego mężczyzny była blada i bez krwi. W dziwnym świetle lampy wyglądał jak duch. Nie żartował. Riverwind posuwał się naprzód ze zdwojoną ostrożnością, wciąż plecami do twardej, zimnej ściany.
   Jeśli nie liczyć dziwnych lamp, to w tunelu nie było zbyt duzo do zobaczenia. Sklepienie było łukowe a ktokolwiek ten tunel wyciął musiał być zdecydowanie niższy od Riverwinda. Mysliwy musiał się ciągle schylać by uniknąć uderzenia w kolejne lampy. Dno tunelu pokryte było kurzem. Odwróciwszy się do Catchflea Riverwind zauważył własne ślady w tum kurzu.
- Połóóż to światło na dole, stary – powiedział z napięciem w głosie – Muszę coś zobaczyć.
   Przykucnęli w środku przejścia.
- Popatrz, tutaj są odbicia moich mokasynów – wskazał Riverwind.
   Duże, płaskie mokasyny mysliweg tworzyły spore ślady, jakby smugowe, na zakurzonyej posadzce.
- A te są twoje.
   Poszarpane obuwie Catchflea, powiązane rzemieniem jak i jego ubranie, pozostawiało zupełnie inne ślady.
- A tutaj – wskazał Riverwind – mamy trzeci zestaw.
   Mówił to wszystko szeptem. Było pewne, że właściciel trzeciego tropu szedł tędy. Ślady wyglądały zupełnie normalnie, choć były nieduże i smukłe. Być może dziecko? Ten trzeci wyprzedzał dwójkę mężczyzn i gnał dokładnie środkiem tunelu. I rzeczywiście biegł; ślady palców stóp odbite były wyraźnie a palce były rozstawione szeroko. Śladów pięt praktycznie nie było.
- Złodziej, tak? – szepnął Catchflea.
   Riverwind poważnie skinął głową. Intruz celowo wskoczył do dziury, wiedząc, że zaklęcie opuści go aż do tego miejsca. On i Catchflea znaleźli się teraz na terenie złodzieja. Ostrożność była co najmniej wskazana. Riverwind ścisnął mocniej szablę i wznowili marsz.
   Tunel raptownie skręcał w prawo. Kule na tym odcinku wszystkie były ciemne, co pozostawiło Riverwinda i Catchflea w ciemności. Nie zależnie od średniej temperatury wojownik obficie się pocił. To było przygniatające, te wszystkie zamknięte tunele, zwłaszcza zaś od chwili gdy Riverwind zorientował się jak wiele skały ma nad głową. Teraz te skała, cięzka i nie do przebicia, dociskała go do dołu, prasowała. Riverwind lekko wyprostował zgarbioną sylwetkę i od razu dotknął głową sklepienia. Twardego sklepienia. Mocnego.
- Czy ten tunel nie robi się mniejszy? – spytał z napięciem.
- Nic takiego nie zauważyłem – odparł Catchflea.
   Riverwind poruszył się niezręcznie. Nie mógł wyprostować się w tym tunelu.
- mieszkańców równin nie storzono do bycia kretami – mruknął i obrócił się do Catchflea – Chcę stąd wyjść. Chcę widzieć niebo, poczuć witr na twarzy. I chće stać prosto!
- No i jak się tam dostaniesz, olbrzymie? Polecisz do góry tamtym szybem, tak? – Riverwind już miał na wargach jakąś gorzką replikę, lecz starzec tylko uśmiechnął się rozbrajająco – Twój lęk nie jest rzeczywisty, przyjacielu. Na razie nie ma żadnego zagrożenia.
- Ja czuję… zbliża się!
- A więc jesteś taki, jak ja. Nie zważaj na to. Ja opanowałem swoje lęki. Jeśli ja mogę to zrobić to ty, tym bardziej, tak.
   Riverwind wziął parę głębszych wdechów. Stary wróżbita miał rację. Tunel był solidny, żednego niebezpieczeństwa zawału tu nie ma. Nie było powodu do lęku. Powiedział to na głos.
- Nie ma powodu do lęku.
   Gdzieś przed nimi dało się słyszeć lekkie kroki. Catchflea chwycił Rverwinda za ramię, spojrzenie wyrażało czyste zaskoczenie. Riverwind skinął głową. Złodziej był już niedaleko. Jeśli on potrafił poruszać się po takiej atramentowo czarnej dziurze, to z całą pewnością syn Wanderera też sobie da radę.
- Stój, złodzieju! Zostań gdzie jesteś! – ryknął Riverwind.
   Dx1)ięk jego głosu powoli gasł w tunelu. Kroki chyba ucichły, po czym przyśpieszyły. Dziwaczny, metalowy dźwięk był teraz wyraźniejszy niż początkowo.
- Za nim – powiedział Riverwind do Catchflea.
   Potruchtał pasażem z szablą w dłoni. Podłoże było tu nachylone troszkę bardziej niż przedtem. Riverwind zwolnił. Nie miał zamiaru wpadać w pułapkę kolejnej dziury. Tunel ponownie skręcił w lewo. Po ścianie przeleciał cień dziwacznego kształtu. Kiedy zniknął, ustał też odgłos kroków złodzieja. Riverwind wyszedł zza rogu i został oślepiony jaskrawym światłem. Szyko uniósł rękę i osłonił oczy.
- Co tam jest? – syknął Catchflea.
- Komnata. Piekielnie jasne światło!
   Powoli oczy do tej iluminacji przywykały. Riverwind opuścił rękę.
- Chodź tu, Catchflea, ale bądź cicho.
   Wślizgnęli się do bardzo dużej komnaty o wysoko ukieszczonym sklepieniu. Światło pochodziło ze sporej, dysko kształtnej lampy, która zwisała ze sklepienia na spiżowych łańcuchach. W jej wnętrzu płonął ogień zalewając komnatę światłem. Riverwind posuwał się naprzód przyklejony do ściany i uważnie rozglądał na wszystkie strony. Komnata nie miała regularnego kształtu. Wszędzie dokoła walały się sterty dóbr przeróżnego rodzaju. Wyglądło to wszystko, jakby było posortowane w zależności od materiału z jakiego coś wykonano. Sporo było rzeczy drewnianych: tyki, rączki narzędzi, deski szalunkowe, gonty, belki przeróżnych grubości z widocznymi otworami na czopy. Za rzeczami z drewna sporo było wyrobów ze skóry: stare buty, obuwie poszarzałe od pleśni, pasy, rękawice, nogawice, kołczany, szpiczaste czapki jakie noszą leśnicy, rzemienie, paski, istny miszmasz wyrobów o różnej jakości, od opłakanej do doskonałej.
   A było tego więcej. Wiklinowe kosze i glazurowane garnki. Dzbany smoły, pszczelego wosku i mydła. Wszystko razem przywodziło na myśl magazyn sporego handlarza. Riverwind i Catchflea błąkali się między stertami dóbr, zastanawiając się nad rozumem złodziei kradnących stare buty a nie złoto.Riverwind skierował kroki w na prawo a stary mężczyzna poszedł wąską ścieżką w lewo. I właśnie tam, niedbale ciśnięta między trzy sztuki domowej roboty lnu, leżała torba naramienna Riverwinda. Rzemienie wciąż miała zaciśnięte więc i zawartość była nietknięta.
- Tutaj! Znalazłem! – chrapliwei zawołał Catchflea.
   Przy swoim wzroście Riverwind mógł widzieć wszystko ponad stertami zgromadzonych rzeczy. Znalazł Catchflea i z uczuciem ulgi zarzucił torbę na ramię.
- Mnóstwo tu drewna. Może dałoby się zbudować coś w rodzaju drabiny? – powiedział Catchflea.
   Sięgnąl pod lamówkę połatanej koszuli i wydobył tykwę z żołędziami.
- Co ty robisz?
   Catchflea już klęczał na kamiennej posadzce.
- Staram się dowiedzieć, co mamy robić – odparł.
   Zaczął śpiewną inwokację nad żołędziami. Inny dźwięk – dźwię huczących głosów – nadpłynął z tuneli.
- Ktoś nadchodzi – szepnął Riverwind – Nie ma na to czasu.
   Szabla sama wyskoczyła z pochwy. Masa głosów, rozchodzących się teraz tunelami, była coraz bliżej, stawała się głośniejsza. Mówiący chyba nie przejmowali się faktem, że mogą zostać dosłyszeni. Mowili głośno, chrapliwie.
   Riverwind gestem nakazał Catchflea pozostać nisko a sam na palcach obszedł stos desek i się nań wspiąl. Leżąc płasko na deskach Riverwind rozejrzał się w stronę wejścia. Nadchodziło sześć postaci. Pięc miało na sobie jasne, stalowe pancerze zarówno na piersiach jak i na nogach. Nosili hełmy, dziwacznie ukształtowane hełmy, przypominały wysokie, podzielone stożki. Szósta osoba była niższa i nosiła luźną koszulę i kilt wykonany z jakiegoś połyskliwego, czarnego materiału. Kark koszuli wyrastał w górę i przechodził w kaptur zasłaniający teraz twarz. Osoba ta był trzymana w mocnym chwycie jednego z wiekszych żołnierzy. Usiłowała też coś powiedzieć dość drżącym tonem.
   Riverwind nie rozumiał ich mowy. Mówili językiem jakiego jeszcze nigdy nie słyszał. Najgłośniejszy z żołnierzy, zapewne przywódca, stał i rozglądał się uważnie po komnacie. Ostro o coś zapytał mniejszego w czerni. Kiedy odpowiedź nie nadchodziła przywódca natychmiast uderzył krótkim, metalową pałką. Riverwind się wzdrygnął . Nie lubił okrucieństwa, niezależnie zresztą od jego powodów.
   Niski człowieczek mówił powoli, gestami wskazywał na sterty dóbr dokoła. Urywanymi słowami w bardzo ostrym, gniewnym tonie przywódca wskazał kierunek z którego nadeszli Riverwind i Catchflea a potem kierunek z którego sami nadeszli. Nieduży człowiek wydał kilka, żałosnych dźwięków. Przywódca złapał go za koszulę i cisnął w ręce pozostałych żołnierzy. Pociągnęli protestującego ze sobą.
   Riverwind zsunął się na dół i dopadł Catchflea kryjącego się pod stertą lnu. Zasygnalizował krótko – chodź za mną, gęba na kłódkę. Przemknęli przejściem równolegle do żołnierzy i ich podzwaniającego jeńca. Zawsze starali się, żeby coś ich ukrywało przed wzrokiem obcych. W samym centrum komnaty była pusta przestrzeń. Dwóch żołnierzy zaciągnęło tam siłą jeńca i powaliło na kolana. Przywódca podszedł z boku niosąc obnażony miecz.
   Riverwind ruszył do akcji. Umiał rozpoznać nadchodzącą egzekucję.
- Ha! – wrzasnął wypadając na otawrte pole.
   Żołnierze się cofnęli. Byli zdecydowanie niżsi od mieszkańca równin, którego wzrost wyraźnie ich zmieszał. Dobyli krótkich mieczy i ustawili się szeregiem, jeden obok drugiego. Opancerzone ramiona oparły się o siebie. Hełmy mieli już zamknięte, kute przyłbice nosiły wizerunki stylizowanych twarzy z wytłoczonymi minami i uniesionymi brwiami. Skazany człowiek, którego tożsamość wciąż pozostawała ukryta pod kapturem, wskazał na Riverwinda i zagadał szybko. Riverwind nie potrzebował nawet tłumacza by zrozumieć tryumfalne:
- Mówiłem wam!
   Przywódca żołnierzy stanął z przodu. Podniósł krótki, ciężki miecz.
- No dobra, byczku – mruknął Riverwind – Dobry jesteś przeciw nieuzbrojonym. Popatrzmy jak będziesz przeciwko mnie.
   Był od nich o co namniej dwie stopy wyższy, jego szabla też miala długość dwukrotnie większą niż ich krótkie miecze. Tyle, że było ich pięciu. Przywódca warknął jeden rozkaz. Żołnierze ustawili się za plecami Riverwinda i wystawili nań tępe końcówki mieczy.
- Przyjacielu – rzekł Riverwind do ocalonego chwilowo jeńca – Ocaliłem ci kark, lecz może mnie to kosztować mój własny.
   Mały człowiek, wciąż jeszcze na kolanach, spojrzał na wojownika z pytającym nachyleniem głowy.
- mam nadzieję, że jesteś dobrą osobą. Nie chciałbym umierać ratując łajdaka.

   Przywódca zaatakował Riverwinda szerokim cięciem przez pierś. Wojownik sparował i odskoczył. Pozostali żołnierze dołączyli do walki, lecz serca do niej mieli. Riverwind wrzasnął na nich i odskoczyli, już więce w zasięg szabli nie weszli.
   Wymieniał teraz cięcia z przywódcą. W pewnej chwili jego szabla przejechała po dziwnie uśmiechniętym hełmie. Przeciwnik zachwiał się i odskoczył potrząsając głową. Riverwind zaatakował wrzeszcząc głośno wojenne zawołanie Que-Shu. Przestrzeń w komnacie aż zadzwoniła.
   Dwie, szybko następujące po sobie niespodziani, zmieniły całkiem przebieg walki. Nieduży, nieuzbrojony obcy zerwał się z kolan i szybko odskoczył z drogi, jakby wystraszył się walczących. Kiedy tak odskakiwał byle dalej od ryzyka zranienia to kaptur, dotąd skrywający twarz, opadł na plecy. Riverwind spojrzał i na chwilkę zamarł zaskoczony.
„On” to była ona! Czupryna krótkich, sztywnych włosów wyskoczyła spod kaptura i sterczała teraz na jej głowie. Ostro zakończone uszy wystawały z krótkiej fryzury. Riverwind nigdy jeszcze nie widział elfa, lecz słyszał o nich dość by wiedzieć, że ma przed sobą dziewczynę elfickiej krwi.
   Dokładnie w tym samym momencie, z solidnym kawałem drewna w ręku, pojawił się Catchflea. Usłyszał wojenny okrzyk Riverwinda i ruszył na pomoc.
- Jestem z tobą, wielki! – krzyknął odważnie.
   Nieszczęściem dla Catchflea pomiędzy nim a Riverwindem było czterech bojaźliwych żołnierzy. Najwidoczniej uznali, że głupio wyglądający starzec zagrożeniem dla nich nie będzie i wszyscy nań ruszyli. Kawał drewna wytrącono mu z rąk a on sam został powalony.
   Riverwind zbyt długo spoglądał na elfią dziewczynę. Przywódca żołnierzy trzepnął go z tyłu w głowę metalową pałką. Riverwind padł gliniane naczynia i rozszypał je z brzękiem po posadzce. Nim zdążył wydostać stopy z odłamków ceramiki dopadł go przywódca i ponownie walnął w głowę. Przed oczami Riverwinda zapłonęły wszystkie gwiazdy. Potem była już ciemność.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#4 2018-09-22 16:14:10

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 4

Di An

   Żołnierze wyciągnęli Catchflea i Riverwinda z komnaty do szerokiego korytarza i tam zostawili pod ścianą. Czarnooka elfka przyklękła przy Riverwindzie i przyłożyła mu do ust szyjkę miedzianej butelki. Kaszlnął ostro i otworzył oczy.
- Na wszystkich bogów! – mruknął – To woda czy solanka?
   Dziewczyna trzymała mu butelkę przy ustach mimo, że usiłował odwrócić twarz. Ręce miał ciasno skute łańcuchem do ciała.
- Dość! – powiedział i wreszcie głową odsunął butelkę.
   Dziewczyna zabrała butelkę. Podciągnęła Catchflea do pozycji siedzącej i jego też uraczyła słoną wodą. Stary wróżbita zakrztusił się i potrząsnął głową
- Próbujesz mnie otruć? – powiedział wciąż jeszcze zamroczony.
- Wszystko w porządku, Catchflea – powiedział Riverwind – Ona próbuje być uprzejma.
- Och, moja głowa. Co się stało?
- Zostaliśmy pokonani przez podziemne elfy.
- Elfy! – zawołał Catchflea.
- Na to wygląda. Nie zauważyłeś wyglądu tej dziewczyny?
   Catchflea popatrzył z ukosa na szczeciniasto obciętą dziewczynę. Siedziała teraz po przeciwnej stronie tunelu.
- Pobłogosław, Branchalo – powiedział – Masz rację, wiekli człowieku.
   Pojawił się mrukliwy przywódca. Podniósł przyłbicę i ukazał twarz. Wyglądał zupełnie podobnie do dziewczyny – jasna skóra, wielkie oczy, ostry podbródek, wąski nos. Kiedy dziewczyna zaczęła coś mówić śpiewnym tonem, podniósł pałkę jakby miał zamiar ją uderzyć.
- Jesteś brutalem – stwierdził rzeczowo Riverwind – Grzmiący byczek, który umie bić tylko bezbronne dzieci.
   Wyprowadzony z równowagi przywódca zagrzechotał długie pytanie. Riverwind potrząsnął głową.
- Nic nie rozumiem.
   Bezużyteczna wymiana zdań trwała jakiś czas. W końcu zniesmaczony przywódca ją zakończył. Tymczasem żołnierze, już znacznie śmielsi widząc łańcuchy więżące mieszkańca równin, szturchańcami postawili na nogi i jego i Catchflea. Sklepienie tunelu było tu jeszcze niżej niż wcześniej. Głowa Riverwinda natychmiast weń uderzyła. Odczuł gwałtowny przypływ klaustrofobii, lecz szybko go opanował. Nie miał zamiaru okazać najmniejszej słabości w obliczu swych strażników.
   Dziewczyna i przywódca prowadzili dalej pasażem. Riverwind wciąż się potykał z powodu więzów cisnących ramiona. Catchflea był związany w podobny sposób. Drogę oświetlały błękitne kule. Lecz co najmniej połowa  nich była ciemna. Riverwind zastanawiał się jakiego paliwa dziwne kule używają i dlaczego tak wiele z nich nie świeci.
- Jak sądzisz, gdzie nas zabierają? – spytał stary mężczyzna.
- Mam nadzieję, że na powierzchnię.
- W Silvanesti, tak?
- A tego, to nawet nie zamierzam się domyślać.
   Któryś z żołnierzy ciągnących Catchflea wpadł na pomysł by podstawić mu nogę. Stary wróżbita twardo upadł na kamieniste podłoże zakrwawiając sobie nos. Krew popłynęła z jednego z nozdrzy prosto w zmierzwioną brodę. Riverwind się obrócił. Czwórka elfów miała przyłbice podniesione a jeden z nich właśnie kpiąco się uśmiechał. Riverwind wywinął długą nogą i palnął kpiarza prosto w pierś. Potężnie uderzony elf poleciał do tyłu i z brzękiem metalu wylądował na ścianie. Kompani głośno się roześmieli, nawet przywódca się uśmiechnął.
- Przynajmniej mają jakieś poczucie fair play – mruknął Riverwind.
   Catchflea, lekko się trzęsąc, wstał na nogi.
- I kiepskie poczucie humoru, tak – stwierdził kwaśno.
   Dziewczyna troszkę pozostała za przywódcą i dreptała teraz tuż przed Riverwindem. Ten się odezwał spokojnie.
- Zastanawiam się, dlaczego takie dziecko wędruje ciemnymi tunelami?
- Może wcale nie być dzieckiem. Elfowie żyją znacznie dłużej od nas.
- Och?
   Catchflea odkaszlnął.
- To dziecko może mieć ze sto, albo i więcej lat.
   Podczas tej rozmowy dziewczyna przyglądała im się bez jednego mrugnięcia powieką. Większość jej uwagi skierowana była w stronę Riverwinda. Starał się więc mówić spokojnie i bez śladów czegoś, co mogłoby ją wystraszyć.
- Dziękuję za wodę – powiedział – Jeśli to była woda. W każdym razie nie było to gorsze od soku z jagód nepta.
   Dziewczyna podrapała się po nosie. Wolałby, żeby tego nie rozbiła; natychmiast odczuł swego nosa a przecież nie mógł się podrapać.
- Jak ci na imię? – spytał – Ja jestem Riverwind. Syn Wandererera. A to jest Catchstar…
- Catchflea – poprawił stary mężczyzna.
- Jesteśmy z Que-Shu. Kim ty jesteś? – skończył Riverwind.
   Ziewnęła ukazując małe, białe zęby i język koloru marchwi.
- Marnuję powietrze, co?
- Marnujesz, tak – odparł Catchflea.
- Przynajmniej głowa jeszcze pozostała mi na karku – Riverwind uśmiechnął się lekko w stronę dziewczyny – I twoja też.
   Tunele w czeluściach Krynnu zygzakowały co i rusz. Przeszli już taki kawał drogi, że Riverwind miał nawet przelotną myśl, że mogą nawet dojść na powrót do Que-Shu tyle, że podróżując całe mile pod ziemią. Nie miał oczywiście najmniejszego pojęcia w jakim kierunku idą czy, jeśli już o to chodzi, gdzie może się znajdować Que-Shu.
   Szlak był miejscami tak wąski, że wszyscy musieli iść gęsiego. Było to trudne dla Catchflea, lecz bezgranicznie trudne dla Riverwinda. Był wysoki i nie mógł użyć ramion. Obaj mężczyźni co i rusz walili głowami w sklepienie lub kaleczyli kolana na ostrych odłamkach skał. Dziewczyna zawróciła i chwyciła łańcuch Riverwinda. Delikatnie sterując wojownikiem przeprowadziła go przez trudny odcinek nie odzywając się ani słowem. Gdy tunel się wreszcie rozszerzył zawróciła zostawiając Riverwinda i pomogła przejść Catchflea. Z nim już nie była tak delikatna co wywołało gorące protesty starego wróżbity.
- Widać od razu, kto jest jej faworytem, tak? – powiedział naburmuszony starzec.
   Nos przestał mu krwawić, lecz na nogach miał świeże zadrapania.
- Może chodzi o twoją brodę – powiedział Riverwind – Ci elfowie nie darzą chyba zarostu na twarzy dużym szacunkiem.
- Barbarzyńcy – mruknął starzec.
   Martwe, zastałe powietrze w korytarzu nagle stało się czyste. Lekki, zdecydowany wiatr, ciepły i niosący wyrazisty smak dymu, owiał twarz Riverwinda. Błękitne kule były tu w większej liczbie więc mężczyźni mogli ujrzeć ściany, żyły czerwonego i purpurowego kamienia pokrywające wydeptaną posadzkę. Były też znamiona istnienia tu wody; korzenie wystające po prawej stronie ze ściany korytarza wydawały stęchły zapach.
   Jeszcze jeden ostry skręt w prawo i tunel się skończył. Mrok zamkniętego pasażu ustąpił przed atmosferą znacznie jaśniejszą. Riverwind się wyprostował i zatrzymał. Dziewczyna daremni szarpała łańcuch. Nie ustępował. Wpatrywał się w welki cud.
- Catchflea – to było wszystko, co zdołał wykrztusić.
   Stary mężczyzna stał przy ramieniu Riverwinda z szeroko otwartymi ustami. Do tarli do ogromnej kawerny, długiej na parę mil i szerokiej co najmniej na milę. To była prawdziwa jaskinia, miala nawet potężne stalaktyty długości dwudziestu stóp zwieszające się ze sklepienia, jakieś czterysta stóp wyżej. W sporej odległości po prawej stronie jaskini znajdowało się szerokie, surowe otwarcie do kolejnej kawerny, również wypełnionej światłem.
   Podłoże jaskini było szerokie i płaskie, wyglądało jak porośnięte jaskrawo kolorowymi stalagmitami. Żółte, biało niebieskie i pomarańczowe skamienieliny wyrastały z ziemi. Nawet bardziej zdumiewająca była doprawdy ogromna liczba błękitnych kul, które spoczywały na stożkowych kamiennych wieżach. Riverwind nawet nie zaczynał ich liczyć. Wiele z nich było ciemnych, lecz wystarczająco duża liczba świeciła co wystarczyło, by jaskinia wyglądała tak jasno, jak wioska Que-Shu o świcie.
   Przywódca elfów odpiął pasek podbródkowy swego hełmu i go zdjął. Jak na swój wzrost to miał szerokie ramiona, które wznosiły się i opadały w rytmie oddechu. Włosy miał długie i połyskliwie białe, choć twarz nie nosiła znamion żadnego wieku. Tonem lekkiej konwersacji pogadał chwilkę z dwoma ze swych żołnierzy. Gestem wskazał wielką kawernę i ciężko westchnął.
   Między stalagmitami była wycięta ścieżka. Gdy tylko wyszli z wejścia do tunelu dziewczyna wyrwała się żołnierzom i uciekła. Dwójka pozostałych żołnierzy ruszyła za nią, lecz przywódca ich odwołał.
- Przykro patrzyć, jak odchodzi – powiedział Riverwind – Jedyne iskierki uprzejmości od tych ludzi zaznaliśmy tylko od niej.
- Mam nadzieję, że daleko ucieknie, tak. Wtedy jej nie skrzywdzą – zauważył Catchflea.
   W górnym końcu jaskini wiatr był mocniejszy. Dzwoniły tam kuranty brązowych i miedzianych dzwonków zawieszonych na cienkich łańcuchach pomiędzy szczytami stalagmitów. Dźwięk dosłownie zaczarował Catchflea. Jak nieprzytomny zaczął się włóczyć w stronę tych dzwonków. W końcu dwójka żołnierzy przywiodła go z powrotem. Tym razem już nie tak brutalnie. Jaskinia sama jakby inspirowała w obecnych nastrój, który Riverwind potrafił nazwać wyłącznie czcią.
   Kwaskowy zapach był tu wyraźniejszy niż w kawernie. Żółtawa mgła wisiała w powietrzu pod sklepieniem i przewijała dokoła wiszących iglic. Odór przypominał Riverwindowi zapach kowalskiej kuźni – płonącego węgla i gorącego metalu.
   W pobliżu łukowego wejścia do następnej kawerny ścieżka się znacznie poszerzała. Przywódca wskazał na nową jaskinię i powiedział.
- Vartoom.
- Co on ma na myśli? – pytał Riverwind.
- Vartoom – powtórzył elf – Vartoom.
- Brzmi jak nazwa, tak – powiedział Catchflea po czym podnosząc nieco głos, powiedział – Rozumiem: wasz dom to Vartoom, tak?
- Vartoom – powiedział elf i wznowił marsz.
   W miejscu gdzie kończyła się pierwsza jaskinia a zaczynała druga znajdowała się głęboka rozpadlina, zbyt głęboka by określać jej głębokość. Przez rozpadlinę rzucono wąski mostek z kamienia. Przywódca szybko wszedł na przęsło, tyle, że było ono nie szersze od jego własnej stopy. Pogonił Riverwinda ostrym:
- Moyun!
   Mieszkaniec równin wzdragał się na samą o tym myśl.
- Nie utrzymam równowagi na czymś tak wąskim! – powiedział Riverwind – Nie ze związanymi ramionami!
   Elf machnął ręką i parę razy powtórzył słowo „moyun”. Catchflea popatrzył ponad krawędzią i zbladł.
- Litości! Sapnął – nie zdołamy tego zrobić!
- Oni nie rozumieją, że zakręci nam się w głowie i zlecimy – powiedział Riverwind.
   Żołnierz z tyłu podszedł i go popchnął.
- Nie – powiedział zapierając się nogami.
   Elf naparł mocniej. Riverwind obrócił głowę i ryknął na niego.
- NIE!
   Żołnierz cofnął się do kompanów nerwowo pomrukując. Dowodzący elf tylko powtarzał „moyun” z coraz mniejszą dozą cierpliwości.
- Zdejmij z nas te łańcuchy to pójdziemy. Nie musisz nas wiązać. Nie mamy dokąd uciec – powiedział Riverwind wykręcając się tak by pokazać dowódcy łańcuchy.
   Sedno wypowiedzi chyba dotarło do elfa przebijając barierę językową. Dowódca szybko odwinął kawał drutu zabezpieczającego łańcuchy na plecach. Riverwind ruchem ramion zrzucił więzy i zaczął się rozcierać, żeby przywrócić czucie w członkach. Na jedno słowo dowódcy, żołnierze elfów dobyli mieczy podczas gdy sam dowódca uwalniał Catchflea.
- Nie sądzę, żeby nam ufali – powiedział stary mężczyzna.
- Moyun – powiedział dowodzący elf.
   Belka służąca za most była nie tylko wąska. Była wygładzona jak szkło. Podeszwy jelenich mokasynów Riverwinda zaczęły się ślizgać na zdradzieckiej powierzchni. Catchflea usiłował zrobić na tym mościku kilka kroków, lecz zaraz się cofnął. Żołnierz dźgnął go w brzuch mieczem. Catchflea zaskowytał i odskoczył.
- Pozwolicie, że zdejmę buty, tak? – pisnął wskazując na stopy.
   Elfowie beznamiętnie przyglądali się, jak rozwiązuje rzemienie podtrzymujące skrawki skóry udające obuwie. Wszedł na mostek o wiele pewniej, wręcz chwytał palcami stóp podłoże. Żołnierze tymczasem, wszyscy w butach podbitych stalą, przeszli za nim okazując wielką nonszalancję.
   Niezależnie od kilku przerażających poślizgnięć Riverwind też przeszedł na dugą stronę. Dowódca, trzymając dłonie oparte o biodra, krzywił się na powolne postępy jeńców. Nawet powiedział coś niezwykle sarkastycznym tonem. Riverwind był zadowolony, że nie zrozumiał słów. Ton był wystarczająco obraźliwy.
   Podłoże po drugiej stronie mostu było dokładnie obrobione na kształt tarasów; seria szerokich, niskich stopni. Stalagmity zostały młotami rozbite na wysokości ramion elfów – dla Riverwinda był to poziom talii – a powstałe w ten sposób płaskie tace udekorowano metalowymi rzeźbami. Catchflea był zaintrygowany. Zwłaszcza zainteresowały go rzeźby bardziej abstrakcyjne. Zwoje brązowego drutu, srebrne dzwonki, pręty pokryej zielonkawą patyną miedzi. To wszystko balansowało na punktowych podporach i delikatnie poruszało się na wietrze. Catchflea wyciągnął chude ramię by dotknąć misternych skarbów.
   Płazem miecz żołnierz trzasnął go w plecy. Rozgniewany Riverwind odwrócił się na pięcie, złapał napastnika na polerowany pancerz na plecach i uniósł do góry odrywając od ziemi. Pancerz wraz z elfem ważył pewnie jakieś sto pięćdziesiąt funtów. Elf wył ze strachu i z gniewu. Dowódca zaczął wymachiwać mieczem i wydawać jakieś władcze rozkazy.
- Chcesz go z powrotem? – sapnął Riverwind – o to go masz!
   Cisnął wiercącego się brutala na dwójkę pozostałych żołnierzy. Elf wylądował z potężnym trzaskiem, choć jego kamraci dążyli jednak uskoczyć. Riverwind ciężko dyszał, lecz zwrócił się w stronę dowodzącego elfa.
- Jeśli chcesz się nad nami znęcać, to przynajmniej oddaj miecze żebyśmy mogli walczyć jak ludzie!
   Główny z elfów w odpowiedzi wrzasnął coś w jego stronę. Tak dyskusja hałaśliwa trwała aż do niespodziewanego powrotu elfickiej dziewczyny.
   Wszyscy ucichli. Dziewczyna nie przyszła sama. Za jej plecami znajdował elf raczej wysokiego wzrostu, odziany w długą do kostek szatę połyskującą miedzianą nicią. Włosy miał, podobnie zresztą jak dowodzący żołnierzami, białe. Na szczupłej, bladej i teraz obnażonej klatce piersiowej nosił naszyjnik z miedzianych rurek, które promieniście opasywały mu szyję.
   Dowódca żołnierzy coś warknął ze złością w stronę nowo przybyłych. Elf w długiej szacie powiedział coś uspokajająco i gestem wskazał na dziewczynę. Wyszła z grona żołnierzy mówiąc coś błagalnym tonem. Riverwind był zafascynowany takim przedstawieniem, choć nawet nie potrafił rozpoznać języka.
   Catchflea otrząsnął się już po otrzymanym ciosie. Kaszlnął i zwrócił się do Riverwinda.
- Dlaczego on to zrobił? Przecież chciałem tylko dotknąć dzwonków, tak?
- Kto wie? Pewnie dotykanie tych dzwonków to jakieś tabu – wskazał palcem w stronę elfa w długiej szacie – ten mi wygląda na jakiegoś kapłana.
- Nawet tak brzmi – dodał Catchflea.
   Riverwind się zgodził choć wiedział, że równie dobrze dwa elfy mogły spierać się o to, kto z nich dokona egzekucji.
   Spokojnie mówiący „kapłan”  sięgnął w pewnym momencie do ukrytej w szatach kieszenie i wydobył dwa okazy biżuterii. Dziewczyna nisko się skłoniła, z wyraźnym szacunkiem, i oba klejnoty przejęła. Podeszła do Riverwinda i jeden z nich podniosła tak, by mógł się przyjrzeć: był to rodzaj amuletu, wykonany ze złota, gładko pasujący do drobnej dłoni dziewczyny. Początkowo myślał Riverwind, że wyobraża motyla, lecz po bliższym przyjrzeniu się zobaczył, że w rzeczywistości są dwa, elfie uszy połączone w środku.
- Chcesz, żebym to założył? Jakiś dar? – spytał.
   Musiał się mocno przygiąć by znaleźć się w zasięgu rąk dziewczyny, która zarzuciła mu łańcuch na szyję. Wyprostował się a ciężki amulet zakołał się na jego szrokiej piersi.
- Dziękuję – powiedział.
- Nie ma za  co – odparła dziewczyna.
- ja cię rozumiem!
- I powinieneś. Nosisz właśnie Znak Prawdziwego Słyszenia a to sprawia, ze nasze słowa są dla ciebie zrozumiałe – oczy dziewczyny pojaśniały – Mam na imię Di An.
- Jestem Riverwind, syn Wanderera, z ludu Que-Shu.
   Z wielką niecierpliwością Catchflea zaczął szarpać rękaw Riverwinda.
- O co chodzi? – spytał Riverwind.
-Gug murga lokli la – powiedział Catchflea.
   Riverwind stał zdumiony. Nie zrozumiał ani słowa.
- Grom sust idi wock!I
- Pozwól, że jemu też dam Znak – powiedziała Di An i zawiesiła identyczny amulet na szyi Catchflea.
-… przypuszczałbym, ze mam być jedynym który do nikogo nie może zagadać? Przecież oszaleję, tak?
- Stop, stary. Rozumiesz mnie teraz? – spytał Riverwind.
   Catchflea aż zamrugał ze zdumienia.
- Na mych przodków! Rozumiem.
- To nie jest właściwe – warknął dowódca – Intruzów łatwiej byłoby kontrolować, gdyby nie rozumieli naszych słów.
- Jeśli nie możesz przekonać, nie możesz kontrolować – odparł kapłan.
   Zwrócił się w stronę Que-Shu z uśmiechem.
- Jestem Vvelz. Pozdrawiam was w imieniu Domu Światła.
   Słyszą to dowódca aż warknął pod nosem
- A ten niecierpliwy osobnik, to Karn, porucznik Gwardii.
- Kim wy jesteście? – spytał Riverwind.
- Jesteśmy ludem Hest – odparł Vvelz.
- Co to za miejsce? – dopytywał Catchflea.
- Jesteśmy niedaleko miasta Vartoom. Wkrótce się tam udamy.
   Na usta Riverwinda już wypływały kolejne pytania, lecz wtrącił się w to Kern.
- Moja pani oczekuje naszego powrotu – a w stronę Vvelza dodał – Powiadomię Jej Wysokość o twych poczynaniach.
   Vvelz tylko machnął ręką.
- Rób co chcesz. To ja zasiadam po prawej ręce Li El. Nie ty.
   Karn prychnął i szturchnięciem pogonił Riverwinda i Catchflea do ruchu. Karn, jego żołnierze i obaj ludzie wyszli na otwartą przestrzeń. Velz stał obok dyszlowych tyczek wózka . Po potwierdzającym skinieniu Karna uniósł blade ramiona nad głową. Choć usta mu się nie poruszały to w głowie Riverwinda rozległ się jego głos wydający komendę.
- Podejdźcie tutaj, kopacze, i unieście swe brzemię.
   Głowa Riverwinda zaczęła niebezpiecznie wirować po kilku powtórzeniach tego rozkazu. Odezwał się w stronę Catchflea.
- Czułeś to?
- To nie tylko my – odparł stary człowiek – Popatrz!
   Małe postacie elfów odzianych na czarno pojawiały sę jedna po drugiej. Dołączyła do nich również Di An. Nadchodzili w stronę Vvelza jak lunatycy, mieli niewidzące oczy a ramiona zwisłe wzdłuż ciała. Po kilku dodatkowych komendach Vvelza ustawili się przy bliźniaczych tyczkach i je ujęli. Czarno odziane elfy, kobiety i mężczyźnie, ciasno wypenili przestrzeń przy tyczkach. Vvelz wdrapał się wraz z kilku innymi na wózek.
- Dokąd, Karn? – zapytał wesoło.
   Kern tylko nań kwaśni spojrzał. Vvelz wzruszył ramionami i uniósł je do góry.
- Do pałacu, a szybko zmierzać!
   Elfy zgięły karki i wózek ruszył do przodu. Riverwind czuł silny przymus doskoczenia do wózka i przyłączenia się do elfów, gdyż słowa Vvelza wciąż rozbrzmiewały mu w głowie z okrutną wytrwałością. Wraz z upływem mil przebiegających pod kołami wózka zdołał pozbyć się tego przykrego przymusu. Catchflea jednak mocno chwycił bok wózka. Wyglądał na otumanionego. Karn uważnie obserwował jego reakcje. Riverwind się opanował i skupił umysł czarno odzianych elfach ciągnących wózek.
- Czy ci tutaj to niewolnicy? – spytał – Nienawidzę niewolnictwa; to podła instytucja.
- To są kopacze – lakonicznie odparł Kern.
   Catchflea zwrócił się do Vvelza.
- Jesteś czarodziejem, tak?
   Vvelz skłonił głowę.
- Jestem członkiem Domu Światła, tak jak Karn jest członkiem Domu Broni. Ci wszyscy, którzy do tych domów się nie nadają pozostają kopaczami.
   Riverwind był oburzony. Odwracając wzrok od wysilonych karków kopaczy i zwracając się do Vvelza, spytał.
- Kto przemawia w ich imieniu? Kto ich chroni i dba o ich potrzeby?
   Karn się roześmiał.
- Dostają wszystko, co im trzeba.
- My o nich dbamy – spokojnie odparł Vvelz – Są dla nas bardzo ważni.
- Tak jak farmer dba o swe zwierzęta?
- Raczej jak ojciec dbający o dzieci – Vvelz spojrzał na kopaczy – Każdy z Hestów ma szansę na wstąpienie do Domu Światła lub Domu Broni, kiedy tylko osiągnie wiek dojrzały. Ci, co mają siłę i zręczność idą drogą miecza; Ci, co mają spryt i talent magiczny praktykują jako czarodzieje. Ci, co nie posiadają żadnego z tych darów pracują jako kopacze.
   Riverwind nie został tym udobruchany. Zanim jednak spowodował poważniejsze szkody Obrażając przeciwników, wtrącił się we wszystko Catchflea.
- Czy mam rację sądząc, że jesteście elfami? – spytał.
   Vvelz odwrócił się z takim impetem, że aż białe włosy chlasnęły o ramię.
- Nigdy wolno ci wymawiać tego słowa!
- To zakazane! – dodał Karn a jego ręka już spoczęła na mieczu.
   Riverwind i Catchflea wymienili zdumione spojrzenia.
- Wybaczycie mi, tak? Powiedział wróżbita – Nie wiedziałem.
   Riverwind zauważył, że zdenerwowanie Vvelza spowodowało iż kopacze zaczęli ostrzej popychać wózek. W jakiś sposób wola czarodzieja działała impuls poganiający. Niektórzy z kopaczy zaczęli się potykać starając się dotrzymać kroku. Mieszkaniec równin ujrzał Di An, najmniejszą osobę wśród obecnych, jak puszcza uchwyt gdy większy z kopaczy obok zdystansował jej wysiłki. Daremnie usiłowała dopaść uchwytu. Upadła. Pozostali kopacze tylko nad nią przeszli.
   Riverwind wyskoczył na bok i wbiegł przed okute stalą koła. Przepchnął się przez kopaczy i chwycił Di An na parę sekund wcześniej nim prwe przednie koło przecięłoby ją na dwoje. Vvelz zatrzymał wózek.
- Czy jest ranna? – spytał.
   Riverwind starł kurz z twarzy dziewczyny. W jeko ramionach był lekka jak piórko.
- Parę zadrapań. Położę ją z tyłu.
- Nie – twardo stwierdził Karn – Kopacze nie jeżdżą z wojownikami.
- A więc ją poniosę.
   I tak uczynił. Kopacze poprawili szyk i ponowili wysiłki przy wózku. Riverwind maszerował obok wciąż trzymając w ramionach Di An. Catchflea chyba zawstydził się jazdą na wózku i poczłapał do przodu by utrzymać tempo towarzysza.
- Jeśli ty idziesz, olbrzymie, to i ja idę – powiedział.
   Di An jęknęła i zaczęła się wiercić. Oprzytomniała, a gdy zorientowała się gdzie jest, zaczęła się dziko wyrywać.
- Proszę! Opuść mnie! – wołała.
- Wszystko w porządku – powiedział delikatnie Riverwind – Trzymam cię.
- Nie! Muszę ciągnąć ze swymi braćmi !
   Wywinęła się z uchwytu.
- Jesteś ranna, dziecko. Odpocznij chwilkę, tak? – powiedział Catchflea.
- Nie mogę! Najwięksi rozkazują nam służyć, ja muszę… - łzy popłynęły jej po twarzy – Ranisz mnie.
   Riverwind rozpostarł ramiona i Di An zeskoczyła na ziemię. Nim zaskoczeni mężczyźni zdołali powiedzieć cokolwiek młoda elfka już była na swoim miejscu, chwyciła dyszel i ciągnęła ciężki wózek.
- I widzicie – powiedział Karn z wózka – Hestowie znają swoje miejsce.
   Catchflea chwycił Riverwinda za ramię. Mieszkaniec równin był aż wyprężony z gniewu, który z trudem opanowywał.
- Roztropniej, olbrzymie – syknął – Jesteśmy obcy w bardzo dziwnym kraju. Posłuchajmy dwukrotnie nim raz odpowiemy, tak?
   Riverwind krótko potwierdził skinieniem głowy.
- Jesteś bardzo rozumny, jak kogoś kto gada z żołędziami – mruknął.
   Wysoki mężczyzna położył dłoń na ramieniu wróżbity. Maszerowali razem w stronę podziemnego miasta Vartoom.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#5 2018-09-30 09:53:08

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 5

Miasto dymu i ognia

Przejechali tak przez otwartą przestrzeń, szerszą od poprzedniej kawerny i ze sklepieniem znacznie wyżej położonym. Tak naprawdę, to nawet gdzieś tam w górze zaczęły się nawet formować chmury nieco przyciemniające już światło wydostające się z ogromnych kul zawieszonych pod wysokim sklepieniem. Równina pokryta była szarą, pylistą ziemią na której, ku ich zdziwieniu, rosła trawa a nawet jakieś kwiaty. Nie były to rośliny podobne do czegokolwiek widzianego przedtem przez Que-Shu. Łodygi i liście miały jakieś apatyczne, szarozielone, a płatki kwiatów pokrywał jaskrawy pomarańcz, róż i żółć. Catchflea zerwał jeden z kwiatów, dopiero po przyzwalającym skinieniu od Vvelza, i zbliżył do nosa.
- Nie pachną – powiedział.
- Nie wyglądają na prawdziwe – zauważył Riverwind pocierając płatki kciukiem – Przysiągłbym, że są pomalowane!
   Droga wiodła po starannie ułożonych, obrobionych kamieniach. Tak starych i zużytych, że już widniały w nich koleiny wyżłobione tysiącami takich wózków. Zapach dymu był tu znacznie mocniejszy niż przedtem. Riverwind aż poczuł pieczenie w nozdrzach.
- Co to za odór? – spytał.
- Czyżby to był odór? – odparł lekko Vvelz.
- Olbrzym zwęszył nasze odlewnie – z niesmakiem stwierdził Karn – Drażnią delikatny nos.
- Macie dużo odlewni?
- Tak, dużo. Wszystko, co nam potrzebne wyrabiamy z metalu lub minerałów – odparł czarodziej.
   Trawiasty teren już się skończył. Po obu stronach drogi karłowate wózki pchane przez elfów i ludzi jednako, usypywały stożkowe sterty pokruszonych kamieni i spalonych węgli. Jak wyjaśniał Vvelz były to odpady z kopalni. Nieużyteczne resztki jakie pozostały po wytopieniu metali z rud.
- Ależ dużo tego – zdumiewał się Catchflea.
   Hałdy po obu stronach wznosiły się na sto, a czasem więcej, stóp. W podstawie były nawet szersze. Setki takich stosów tłoczyło się wokół przez całą drogę, czasami nawet wysypując zawartość na granitowy bruk. Kopacze tupali dalej nawet gdy zeszklone resztki żużla przebijały się przez liche, miedziane, pokryte patyną sandały. Riverwind dostrzegał krwawy odbicia stóp, lecz nie mówił niczego. Szedł za wózkiem i jego pyszałkowatymi pasażerami. I tylko dłonie zwijały mu się ciągle w pięści.. Lecz nie, Catchflea miał rację. Rozważnie będzie utrzymać na wodzy własną złość.
   Hałdy ciągnęły się przez całe mile. Z każdą mijającą godziną podróży Riverwind czuł coraz gorszy nastrój z powodu ponurej scenerii. To było wszystko zatrute, pozbawione życia. Podczas gdy żołnierze i Vvelz popijali ze srebrnych butelek, stopy kopaczy wznosiły chmury szarego, popielatego kurzu. Pokrywał niczym pudrem czarne ubrania. Gdzie zaś po skórze spływały strużki potu, tam gromadził się kurz i rzeźbił ciała w niesamowite, okrutne wzory. Riverwind, czując już ból nóg, tęsknił przede wszystkim do widoku czystego, błękitnego nieba i powiewu świeżego wiatru w górnym świecie.
   Minąwszy kolejny zakręt napotkali grupę kopaczy wywalającą kolejne odpady z kopalnie. Potężny, kwadratowy zasobnik o metalowych bokach i na stalowych kołach został wywrócony przez tuzin elfów trudzących się z długimi, metalowymi sztabami. Zaparli się sztabami o górną krawędź zasobnika i mocno popchnęli. Cały wózek, skrzypiąc osią kół, przesunął się po gruncie. Deszcz czarnego gruzu wysypał się na piramidę, która już sięgała pięćdziesięciu stóp. Inni kopacze rzucili się do na wpół opróżnionego zasobnika. Przechodząc obok zarówno Riverwind jak i Catchflea patrzyli na upapranych robotników. Kopacze spojrzeli na nich wzrokiem pozbawionym wszelkiego wyrazu. Ich oczy były puste. Riverwind z obawą odnotował fakt, że w okolicy czekało jeszcze co nagnije tuzin zasobników do opróżnienia. Wszystkie wypełnione czarnym gruzem i śmieciami. Kopacze mają przed sobą jeszcze wiele godzin pracy pełnej potu i bólu pleców.
   Rejon wysokich hałd nagle kończył się na wysokim, kamiennym murze. Nie było tam żadnej bramy blokującej drogę a tylko szerokie przejście w murze. Mur sam w sobie miał dobrze ponad sześćdziesiąt stóp wysokości a u podstawy pewnie z dziesięć grubości. Do jego zbudowania użyto kamieni wszelkiego rodzaju i różnych wielkości.
- Dziwne obwałowanie – powiedział Riverwind – Czego on broni?
- Niczego – odparł Karn – Dom Broni chroni Hest mieczem, nie murem.
   Vvelz odchrząknął głośno.
- Olbrzym zadał uprawnione pytanie. Powiedz mu, do czego służy mur.
- Nie widzę powodu, żeby przerośniętym obcym zdradzać nasze sprawy kiedy tylko o nie spytają – warknął Karn.
- To nie jest tajemnica państwowa – kwaśno odparł Vvelz.
- ten mur służy do zatrzymania gruzu, tak? – powiedział Catchflea – Odpadów z kopalni?
   Vvelz skinął głową.
- Dokładnie. W przeszłości hałdy doszły tak blisko miasta, że zatruły nam źródła i zagroziły uprawom. Mądry mistrz Domu Światła, świątobliwy Kosti, zadekretował postawienie muru w calu zatrzymania odpadów.
- I kiedy to było? – spytał Riverwind spoglądając wstecz na długi ciąg hałd.
- Tysiąc sześćset czterdzieści dwa lata temu.
   Catchflea aż z wrażenia potknął się w koleinie kół wózka. Riverwind go podtrzymał i stwierdził.
- Nie miałem pojęcia, że to miejsce ustanowiono tak dawno.
- Ach, jesteśmy bardzo prastarym ludem – odparł Vvelz.
   Karn tylko skrzyżował ramiona na piersi i mocno warknął. Po drugiej stronie muru sceneria była o wiele jaśniejsza. Znaleźli się niemal dokładnie pod wielką lampą z brązu, która oświetlała kawernę. Przed nimi wznosił się kolejny mur, niższy i smuklejszy. Ten jednak był naszpikowany paskudnie wyglądającymi szpilami na szczycie. Gdy wózek dotarł do przerwy w drugim murze Vvelz zatrzymał kopaczy. Zaszurali zatrzymując wózek i odłożyli dyszle. Z trudem łapali oddech.
- Vartoom – powiedział Vvelz wskazując przed siebie eleganckim gestem.
   Miasto ukazało się w jaskini po lewej stronie. Panorama, jaką ujrzeli Riverwind i Catchlea była zdumiewająca. Wznoszący się lekko teren wycięto w formie szerokich tarasów i na takich platformach zbudowano domostwa Hestów. Najniższy z tarasów stanowił ciasną plątaninę uliczek wyciętą w surowym wapieniu i bazalcie. Domostwa miały niewielkie, okrągłe okna i poplamione, dymiące kominy. Pośrednie poziomy – a Riverwind naliczył ich siedem – wyglądały już bardziej zwyczajnie. Wycięto je w biało żyłkowanym granicie. Na zewnętrznych powierzchniach ścian wyrzeźbiono eleganckie linie, spirale płaskorzeźby. Drzwi domostw zrobione były z wypolerowanej do połysku miedzi. Widok najwyższych tarasów spowodował jednak, że obaj Que-Shu stanęli z szeroko otwartymi ze zdumienia ustami. Dwieście stóp nad najniższymi domostwami wznosiły się różowe iglice z prześwitującego alabastru i marmuru. Iglice łączyły się w jeden obraz, zaprojektowany tak, by przypominać węzeł na linie lub korzenie gigantycznego drzewa. Potężne kolumny wspinały się na wiele setek stóp aż do sklepienia kawerny i tam łączyły się z prastarymi, wyglądającymi jak żywe, stalaktytami.
- Wspaniałe – wykrztusił w końcu Catchflea.
- Żadne miasto nie może z naszym rywalizować – dumnie rzekł Vvelz – Jak diamenty i szlachetne metale skrywają się pod ziemią tak i klejnot koronny Krynnu znajduje się w jaskini.
   Odwrócił się w stronę zdyszanych kopaczy i znów zawołał głosem telepaty:
- Chwyćcie a szybko! Napierajcie!
   Polecenie vvelza dotarło również do Riverwinda, lecz już ze znacznie mniejszą intensywnością niż poprzednio. Pewnie zaczynał przywykać. Wózek trzeszczał w ruchu a Riverwind i Catchflea szli jego tropem.
   Z poziomu niższego na wyższy wiodły skośne rampy. Zmęczeni kopacze na takim nachyleniu pod górę zaczęli słabnąć. Żaden z żołnierzy nie zszedł z wózka by zmniejszyć obciążenie.
- Nie możesz bardziej się postarać? – niecierpliwie spytał Karn Vvelza – Pogoń ich mocniej.
   Czarodziej zacisnął uniesione pięści.
- Pchać! Nie zważać na zmęczenie – słodki spoczynek czeka was w mieście. Pchać! Pchać!
   Pogonił ich siłą własnej psyche. Kopacze zaparli się poranionymi i krwawiącymi stopami w suchą powierzchnię drogi. Wysilali się i jęczeli napierając na uchwyty, lecz spadek drogi był za duży. Na koniec Vvelz uległ i przywołał więcej kopaczy do pomocy.
Niech słucha kto może
Podejdzie i dołączy
Swe siły do celu.
Poddani Jej wysokości
Potrzebni natychmiast.
   Trzydziestu elfów, sami kopacze odziani w czarne stroje, natychmiast wypełniło rampę. Niektórzy ruszyli na tył wózka by go pchać a inni chwycili za dyszle i zaczęli ciągnąć. Riverwind szturchnął łokciem Catchflea.
- Zamierzam pomóc – powiedział.
   Stary mężczyzna bez wahania przyłączył się do wysokiego wojownika. Nachlili się nad niskimi kopaczami i oparli dłonie na tyle wózka. Kopacze nie zwrócili na to uwagi, lecz żołnierze zaczęli wygłaszać niewybredne komentarze.
- Uff… nie zwracaj na to uwagi – sapnął Catchfle – Uff!
   Riverwind spojrzał na żołnierzy przez szparki oczu.
- Żaden prawdziwy wojownik nie cofa się przed ciężką pracą – warknął – A żaden człowiek nie jest lepszy od pracy jaką wykona własnymi rękami.
   Nachylenie drogi wreszcie złagodniało a potem znikło. Wózek toczył się teraz lekko. Vvelz rozpuścił kopaczy i zszedł na ziemię. Karn i żołnierze poszli w jego ślady.
- Dlaczego się zatrzymaliśmy? – spytał Karn.
- Sądzę, że gigantom dobrze zrobi, trochę ich wyedukuje, gdy zobaczą miasto bez zbędnego pospiechu – odparł gładko Vvelz – Woły robocze możemy wezwać kiedy tylko zechcemy.
   Szeroka ulca na przedzie tarasu była wprost zapchana kopaczami. Niewiele uwagi zwracali na Riverwinda i Catchflea. Podążali w swoich sprawach z opuszczonymi głowami zwieszonymi ramionami. Catchflea obserwował ich uważnie. Na twarzy pojawił mu się wyraz żalu i zamyślenia.
- Nie mają nawet własnej woli – mruknął Riverwind, po czy głośno dodał w stronę Vvelza – To magia sprawia, że są tak potulni?
- Oczywiście, że nie! Zwykły lud Hestu jest pilny i lojalny wobec swych panów. Nie ma potrzeb by bez skrupułów stosować magię. Och, oczywiście stosujemy Wezwanie i Zebranie, lecz tylko w  celu ukierunkowania ich wysiłków. Kopacze są łagodni bowiem są zadowoleni.
   Riverwind nie potrafił w to uwierzyć. Pamiętał wściekłe wysiłki Di An, byle tylko mogła wrócić do swego miejsca przy wózku. Strach mógł powodować takie postępowanie, nie lojalność.
- Starczy już tych bezczynnych plotek – powiedział Karn, o cal wysunął miecz z pochwy i trzasnął nim z powrotem – Jej Wysokość czeka!
   Żołnierze ustawili się wokół dwóch Que-Shu, dwójka z tyłu i po jednym po bokach. Vvelz i Karn prowadzili. Nie uszli nawet pół tuzina kroków gdy jeden z żołnierzy z tyłu zawołał Karna.
- A co z nią, sir?
   Riverwind i Catchflea spojrzeli za siebie. Di An wciąż stała przy wozie. Oparła się o dyszel, ciężko dyszała z wyczerpania, lecz oczy bystro ich obserwowały.
- Podejdź, dziewczyno – powiedział Karn.
   Di An szybko się doń zbliżyła, lecz stanęła tuż za zasięgiem ramienia wojownika.
- Skoro jesteś odpowiedzialna za ściągnięcie tu tych obcych musisz poddać się osądowi Jej Wysokości.
   Di An zbladła.
- Ależ to pomyłka, szlachetny wojowniku! Ja… ja ich nie przywiodłam! Oni mnie ścigali…
- Nie gadaj, kopaczu. Idź z nimi – wskazał na Riverwinda – I nie opóźniaj! – warknął.
   Karn i Vvelz odeszli. Żołnierze popchnęli mieszkańców równin i Di An. Riverwind dotknął ramienia elfie dziewczyny. Trzęsła się z przerażenia.
- Kim jest ta „Wysokość”? – spytał szeptem.
- Li El, Pierwsze Światłop Hest. Straszliwa Pani! Każe zdjąć mi głowę!
- Nie w naszej obecności – uspokajająco odezwał się Catchflea – A poza tym, Riverwind ma już doświadczenie w ratowaniu twojej głowy.
   Di An spuściła oczy.
- Dziękuję, gigancie.
   Podniósł palcem jej podbródek i ich oczy znów się spotkały.
- Riverwind, tak mam na imię.
- Dlaczego Karn chciał cię skrócić o głowę? – spytał Catchflea – Czego takiego się dopuściłaś?
- Wojownik nie potrzebuje żadnego przestępstwa by zabić kopacza – odparła ponuro – Ale ja akurat nie byłam posłuszna wobec najstarszego prawa w Hest, poszłam do Pustego Świata na górze.
- A dlaczego poszłaś? – spytał Riverwind.
- Tym się zajmuję – odparła cicho – Jestem dzieckiem jałowym więc moje życie nie ma wartości. Posyłają mnie w górę przejściem do Pustego Świata, żebym znalazła rzeczy jakich nie mamy w Hest.
   Zrozumienie rozjaśniło twarz Riverwinda.
- Rozumiem. A więc wszystkie zwykłe rzeczy w tych pieczarach – drewno, skóra, ubrania – zbierasz na górze ponieważ pod ziemią ich nie ma.
- Nie zbieram wszystkiego. Są też inne jałowe dzieci.
- Zabroniono wam iść na górę, więc kto cię posyła? – spytał Catchflea.
   Nim zdołała odpowiedzieć odezwał się Vvelz.
- Ujrzyj, gigancie, odlewnie i warsztaty jakie produkują wszystkie cuda, które możesz ujrzeć w Vartoom – powiedział głosem pełnym dumy.
   Po lewej stronie ulicy widoczny był szereg niskich, owalnych drzwi i okrągłych okien. Progi i parapety były mocno poznaczone sadzą. Wewnątrz tańczyły iskry i płonął ogień. Kopacze harowali nad kawałami stopionego metalu. Vvelz pozwolił ludziom na bliższe przyjrzenie się robocie. Riverwind i Catchflea przyklęknęli  i popatrzyli przez otwarte okno.
   Wewnątrz było niesamowicie gorąco. Na tle poświaty płomieni i gryzącego dymu kręciły się, jak nakręcone marionetki, słabo widoczne sylwetki elfów. Szczypcami dwójka z nich właśnie wyciągała z paleniska czerwony z gorąca kawał metalu. Grupa czterech kopaczy zaczęła weń tłuc młotami. Deszcz iskier poleciał po całym pomieszczeniu.
   Catchflea szybko się cofnął. Twarz miał zaczerwienioną a strugi potu spływały prosto w głąb bujnej brody.
- Na bogów, zostałem upieczony! – zawołał.
   Riverwind otarł twarz skórzaną opaską przegubu.
- Nawet krasnoludzcy kowale Thorbardinu nie żyją i nie pracują w takim piekle.
   Vvelz splótł palce popatrzył na nich dobrotliwie.
- Tutaj, w Hest, wydobywamy najlepsze metale z ziemi. Wszystko, co nam potrzebne, wykonujemy w tych kuźniach i odlewniach.
   Pochylnie i schody wiodły z Alei Odlewni, jak nazwał ją Vvelz, do następnego, wyższego tarasu zwanego Aleją Sztuk. Kopacze byli tu równie liczni, lecz miast dymu i ognia, ulica dźwięczała uderzeniami młotó i podzwanianiem maszynerii. Ponownie czarodziej nakłonił Que-Shu do spojrzenia w okno. Ujrzeli elfów wykuwających łańcuchu, wyciągających na gorąco drut czy rozkuwających młotami brąz i miedź na cienkie płyty.
- Zwróciłeś uwagę – powiedział szeptem Cć dzieci?
- Jest Di An.
- Cokolwiek byś nie powiedział to ona już nie jest dzieckiem. Mnie chodzi o tych naprawdę małych dzieciaków.
   Riverwind wiedział, że stary wróżbita ma rację. Spytał Vvelza o przyczynę tak małej ilości dzieci.
- Przez ostatnie latanie urodziło zbyt wiele dzieci – powiedział zamyślony czarodziej – Sądzę, że przyczyną tego…
- Pilnuj języka – warknął Karn – Jej Wysokość sama powie obcym, co będzie chciała by wiedzieli.
   Trzeci taras zajmowała Aleja Tkaczy. Cieniutkie druty miedziane były tu tkane w miedziane i cynowe „ubrania”. Zacierając metal różnymi chemikaliami nadawano mu różne barwy. Riverwind widział całe stosy czarno barwionej miedzi, zwyczajowego ubrania kopaczy.
   W miarę jak wstępowali na kolejne, wyższe poziomy miasta żołnierze stawali się coraz liczniejsi. Karn był najwidoczniej wysoko postawioną personą ponieważ szyki żołnierzy wszędzie się przed nim otwierały a uzbrojone elfy stawały na baczność podczas ich przejścia.
   Szósty taras nazywano Miejscem Mieczy. Tutaj już wcale nie było kopaczy, tylko żołnierze w jasnej stali i wypolerowanym spiżu. Vvelz wyjaśniał różnice widoczne w pancerzach i hełmach. Zależały one tylko od różnic w poszczególnych regimentach.
- Nie podoba mi się to wszystko – mruknął Riverwind – te wszystkie miecze a my mamy tylko gołe ręce.
- Spokojnie, olbrzymie. Na razie nie dostrzegam zagrożenia – odparł Catchflea.
- Powiedz to Di An.
   Dziewczyna trzęsła się tak okropnie, że Riverwind musiał ją objąć ramieniem. Vvelz i Karn prowadzili niewielką grupę środkiem ulicy szóstego tarasu. Strażnicy z obnażonymi mieczami stali po obu stronach monumentalnej bramy. Wspierające ją kolumny ukształtował naturalny, gigantyczny kryształ kwarcu. Starż uniosła krótkie miecze salutując nachodzącemu Karnowi.
- Powiedzcie Jej Wysokości, że już wróciłem. Z jeńcami – ogłosił Karn.
- Gośćmi – poprawił Vvelz.
   Karn spojrzał spode łba.
- Zobaczymy.
   Jeden z gwardzistów oddalił się niosąc wieść Karna. Qrócił po kilku minutach  z odpowiedzią w postaci jednego słowa.
- Wejść.
- Ja się boję! – zawołała Di An starając się cofnąć.
   Catchflea przeczesał dłonią jej krótką, szczeciniastą czuprynę.
- Bogowie są łaskawi – powiedział do niej  wpatrując się jednocześnie w jasne, przerażone oczy.
- A przynajmniej tak się mówi – dodał Riverwind – mam nadzieję, że słusznie.
   Przez bramę wiodła długa kolumnada z czystego kwarcu. Po obu stronach stała straż honorowa. Opuszczone przyłbice strażników nosiły wizerunek lwów. Metalowe buty elfów dźwięczały głośno na wspaniałej mozaice podłogi wykonanej z milionów miniaturowych granatów, oliwinów i ametystów. Druga brama, wysoka na dwadzieścia stóp i wykonana z nitowanych płyt żelaznych, otworzyła swe wrota do wewnątrz.
   Wewnątrz pałacu było dość mroczno bowiem ciężkie, łukowe sklepienie przesłaniało brązowe „słońce”. Po obu stronach przejścia.  Korytarz wejściowy wypełniony był posągami wojowników Hest, wszystkie były więcej niż naturalnej wielkości i nosiły kompletne pancerze. Każdy pomnik nosił imię martwego wojownika: Ro Dest, teln Wielki, Straszliwy Karz, Ro Welx. Wszystkie wyglądały poważnie i bardzo wojskowo. Żaden nie wyglądał życzliwie.
   Korytarz wejściowy kończył się łukowo zwieńczonym przejściem prowadzącym do następnej komnaty. Na jej końcu dominowało dziecięco stopowej średnicy, świecące palenisko. Dziwniejsze były dziesiątki błękitnych kul zamocowanych na wyciętych w kamieniu postumentach. Najwyższe z tych postumentów znajdowały się blisko ścian podczas gdy mniejsze umieszczono bliżej osi ścieżki. Miało to wszystko bardzo poważny i zajmujący wygląd.
- Czym są te rzeczy? – spytał Riverwind – Myślałem, że to tylko lampy.
- Być może i są, a to wszystko to rodzaj kaplicy – odparł Catchflea.
   Di An była zbyt wystraszona by powiedzieć cokolwiek.
- O czym tam mamroczecie? – spytał Karn.
- Te kule, to tylko lampy, tak?
   Karn zaśmiał się nieprzyjemnie.
- To tylko kolekcja starych relikwii – odparł.
   Teraz już śmiał się pogardliwie. Vvelz zmarszczył brwi.
- To rzeczywiście są światła – wyjaśnił nie zwracając uwagi na Karna – Bardzo stre, przynajmniej większość.
- Dlaczego niektóre są ciemne? – zapytał mieszkaniec równin.
   Czarodziej spojrzał nań z ukosa.
- W swoim czasie, każde światło gaśnie – więcej wyjaśnień nie było.
   Riverind znalazł się już blisko paleniska gdy zorientował się, że płomienie palące się na wysokości jego piersi nie wydają żadnych trzasków, syków ani iskier jak zawsze to czyni ogień. Gdy podszedł bliżej odkrył, że nie dają również ciepła. W płomienia widać było jasne, świecące stosy węgla.
- Co to rodzaj ognia bez dymu i bez ciepła? – zdumiewał się Riverwind.
- To jest Sala Światła – powiedział Vvelz – Czarodzieje Hest stworzyli magiczny ogień całe wieki temu. Przez te wszystkie lata nie przygasł ani trochę.
- A co spala? – głośno zastanawiał się Catchflea.
- Nie mam pojęcia – wyznał Vvelz – Pergaminy, na których spisano sekrety ognia zgniły setki lat temu. Pozostał tylko ogień, cichy i zimny.
   Wyraz smutku lub bólu przeleciał mu po twarzy i zniknął natychmiast, gdy zawołał ich wszystkich Karn.
- Chodźcie – zawołał niecierpliwie żołnierz – Jej Wysokość czeka.
   Okrążyli palenisko za którym skrywały się ogromne drzwi. Strażnicy o lwich twarzach otworzyli je przed nimi. Pomieszczenie za tymi drzwiami było okrągłe. Miało ze trzydzieści stóp średnicy oraz kopułowe sklepienie. Całą powierzchnię kopuły pokrywała wielka mozaika ukazująca heroiczną postać prowadzącą wynędzniałą grupę elfów z roztrzaskanego miasta do wielkiej dziury w ziemi.
- Karn? To ty? Podejdź bliżej.
   Delikatny, kobiecy głos dobiegający do nich nie wiadomo skąd wypełnił cały kopulasty pokój. Karn odpowiedział z niezwykłą uprzejmością i poprowadził pozostałych do wnętrza komnaty.
   Otoczył ich dźwięk czyneli i pluskającej wody. Tyle, że ani czyneli, ani wody widać nie było. W powietrzu unosił się delikatny aromat. Nie całkiem kwiatowy, raczej przypominał świeżość słonecznego światła we porannym powietrzu. Środek komnaty skryty był przed spojrzeniami przez złote draperie ustawione kołem i zwieszające się z połączonych brązowych prętów. Riverwind był na tyle wysoki by móc cokolwiek jednak dojrzeć ponad tymi draperiami. Coś połyskującego, coś złotawego poruszało się wewnątrz zasłoniętej powierzchni. Karn odsunął na bok draperie. Vvelz, Riverwind, Catchflea i Di An weszli do środka kręgu. Elfia dziewczyna natychmiast rzuciła się na wypolerowaną podłogę i przycisnęła twarz do zimnej mozaiki. Riverwind otwarcie spojrzał na postać przed nimi, lecz dopiero po kilku sekundach zdał sobie sprawę na kogo patrzy.
   Na rzeźbionym kamieniu siedział piękna, elfia kobieta. Mleczo białą twarz okalał kaptur ze złotej tkaniny spływający jej na ramiona i okrywający włosy. Złote ziarna kolczyków zwisały ze szpiczasto zakończonych uszu. Usta miała pomalowane na jaskrawą czerwień. Większość postaci skryta jednak była w skomplikowanej draperii złotej szaty, szaty kapłańskiej utkanej z cienkich jak włos złotych nici.
   Karn opadł na kolano.
- Łaskawy majestacie – rzekł z werwą w głosie – Doprowadziłem tu więźniów, jakich pojmałem w głębi południowych jaskiń.
- Zbłąkanych obcokrajowców – gładko wtrącił Vvelz – Niewinnych podróżnych, któzy przypadkiem wpadli do twego królestwa, Li El.
   Całkowicie pozbawione emocji spojrzenie przesunęło się po Que-Shu.
- A więc kto? Intruzi czy raczej ofiary?
   Karn otworzył usta, by dać swą opinię, lecz Li El powstrzymała go jednym skinieniem małego palca. Jej spojrzenie utkwiło w Riverwindzie.
- Mówi, gigancie. I tylko ty.
   Riverwind wziął głęboki wdech, lecz przekonał się jak niezwykle trudno mu wydobyć z krtani dźwięk. Czy był to strach, czy tylko wpływ niezachwianego piękna?
- Wasza Wysokość – rozpoczął – Jestem Riverwind, syn Wanderera, a to mój przyjaciel, Catchflea. Znaleźliśmy się tutaj przez dziwaczne zrządzenie losu i niespodziewaną napaść.
   Li El rozparła się swobodnie na kanapie. Zapach porannego światła stał się intensywniejszy.
- I któż to was napadł?
- Obozowaliśmy z przyjacielem w górach gdy w nocy zostaliśmy obrabowani. Usłyszawszy złodzieja ruszyliśmy w pościg i wpadliśmy do głębokiej sztolni. Jakaś niewidzialna dłoń nas podtrzymała i znaleźliśmy się, bez ran z upadku, w twoim dominium.
   Li El powoli zacisnęła pięść.
- Karn, czy zlokalizowałeś tą sztolnię? – powiedziała z lodowatą precyzją.
- Nie, moja pani…
- Dlaczego nie?
   Skryta hełmem twarz wojownika wyraźnie pobladła.
- Ja… my… właśnie schwytaliśmy tego złodzieja – wskazał palcem na skuloną u jego stóp Di An – A zaraz potem złapaliśmy tych obcych gigantów. Uznałem, że najlepiej będzie natychmiast powrócić do ciebie.
   Królowa Hest nagle wstała. Wszystkie przyjemne doznania pod tą kopułą nagle zniknęły; dźwięki czyneli i pluskanie wody umilkło.
- Sztolnia, głupi Karnie, jest znacznie ważniejsza niż dziewczyna kopaczy czy para ogromnych barbarzyńców. Wszystkie powolne przejścia miały być zamknięte pół wieku temu. Jakim sposobem jedno z nich umknęło twej uwadze?
   Nawet nie podniosła głosu powyżej poziomu zwykłej konwersacji, lecz Karn kulił się podczas tych pytań jak niewolnik w czasie chłosty.
- Wracam natychmiast, Wasza Wysokość! Wezmę dwudziestkę wojowników, znajdę tą przeklętą sztolnie i…
- Nie zrobisz nic dopóki ci nie pozwolę – stwierdziła Li El.
   Krótkie włoski na karku Riverwinda stanęły dęba a on sam poczuł nowy zapach – kadzidlany, ostry. Uznał, że zarówno dźwięki jak i zapachy magicznie kontroluje Li El.
   Królowa zwróciła się w stronę Vvelza.
- Co wiesz o tych zdarzeniach, bracie?
   Vvelz tylko lekko machnął dłonią.
- Nie za wiele. Czekałem właśnie, tak jak rozkazałaś, na powrót oddziału Karna gdy zahaczyłem tego kopacza gdy uciekał tunelem. Gadała coś dziko o jakichś olbrzymach. Kiedy zaś Karn wszedł do wyższej jaskini to spotkałem go i nałożyłem amulety obcokrajowcom, by mogli rozmawiać i nas rozumieć.
- Bardzo dogodne, doprawdy – mruknął Karn.
- A jeśli chodzi o sztolnię, droga siostro, to tak jak mówiłaś, wszystkie zostały zamknięte twym rozkazem pięćdziesiąt lat temu.
   Li El siadła z chrzęstem złotych szat.
- Doprawdy? Wątpię.
- Nikt nie jest w stanie utworzyć nowej – zaznaczył Vvelz – nikt, tylko ty.
   Karn nie potrafił się już dalej powstrzymywać.
- Wasza Wysokość, co mamy zrobić z obcymi?
- Zrobić? Dlaczego mielibyśmy coś robić? To jałowe dziecko nie działało też z własnej woli: ktoś wydał jej rozkaz. Kto taki: musimy sprawdzić.
   Di An aż sapnęła.
- Ona doprowadziła tu ludzi. Czyżbyś proponował ich egzekucję za to, że próbowali odzyskać swą własność, a może za potknięcie w mroku?
- Nie, Wasza Wysokość: to znaczy, tok…
- Powstrzymaj swój język. Karn, jesteś odważnym i twardym kapitanem, lecz kiepskim przywódcą. Za brak jasnego widzenia celu nakazuję ci spędzić trzy dni w Wysokich Iglicach, gdzie będziesz mógł przemyśleć swój brak jasności.
- Ależ to nie jest sprawiedliwe! Wasza Wysokość wie dobrze jak ochotnie wysilam się dla…
   Jedno spojrzenie Li El powstrzymało dalsze słowa.
- Spierasz się z moim rozkazem?
   Karn poczerwieniał na twarzy, lecz sztywno odparł.
- Woli Waszej Wysokości stanie się zadość.
   Obrócił się na pięcie i odmaszerował. Żołnierz rozchylił złote zasłony pomrukując a po chwili ogłos kroków szybko ucichł.
   Li El uniosła się z siedzenia. Przyjemne, uspokajające dźwięki powróciły do komnaty. Zapach gorzkiego kadzidła został zastąpiony czystym zapachem powietrza spłukanego deszczem
- Podejdźcie bliżej, obcy – powiedziała – Poznam was nieco lepiej.
   Bez protestu zastosowali się do żądania i obaj ruszyli krok do przodu. Ruch ten odkrył skrywającą się i wciąż skuloną na podłodze Di An. Kryła się za nogą Riverwinda chcąc uniknąć spojrzenia królowej. Nie udało się.
   Li El ruszyła dłonią w powietrzu. Delikatny dźwięk dzwonka przywołał dwójkę żołnierzy.
- Usuńcie kopacza – powiedziała.
   Gwardziści podeszli, lecz Riverwind stanął im na drodze.
- Nie zagraża nikomu – powiedział.
   Wzrokowe zmagania wielkiego mieszkańca równin i dwóch żołnierzy Hest Li El obserwowała z widocznym zainteresowaniem.
- Musi powiedzieć wszystko, co wie – stwierdziła – Nie kłopocz się kopaczem, gigancie. Poza tym, to przecież złodziejka.
   Żołnierze z wahaniem zbliżyli się  by pojmać Di An. Riverwind napiął mięśnie. Catchflea szarpnął go za rękaw chcąc go trochę uspokoić.
- Siostro, jeśli zapobiegnie to rozlewowi krwi, to mógłbym sam zabrać dziewczynę i ją przesłuchać – uspokajająco odezwał się Vvelz.
   Zarówno Riverwind jak i dwójka żołnierzy Hest popatrzyła królową w oczekiwaniu odpowiedzi.
- Masz zbyt miękkie serce – stwierdziła Li El po dłuższej przerwie – jesteś pewien, że wydobędziesz z niej prawdę?
- Jeśli zawiodę to odeślę ją do twych ekspertów – przyrzekł Vvelz.
   Li El przystała na to i jej srebrno włosy brat zabrał dziewczynę z podłogi. Wyciągnął Di An z komnaty a żołnierze odstąpili oczekując kolejnych rozkazów.
   Wielkie dłonie Riverwinda wciąż były zaciśnięte w pięści gdy obserwował jak Vvelz zabiera Di An. Catchflea delikatnie szepnął.
- Nic jej nie będzie, jestem pewien.
   Riverwind sceptycznie popatrzył na starca.
- Żołędzie ci to powiedziały?
- Nie – odparł poważnie Catchflea – Lecz wierzę, że Vvelz nie zamierza zrobić jej nic złego.
- Podejdźcie, podejdźcie – powiedziała królowa a czynele głośniej zadzwoniły – Chcę wiedzieć więcej o waszym świecie i jego życiu. Powiedz mi, stary olbrzymie, o swym kraju i jego ludziach.
   Catchflea wdał się w dyskurs na temat Que-Shu, ludów i obyczajów. Był bardzo zajęty. Riverwind w tym czasie przekonał się, że nie może oderwać wzroku od Li El – choć ona nigdy nawet na niego nie spojrzała. Aż pot zaczął mu spływać z brwi gdy usiłował odwrócić wzrok w stronę złotych zasłon, sklepienie czy czegokolwiek. Udało mu się tylko spuścić wzrok na jej dłonie. Prawa dłoń Li El spoczywała nieruchomo podczas gdy palce lewej poruszały się w wolnym, zawiłym ruchu na poręczy otomany. Ruch nagle zamarł.
- I tak właśnie, Wasza Wysokość, znaleźliśmy się tutaj – kwiecistym zwrotem zakończył Catchflea – Czy mogę zapytać jak to się stało, że ty i twój lud znaleźliście w tak głębokich podziemiach?
   Brwi Li El wygięły się w łuk na kolorowymi oczami.
- Co? Czyżby Pusty Świat tak szybko zapomniał o Wielkim Hest i jego ludzie?
- Należymy do innej rasy – dyplomatycznie odparł Catchflea – Nie za wiele wiemy o historii.
   Li El ześlizgnęła się ze swej kanapy. Kiedy zaś zeszła z podwyższenia łatwiej było zauważyć jak jest nieduża. Czubkiem głowy ledwo sięgała do piersi Riverwinda. Żaden z mężczyzn jednak nie mógł oderwać od niej wzroku, jej obecność była zniewalająca.
- Dwa tysiące i pięćset lat temu wybuchła wojna między mieszkańcami Silvaneti a ludźmi zamieszkującymi Ergoth. Walczyli już przez pięćdziesiąt i dwa lata, wciąż napadając, masakrując i walcząc. W końcu równiny i lasy Silvana opustoszały i przekształciły się w puste, pozbawione życia regiony. Wódz wojenny – Kith-Kanan trzymał hordy Ergoth na dystans używając błyskotliwej strategii. Różnice zdań w stolicy nie pozwoliły mu jednak przenieść wojny na terytorium ludzi by uzyskać ostateczne zwycięstwo. Tak też Wojna Bratobójcza ciągnęła się dalej bez widocznych rezultatów.
- Nasz wielki przodek, Hest, lub w dawnej mowie Hestantafalas, był generałem Host w Silvanestii. Pragnął przenieść walki do ludzkiego miasta Caergoth, wymieść barbarzyńskie masy ludzkie z zachodnich równin… przerwała na chwilę zdając sobie sprawę do kogo przemawia… pradawne uczucia są wciąż żywe. Nie czujcie urazy.
- Rozumiemy to – odparł Riverwind.
   Ściany ze złotej draperii wydawały isę groźniejsze niż wcześniej. Nie mógł dostrzec żadnego wyjścia z kopulastej komnaty, nie mógł nawet dostrzec samych drzwi. Nie widać było nawet straży a to sprawiało, że stał się jeszcze bardziej nerwowy.
- … potężny spór na dworze – kontynuowała Li El – Wielki Hest odmówił uznania rozejmu. . Straże Króla Sithasa pojmały go i wtrąciły do więzienia.
- Kiedy brat krolewski dowiedział się o losie swego oficera  natychmiast wrócił do Silvanostu by uzyskać wolność dla Hest. Król Sithas odmówił. Jak twierdził, Hest jest zbyt niebezpieczny. Jego postępek to zdrada i musi za nią ponieść ostateczną karę.
- Zbudowano szafot, lecz głowa Hest nigdy nie wpadła do koszyka Sithasa Dziewięciu żołnierzy włamało się do więzienia i uwolniło bohatera. . Razem wywalczyli sobie drogę ucieczki z miasta.
   Li El unisła widmowy miecz. Komnatę wypełnił zgiełk krzyków i dźwięk uderzeń ostrza o ostrze. Jej głos niósł się echem po komnacie.
- Dziesięciu pokonało sześćdziesięciu trzech królewskich strażników. Sześćdziesięciu trzech! Hest udał się do fortecy Bordon-Hest i przygotował się na oblężenie. Jak można się było spodziewać Sithas wysłał najbardziej lojalnego generała, strasznego Kencathedrusa, by pokonał i zniszczył zarówno Hest jak i jego lud.
    Li El opuściła ramię. Powoli zanikły bitewne odgłosy. Catchflea trząsł się a i Riverwind niepewnie spoglądał przez ramię. Wręcz czuł zapach rozlewu krwi. Komnata była czysta i pusta jak zawsze.
   Li El objęła się ramionami jakby nagle zrobiło się jej chłodno. Odwróciła wzroki i opadła na otomanę.
- Sytuacja stawała się desperacko groźna. Hest nie było przygotowane na długie oblężenie. W Bordon-Hest były setki kobiet i dzieci i tylko czterystu wojowników. Nadchodziła nieunikniona rzeź.
   Uniosła głowę. Cieniutki, lecz szeroki uśmiech zaświecił na twarzy Li El. Oczy świeciły ognistym tryumfem.
- W najcięższej chwili do Hesta podszedł nadworny czarodziej, wielki Vedvedsica. „Jest droga ucieczki, panie” – oznajmił Hestowi. Wielki pan spytał jakim cudem skoro ani on, ani nikt z poddanych nie ma skrzydeł by umknąć żelaznemu uściskowi Kencathedrusa. „Nie skrzydeł potrzebujemy, wielki panie, lecz lamp”. Dlaczego lamp? Chciał wiedzieć Hest. „Ponieważ w świece poniżej jest bardzo ciemno” – brzmiała odpowiedź Vedevedsici.
   Czarodziej wyjaśnił swój plan a Hest go zaakceptował. Wszyscy ludzie w Bordon-Hest zostali powiadomieni a Vedvedsica zaczął przygotowania. W dwudziestym czwartym dniu oblężenia, w roku dwa tysiące, sto i cztery, w Silvanesti uderzyło potężne trzęsienie ziemi. Epicentrum było pod Bordon-Hest a ruina miasta okazała się całkowita. Mury i budynki opadły grzebiąc pod sobą wszystkich. A przynajmniej tak to wyglądało. Vedvedsica otworzył w ziemi i skałach szczelinę, którą każdy z Hest, od najwyżej urodzonych do najniżej, zdołał uciec. Magia Vedvedsici obaliła miasto zasypując szczelinę tak, nikt nie odkrył co stało się z wielkim panem i całym jego ludem.
   Li El podparła ostry podbródek wierzchem dłoni.
- Aż do dzisiaj.
   Szeroka rotunda pozostawała w ciszy przez kilka uderzeń serca. Riverwind silił się, by jakoś, jak najlepiej, odpowiedzieć Li El. Opowieść o zuchwałym władcy, który chciał ex terminować ludzi nie wzbudziła mu w sercu zbyt wiele sympatii. Tego jednak nie mógł powiedzieć królowej Hestitów. Z wahaniem stwierdził tylko.
- Wiele się wydarzyło od czasu gdy wasi przodkowie zeszli pod ziemię. Krynn nie jest już taki jak dwa tysiąc pięćset lat temu.
- Czy zielone dwory Silvanostu wciąż stoją?
- Mówi się, że tak.
- A synowie Sithasa wciąż tam panują?
- Tego nie wiem…
- Na wszystkich nas ciąży wyrok śmierci za zdradę, na każdym pokoleniu urodzonym od czasu gdy Hest przywiódł nas tutaj. Kiedy tysiąc lat temu umierał to jego ostatnie słowa brzmiały: Strzeżcie się Pustego Świata na górze. Rozkaz umierającego Hesta jest naszym najświętszym prawem – powiedziała Li El.
- Niektórzy jednak idą na powierzchnie, tak? Jak dziewczyna, którą ścigaliśmy – spytał Catchflea.
   Wyraz dumnej powagi znikł z twarzy Li El. Zastąpił go gniew. Gniew tak namacalny, że ludzie wręcz poczuli jego uderzenie.
- Są głupcy, którzy wciąż próbują! Zbyt długo byłam dla nich pobłażliwa. Widzę jednak, że muszę teraz wyrwać zło z korzeniami, raz na zawsze. Kiedy zostaną schwytani, będą musieli umrzeć.
   Wykonała drobny gest i w odpowiedzi zabrzmiał niewidoczny gong. Pojawiło się kilku żołnierzy.
- Zebrać pełną kohortę Host – powiedziała – Niech eskorta Karna wskaże im gdzie znaleziono dziewczynę kopaczy i gigantów. Chcę umiejscowienia powolnego przejścia oraz całej, przyniesionej z powierzchni, kontrabandy.
- A co z nami? – spytał Riverwind.
- Wy? Wy pozostaniecie w Wysokich Iglicach dopóki nie zdecyduję co należy z wami zrobić – oznajmiła.
   Pół tuzina hestyjskich wojowników zbliżyło się do obu mężczyzn. Riverwind gwałtownie zwrócił się w ich stronę a oni, z respektem traktując ich wzrost, stanęli w miejscu. Catchflea instynktownie przysunął się do wielkiego wojownika. Miast doradzić Riverwindowi by spokojnie ustąpił, Li El tylko spoczęła na otomanie i nic nie powiedziała. Na jej ustach błąkał się zagadkowy uśmiech.
   Starżnicy zwarli szyki i ruszyli naprzód.
- Nie macie prawa nas więzić! – krzyknął Riverwind.
   Jeden z elfów trzasnął Riverwinda tarczą w plecy. Wściekłość mieszkańca równin, którego temperament tak długi był hamowany, teraz wybuchła z całą siłą. Dopadł napastnika, wyrwał mu tarczę a samego cisnął daleko. Lekki Hest rozciągnął się na podłogowej mozaice jak długi.
- Na cóż czekacie? – spytała obojętnie Li El – Zabrać ich stąd.
- Jesteśmy spokojnymi ludźmi – błagał Catchflea – Niewinnymi, tak!
   Oberwał w głowę brązową tarczą za samo odezwanie się. Riverwind chwycił dwóch najbliższych elfów, walnął ich głowami o siebie nawzajem i pozbawił przytomności. Strażnicy napastujący Catchflea odwrócili się od niego i dobyli mieczy. Riverwind wyszarpnął miecz zza pasa jednego z nieprzytomnych strażników.
- Idź za mną, stary! – krzynął.
   Dwóch elfów ośmieliło się na tyle by go zaatakować. Sparował krótkie ostrza i odparł atak szybkimi sztychami celującym im w twarze. Och, jakże tęsknił za swoją szablą! Ta hestyjska broń była dla niego zbyt krótka. Przypominała raczej miecze ćwiczebne dzieciaków.
   Długi zasięg ramion Riverwinda wyrównywał jego szanse w walce z dwoma elfami nawet, gdy odskoczyli w różne strony. Jeden z brązowych mieczy strażników twardo uderzył w krzyżyk rękojeści w zdobycznej broni mieszkańca równin. Brąz wytrzymał więc Riverwind tylko skręcił nadgarstkiem i odrzucił ostrze wroga a jednocześnie skierował czubek miecza w jego kierunku. Tępy miecz odbił się od tarczy strażnika. Riverwind ciął mocno w lewo odganiając drugiego z żołnierzy. Elf cofnął się i potknął o jednego z nieprzytomnych towarzyszy po czym upadł na ziemię.
   Catchflea odskoczył z przestrzeni gdzie rozgrywała się walka. Mógł tam tylko przeszkadzać. Li El wzniosła ramię magiczne dzwonki znów dały o sobie znać. Żołnierze dosłownie zalali salę tronową.
- Dwudziestu kolejnych za plecami! – ostrzegał Catchflea.
- Tak? – szybko odparł Riverwind – Jesteś tylko posłańcem złych nowin? Zrób coś!
   Stary wróżbita nie był wojownikiem. Gdyby chwycił miecz to najpewniej poraniłby sam siebie a nie żadnego z przeciwników. Jedyne co posiadał to tykwa zawierająca trzy wysuszone żołędzie.
   Żołędzie!
   Z głębi swych szmacianych szat wykopał tykwę z żołędziami i potrząsnął nią nad głową.
- Stać natychmiast gdzie stoicie~! – krzyknął – W tyk małych nasionach zamknąłem potężną moc błyskawicy! Cofnąć się, tak, i nas nie powstrzymujcie lub cisnę je prosto w was!
   Żołnierze zamarli. Przeciwnik Riverwinda przystanął by wysłuchać tyrady Catchflea więc mieszkaniec równin palnął go tylko w głowę płazem miecza. Przeciwnik padł. Riverwind odwrócił się do starca.
- To inspirujące – szepnął.
- Straszne moce mi powierzono – intonował Catcgflea – Jeden rzut a wszyscy zostaniecie spopieleni!
   Tylko Li El pozostawała zupełnie nie poruszona tym oświadczeniem. Oparła się na jednym łokciu i spokojnie stwierdziła.
- Na co czekacie? Ujarzmić ich .
   Gwardziści wykazali zdumiewający brak entuzjazmu dla tego rozkazu.
- Nie możecie uciec – wyjaśniający mtonem stwierdził Li El – Ani z pałacu, ani tym bardziej z Vartoom.
   Riverwind jej wierzył, lecz nie miał zamiaru przyznawać jej racji.
- Odejdziemy tą samą drogą, którą przyszliśmy – oznajmił wystawiając miecz – I lepiej by nikt nam nie przeszkadzał.
   Li El westchnęła. Rozległ się świergotliwy dźwięk. Szeregi uzbrojonych w miecze strażników się rozstąpiły. Czterech nowych wojowników odzianych w lekkie kolczugi wystąpiło naprzód wywijając dziwnie wyglądającymi urządzeniami nad głową – były to trzy metalowe kule połączone łańcuchami. Catchflea postraszył ich nic nie znaczącą tykwą, lecz na tych elfów blef nie podziałał. Cisnęli bolas w stronę starca. Dwie z nich natychmiast unieruchomiły mu ręce i nogi. Tykwa padła na mozaikową podłogę. Strażnicy aż się wzdrygnęli. Ponieważ jednak nic się nie stało wrzasnęli unisono i gniewnie ruszyli hurmem na Riverwinda. Miecz został mu wyrwany po czym obu wyniesiono z komnaty. Li El lekko zeszła ze swego tronu. Podniosła tykwę Catchflea. W jej wnętrzu grzechotały żołędzie. Obróciła tykwę i wysypała żołędzie na dłoń. Na jej pięknej, spokojnej twarzy nie widać było żadnych uczuć.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#6 2018-10-02 16:50:21

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 6

Wysokie Iglice

   Wykrzykując w niebogłosy przez cały czas żołnierze nieśli Riverwinda i Catchflea bez zmiłowania. Gnali krętym pasażem wiodącym między kamiennymi ścianami jaskini. Trakt wiódł ciągle pod górę, obijali się przy tym o wystające kamienie i niskie sklepienie przejścia. Pokrzykujące elfy biegły coraz szybciej w miarę jak ścieżka zwężała się kręcila po coraz ciaśniejszej spirali. Dziesięciu niosło Riverwinda a sześciu Catchflea. Cała reszta gnała za nimi dziko pokrzykując.
   Spiralny korytarz nagle się skończył na otwartej platformie wyciętej e ścianie jaskini. Serce Riverwinda szybciutko wspięło się aż do gardła gdy tylko ujrzał gdzie się znaleźli: trzysta stóp powyżej miasta, prawie pod sklepieniem ogromnej kawerny! Przez chwilę przeleciała mu po głowie obawa, że Hestowie zamierzają zrzucić stąd jego i Catchflea. Nie zamierzali. Na samym brzegu platformy znajdowało się, oparte tylko krawędzią, przęsło z mlecznego wapienia. Najzawrotniejszy z mostów wznosił się łagodnym łukiem i znikał tuzin jardów dalej w kłębiącym się dymie i mgle. Żołnierze postawili ich na nogi. Jeden z nich wrzasnął.
- Do Iglic! Do Iglic!
   Reszta podchwyciła dziki okrzyk. Zaczęli machać mieczami i szturchać ludzi ostrymi końcówkami. Wyraźnie ich poganiali.
- Cóż, co o tym myślisz, stary? – spytał Riverwind – Możemy umrzeć walcząc, lub też wejść na to przęsło i zlecieć.
- To chyba nie są nasze jedyne wybory, tak? – desperacko wypytywał Catchflea – Ouć!
   Jakiś elf właśnie dziabnął go w nogę.
- Możemy przecież pójść i nie zlecieć.
   Riverwind nabrał tchu i wrzasnął.
- Odejść!
   Wielki wzrost wciąż imponował Hestom więc rzeczywiście się cofnęli. Mieszkaniec równin podszedł do krawędzi platformy. Światło z brązowego słońca rzucało dziwne cienie z lasu stalaktytów. Dymy z kuźni owiewały zwisające iglice. Riverwind zakaszlał gdy siarkowe opary zakryły mu twarz. Przez łzawiące oczy ledwo mógł dostrzec ciemną masę gdzieś daleko w dymie; drugi koniec mostu.
- Idziemy, Catchflea – powiedział – Pokażmy tym jaskiniowcom jak ludzie Que-Shu witają niebezpieczeństwo.
- Najlepiej na czworakach – mruknął stary mężczyzna i zbliżył do pleców Riverwinda.
   Most miał tylko sześć cali szerokości a górna powierzchnia była obła. Na domiar złego tą powierzchnię pokrywała cienka warstewka sadzy. Riverwind mruknął nawet, że to dość by było ślisko. Przesunął stopą po powierzchni. Wyglądała na wystarczająco mocną. Dosunął powoli drugą stopę. W ten sposób trzeba to zrobić. Cal po calu. Bez pośpiechu, bez gwałtownych zatrzymań.
   Catchflea starał się go naśladować. Tylko raz spojrzał stary mężczyzna w dół i natychmiast tego pożałował. Zawroty głowy aż uderzyły w brzuch; głowa wirowała. Koncentryczne ulice Vartoom daleko w dole bynajmniej nie pomagały. Catchflea zaczął machać ramionami.
- Olbrzymie! – sapnął – Ratuj!
   Riverwind obejrzał się akurat w chwili gdy Catchflea zaczął się przewracać. Do dna miał co najmniej sto stóp. Riverwind rzucił się do towarzysza całym ciałem. Klatką piersiową uderzył w most aż mu powietrze z płuc wyparło. Zdołał jednak złapać ramiona Catchflea. Starzec powoli ześlizgiwał się z obłego mostu. Riverwind objął most długimi nogami i chwycił mocno szaty Catchflea. Szmaty starego zaczęły powiewać, drzeć się i uwalniać mnóstwo kurzu. Hestowie, którzy do tej pory raczej ich okrzykami zachęcali, teraz zamilkli. Jeden z nich nagle wrzasnął.
- Unieś nogę, stary gigancie!
   Reszta natychmiast dołączył wykrzykując poradę. Catchflea trzykrotnie próbował zarzucić nogę na most, lecz nie potrafił piętą natrafić na żadne wsparcie i tylko się ześlizgiwał. Łzy zaczynały żłobić bruzdy na brudnej twarzy starca.
- Nie mogę – jęknął.
- Spróbuj jeszcze raz! Tylko podciągnij się gdy będziesz zarzucał nogę! – zawołał Riverwind.
   Catchflea był stary, lecz nieźle umięśniony. Jeszcze raz zarzucił nogą. Mięśnie ramion Riverwinda napięły się jak postronki gdy go podciągał. Pięta Catchflea złapała oparcie. Elfy krzyknęły radośnie. Z wielkim wysiłkiem stary mężczyzna zdołał jednak przerzucić całą nogę przez mostek i się nań wspiąć. Leżeli teraz obaj, on i Riverwind, płasko na mostku i ciężko dyszeli.
- Mocno siedzisz? – spytał Riverwind.
- Tak myślę, tak.
   Riverwind usiadł prosto i się odwrócił. Obydwaj poruszali siię teraz w stronę celu przesuwając się okrakiem po moście. Żołnierze oraz ściana jaskini za nim powoli znikały w dymie i wkrótce znikły całkiem z pola widzenia.
   Po jakimś czasie cel wędrówki zaczął nabierać kształtów. Całkiem spora liczba specjalnie grubych stalaktytów została użyta do wsparcia lekkiej platformy. Żelazne obręcze obejmowały iglice zabezpieczając podłoże wykonane z prostokątnych szyn żelaznych. Riverwind chwycił szynę i wciągnął się na platformę. Z dymów wyłoniła się ciemna postać
- Kto idzie?
   Ponieważ żaden z ludzi nie odpowiedział więc postać podeszła nieco bliżej. Był to Karn.
- Och, a więc obcokrajowcy też zostali odesłani do iglic. Jakże stosownie.
   Riverwind ściągnął Catchflea z mostu. Stary mężczyzna przywarł do podłogi jak pijany żeglarz do barmanki.
- Te lochy nie przypominają niczego, o czym bym kiedyś słyszał – kwiknąl.
- Nie było to budowane jako więzienie – powiedział Karn zginając się przy tym szyderczo – Kiedyś były to prywatne, napowietrzne apartamenty Króla Hest. Teraz jednak Jej Wysokość odsyła tu tych, którzy mieli nieszczęście sprawić jej kłopot.
- Nie ma bramy, żadnych zamkniętych drzwi – zauważył Riverwind.
- Nie ma takiej potrzeby, olbrzymie. Dwóch strażników stoi na końcu mostu. Są gotowi zrzucić każdego, kto zechce stąd odejść – Karn warknął głęboko – Ja, który służyłem Jej Wysokości jak niewolnik, zostałem tu odesłany wraz z barbarzyńcami! – popatrzył na obu mężczyzn – Powinienem był was obu zabić w tunelu. I tą dziewkę kopaczy też.
- Gorycz nie jest żadną odpowiedzią, tak – stwierdził Catchflea.
- jesteśmy w tym samym więzieniu – dodał Riverwind – Nie moglibyśmy jakoś współpracować nad odzyskaniem wolności?
   Karn prychnął.
- Nie spodziewam się, żeby przerośnięci barbarzyńcy potrafili zrozumieć wojownika i jego kodeks honorowy – powiedział – Moje życie należy do królowej. Jej wola jest moją wolą.
- Lecz to ona cię tu posłała.
   Karn skrzyżował ramiona na piersi.
- To nie potrwa zbyt długo. Jej Wysokość mnie potrzebuje. Jestem jej prawym ramieniem.
- Z tego co widziałem, to ramion w Hest jest całkiem sporo, tak? Być może nie jesteś aż tak wartościowy jak sądzisz? – zauważył Catchflea.
   Wojownik aż poczerwieniał i postąpił o krok w stronę catchflea i Riverwinda wciąż jeszcze siedzących na posadzce. Z nienawiścią popatrzył na starego.
- Nic o nas nie wiesz! – syknął dysząc ciężko – Mogę ścierpieć tak obraźliwe słowa od Vvelza bo jest bratem królowej, lecz nie ścierpię ich od ciebie!
   Odstąpił od Catchflea dzięki czemu stary mógł odetchnąć z ulgą.
- Vvelz jest słabeuszem i krętaczem – ciągnął dalej Karn – Jest tu tolerowany tylko dlatego, że wszyscy jesteśmy lojalni wobec Jej Wysokości.
- Wygląda jednak na wystarczająco sprytnego – ostrożnie wtrącił Catchflea.
- Jest nikczemny własnym sprytem, Mistrz Vvelz! Phi! I jeszcze używa tego sprytu by pomagać kopaczom! Wywraca naturalny porządek Hest! Przedkłada kopaczy ponad swój własny rodzaj… - potok słów gdzieś odpłynął lecz po chwili Karn potrząsnął głową i dodał – Niech Kinthalas wzrok mu zabierze!
   Obaj Que-Shu wymienili tylko długie i pełne znaczenia spojrzenia.
- A dlaczegóż by Vvelz miał faworyzować kopaczy? – spokojnie spytał Riverwind.
   Karn tylko machnięciem dłoni odrzucił pytanie. Opadł na kolana i palcami przeczesał jasne włosy.
- Politycy, tfu! Nawet nie proś, żebym to roztrząsał. Nie przystoi wojownikowi gadać o takich sprawach.
   Karn, pogrążony całkowicie w cierpiętniczym zamyśleniu, patrzył w ponuro w przepaść. Riverwind odciągnął Catchflea od smutnego wojownika.
- Tu się dzieje wiele różnych spraw i sprawek – powiedział cicho – Słyszałeś jak królowa obwiniała kogoś innego o złodziejstwo Di An? Powiedziała, że dziewczynie rozkazano udać się na powierzchnię.
   Catchflea podrapał się po zarośniętym policzku.
- I sądzisz, że to Vvelz, tak?
- To możliwe.
- O czym tam obaj mamroczecie? – spytał głośno Karn.
- Zastanawiałem się, czy jest tu cokolwiek do jedzenia? – uprzejmie odparł Catchflea.
- A skąd mam to wiedzieć? Czy ja jestem sługą? Rozejrzyj się – skrzywił się złośliwie – lecz uważaj na krawędź posadzki; nie ma tu poręczy żeby cię powstrzymała od wejścia prosto w objęcia przepaści. I co, ciągle głodny, olbrzymie?
- Ja raczej jestem zmęczony – powiedział, zgodnie z prawdą zresztą, Riverwind.
   Rozejrzał się po zadymionej przestrzeni żelaznej posadzki i westchnął.
- Powietrze tu koszmarne. Gdzieś dalej może będzie czystsze.
- Nie ma dalej nic lepszego – powiedział Karn.
- Sam sprawdzę – a do Catchflea cicho dodał – Chodźmy gdzieś, gdzie Karn nas nie usłyszy.
- I znajdźmy żarcie, tak?
   Odeszli dalej. Po paru krokach we mgle natrafili na urnę z brązu wysoką na trzy stopy. Była napełniona stęchłą, słonawą wodą. Napili się jednak. Riverwind zmoczył chustkę i owinął nią usta i nos. Catchflea oderwał kawał szmaty z koszuli i uczynił podobnie.
- O czym rozmyślasz, wielki człowieku? – spytał gdy tak szli wolno przez Wysokie Iglice wypatrując nagłych zagrożeń.
- Myślę o Goldmoon – odparł prosto Riverwind.
- Ach.
- Catchflea. Jesteś chyba wystarczająco wiekowy, by pamiętać czas gdy Arrowthorn został wodzem, prawda?
   Stary wróżbita przytaknął. Szmaciana maska na twarzy powodowała, że wyglądał jak podstarzały rozbójnik.
- Waśń była pomiędzy zwolennikami Arrowthorna i ludźmi, którzy woleli Oakhearta na wodza. To były złe czasy.
- Ojciec mówił mi o dawnych dniach. Walki na ulicach, kradzieże, palenie domów i plonów, nawet morderstwa.
- Mordercy Oakhearta nigdy nie znaleziono – powiedział Catchflea – Arrowthorna nie oskarżano o mord tylko dlatego, że wspierało go mnóstwo ludzi.
- A więc ożenił się z Tearsong i został wodzem.
- i to bardzo silnym wodzem, tak. Tylko co to ma wspólnego z twymi rozmyślaniami o Goldmoon i naszą tutaj sytuacją?
- Takie złe czasy znów mogą nadejść dla naszego ludu jeśli stanę w opozycji do wodza – odparł Riverwind – Goldmoon już stanęła wobec śmierci gdy Hollowsky starał się mnie zabić. Nie chciałbym, żeby ona stała się celem waśni.
   Rozejrzał się po zadymionej okolicy.
- A to miejsce… jeśli brat i siostra spiskują by się nawzajem pokonać to ty i ja jesteśmy w najgorszej sytuacji.
   Catchflea zatrzymał się na moment.
- Pierwsi by zginąć, tak?
   Riverwind starł łzy wywołane dymem i zakaszlał.
- Postarajmy się teraz trochę wypocząć a potem zobaczymy, co będzie po przebudzeniu – powiedział.
- Wspaniały pomysł. Jestem wykończony.
   Chcieli odnaleźć drogę do urny z brązu, lecz dym i brak cech charakterystycznych otoczenia tylko ich zgubił. Błądzili bez celu przez krótki czas po czym Riverwind zarządził postój.
- Dziwne lochy, lecz całkiem efektywne – powiedział – Nie widząc nawet jak duże jest to miejsce możemy wałęsać się po kole i nigdy granicy nie znaleźć.
   Catchflea siadł tam, gdzie przystanął.
- A więc każde miejsce jest jednako dobre.
   Po chwili już spał. Zaczął nawet pochrapywać mimo, że wokół przewalały się kłęby dymu. Riverwind położył się opodal i przymknął oczy. Dziwne to życie, pomyślał, jeszcze przecież nie tak dawno udawał się na wielką wyprawę a teraz znalazł się w podziemnym królestwie i to uwikłany w polityczne przepychanki. Ścieżki bogów nie łatwo przeniknąć ludzkim umysłem. Być może też, że te właśnie elfy okażą się ważne dla jego wyprawy. Być może na koniec to oni będą mu pomagać.
   Z ust wyrwało mu się ciche westchnienie. Miał gorącą nadzieję, że to całe zamieszanie ma jakiś sens. Przecież jego wyprawa miała ogromną wagę. Zarówno ta wyprawa jak i przyszłe małżeństwo z Goldmoon. Rozluźnił się i pozwolił by sen nad nim zapanował. Choć miał nadzieję na sny o ukochanej to jednak zapadł w w sen głęboki i pozbawiony sennych marzeń.
* * * * *
   Riverwind poczuł na twarzy lekki dotyk. Jakieś palce delikatnie przesuwały mu się linii szczęki. Poruszył się i potarł twarz. Malutki kciuk i palec wskazujący delikatnie szarpnęły go za nos. Prawie obudzony chrapnął i na powrót zapadł w sen. Palec zaczął łaskotać go w ucho tak długo aż swędzenie stało się zbyt natarczywe by je zignorować. Usiadł ostro. Chustka, którą założył uprzednio na nos i usta, teraz była na oczach. Zerwał ją i ujrzał Di An. Gestem nakazywała całkowitą ciszę.
- Co ty tu robisz? – szepnął.
- Nie hałas. Idziemy – powiedziała cichutko.
- Ale jak…
   Di An położyła malutki palec na jego ustach.
- Chcesz iść, nie?
   Szturchnął Catchflea. Wróżbita zakaszlał mocno i odchrząknął.
- Archh – warknął – Teraz już wiem co czuje wędzona szynka.
   Zaczęli chciwie pić z flaszy dostarczonej przez Di An. Przebywając w jaskiniach dość długo, cały czas bez słonecznego światła, Riverwind nie potrafił określić, czy to dzień czy noc. Spiżowe słońce wciąż płonęło dając przyćmiony, pomarańczowy blask w oparach dymu.
- Dlaczego jesteśmy tak cicho? – syknął Catchflea – Kto nas może podsłuchać?
- Ro Karn – odparła Di An.
- Przyniosłaś może jakąś broń? – spytał Riverwind – Jakiś miecz doprawdy podniósł by mnie na duchu.
- Za mną, i cicho – odparła Di An.
   Pochyliła się niziutko i pobiegła ledwo dotykając podłogi gołymi stopami. Riverwind i Catchflea podążyli jej śladem, lecz kroczyli dużo ostrożniej. Nie widzieli nic na odległość większą niż może dziesięć stóp a, jak dobrze już wiedzieli, gonitwa za Di An nie należy do najbezpieczniejszych rozrywek na tym świecie.
   Dogonili ją dopiero gdy przyklęknęła obok miedzianej skrzynki.
- To przysłano dla was – powiedziała.
   Mężczyźni przykucnęli obok niej. Podniosła pokrywę. W środku znajdowały się jaskrawo kolorowe owoce i warzywa: jabłka, gruszki, śliwki, rzodkiewki i marchew. Dwie cynowe butelki zawierały jeszcze wodę a na dnie skrzynki leżały dwa, krótki i grube miecze Hestów. Riverwind natychmiast wsunął jeden za pas. Catchflea odrzucił jednak możliwość uzbrojenia.
- Nie jestem wojownikiem – powiedział.
   Riverwind nie naciskał. Obaj natomiast zgodnym chórem zabrali się za jedzenie.
- Już nie pamiętam kiedy jedliśmy po raz ostatni – stwierdził mieszkaniec równin.
- Dawno to było, tak – wymamrotał Catchflea z ustami zapełnionymi gruszką – Nawet taki mizerny posiłek jest mile widziany.
   Żywność była rzeczywiście kiepska. Pomimo pięknych, jaskrawych barw, jabłka i gruszki były pozbawione słodyczy a warzywa były gorzkie i smakowały metalem. Szalone przeżuwanie i przełykanie nagle ustało. Catchflea zbladł.
- Chyba się pochoruję, tak.
- Ja też – mruknął Riverwind – Czy to żarcie jest zatrute?
   Catchflea złapał się za brzuch.
- Na pewno jest… przynajmniej nie będziemy już dłużej cierpieć!
   Di An się na nich dziwnie gapiła.
- Co nie tak? Jedzenie wojowników. Bardzo dobry.
- Jest skażone – stęknął Riverwind.
   Elfia dziewczyna potrząsnęła zdumieniu głową i sama sięgnęła po jabłko. Zatopiła w nim zęby i zaczęła gryźć z widocznym na twarzy zadowoleniem.
- Iść – powiedziała – Oni czekają.
   Po tych słowach szybko odeszła wciąż jeszcze gryząc jabłko.
- Oni? – powtórzył Riverwind.
   Catchflea, który właśnie spłukiwał wodą smak gorzkich rzodkiewek z ust, wyglądał na zaniepokojonego.
- Gdyby wróg chciał nas wciągnąć w pułapkę i zabić to chyba nie dawałby nam mieczy do rąk, prawda? – zastanawiał się Riverwind.
- Nie – powiedział stary – Pewnie by nas otruł.
   Riverwind mocniej ścisnął miecz w dłoni i ruszył za Di An. Catchflea jeszcze marudził przy skrzyni i trzymał się za brzuch. Riverwind przeszedł może ze dwadzieścia jardów i napotkał dziewczynę czekajacą już przy gigantycznym stalaktycie o średnicy pewnie z tuzina stóp. W miejscu, w którym potężna iglica przechodziła przez stalową podłogę odgięto kilkanaście żelaznych gwoździ tworząc wystarczającą szczeliną by Riverwind i Catchflea mogli się przez nią przecisnąć. Di An już machała ręką by się zbliżył.
- Dokąd idziemy? – pytał z uporem.
- Po prostu iść!
   Di An przepchnęła się do przodu i wślizgnęła w szczelinę. Riverwind dobiegł i spojrzał w dół. Di An spływała powoli w powietrzu. Ramiona miała ściśle do ciśnięte do boków. Znowu to zaklęcie wolnego spadania. W dymie za plecami zaczął się jakiś zamęt. Odwrócił się i dojrzał szamoczące się dwie sylwetki.
- Wielkoludzie, pomóż! – krzyczał Catchflea.
   Riverwind runął wstecz. Gdy dobiegł do starca ten właśnie przegrywał walkę z Karnem uzbrojonym w drugi miecz dostarczony przez Di An. Riverwind wrzasnął wyzwanie. Elf dziabnął Catchflea w brzuch i podniósł miecz.
- Wiedziałem, że coś knujecie – tryumfalnie krzyknął Karn – Poddaj się, gigancie!
- Będziesz musiał walczyć, byczku – odparł Riverwind.
   Karn wywinął mieczem nad głową i ostro ciął w Riverwinda. Mieszkaniec równin z łatwością odbił atak i skontrował szybkimi cięciami na twarz i szyję Karna. Z doświadczenia wiedział, że szermierz przyzwyczajony do noszenia pancerza zacznie się cofać gdy tylko takie czułe miejsca zostaną zagrożone. Karn zaczął się cofać.
- Ruszaj się, stary! – krzyknął Riverwind.
   Za jego plecami Catchflea zaczął się z trudem czołgać.
- Tamtędy – wskazał głową Riverwind.
   Catchflea, wciąż trzymając się za brzuch, wstał i poczłapał w stronę stalaktytu.
- Nie możecie uciec! – wrzasnął Karn.
   Riverwind odsuwał się w bok wciąż trzymając miecz zwrócony w stronę Karna. Ujrzał jak stary wróżbita opiera się o kamienną i glicę i ciężko dyszy.
- Na co czekasz/ - krzyknął – Skacz!
- tam na dół? – sapnął catchflea – Oszalałeś?
- Zaklęcie wolnego spadania, pamiętasz?
   Zrozumienie rozjaśniło spojrzenie starego mężczyzny.
- Więc? Catchflea, bądź mężny! – doradził sam sobie – Oto idę, tak!
   Catchflea wsunął się w szczelinę między stalaktytem a żelazną podłogą. Z całych sił zamknął oczy, puścił iglicę i opadł o parę stóp nim niewidzialna sieć pochwyciła go w swe moce i spowolniła upadek. Zaklęcie odczuwało się tu inaczej niż w długiej sztolni, która doprowadziła ich do Hest – przedziwne wrażenie łaskotania pełzało mu po całej skórze jakby od włókien sieci ogromnej pajęczyny. Różnica była jeszcze w sposobie opadania – Catchflea odczuwał, że lecie szybciej, potem zwalnia a potem znowu przyśpiesza. Zanosił głośno modły do Majere by wzmocnił dłoń tego, kto rzuca czar, niezależnie od tego kim jest.
   Riverwind widział jak przyjaciel znika. W następnej chwili Karn już go dopadał tnąc wściekle mieczem to z lewej, to z prawej. Riverwind cofał się przed wściekłym atakiem elfa aż wreszcie poczuł za plecami kamienną iglicę. Nie mógł opuścić gardy na chwilę wystarczająco długą, by zdążył wskoczyć w otwór w podłodze. Gdyby tylko mógł na moment rozproszyć uwagę Karna…
   Riverwind obrócił mieczem w dłoni i cisnął nim w Karna. Odwrócił się do skoku. Coś twardego palnęło go w tył czaszki. Potknął się, padł na stalaktyt iopadł na podłogę, wciąż jednak w Wysokich Iglicach.
   Potrząsnął głową, lecz gdy zaczął się podnosić natychmiast poczuł na karku stalowe ostrze.
- Daj mi tylko powód – warknął Karn.
   Zobaczył nagle, w odległości może dziesięciu cali od dłoni, miecz Karna Leżący na podłodze. Wojownik cisnął w nim własnym mieczem a miecz Riverwinda chwycił i teraz był weń uzbrojony.
- Cofnij rękę lub zginiesz – warknął Karn – Chcę by to Jej Wysokość określiła twój los.
   Ciemne oczy elfa jaśniały. Riverwind wycofał rękę.
* * * * *
   Panorama ogromnej kawerny rozpościerała się wokół stóp Catchflea. Dzikie wirowanie w połączeniu z wciąż obecnym posmakiem jadła Hestów zrewolucjonizowało jego żołądek. Zwrócił wszystko co zjadł, lecz dzięki temu poczuł się lepiej.
   Nie miał możliwości stwierdzenia dokąd tak leci. Wyglądało na to, że leci zarówno w dół jak i w bok. Wysokie Iglice gdzieś ponad nim wyglądały na bardzo odległe. Dym zgęstniał i odciął nawet te widoki, nawet gruntu już nie widział. Był całkiem zagubiony w dymie.
   Nagle stopami opadł na grunt. Z wrażenia aż kolana się pod nim ugięły. Otoczył go tłumek małych postaci.
- Tak się cieszę, że już na dole! – oznajmił – Dziękuję…
   Nim zdążył dokończyć na głowę spadła mu ciężka draperia z plecionki miedzianej. Został podniesiony na ramiona tuzina cichych Hestów. Głośno protestował, lecz tkanina głuszyła krzyki. Próbował nawet kopać, lecz trzymało go zbyt wiele rąk a tkanina więziła nawet nogi. Catchflea został uniesiony i porwany zanim zdołał się zorientować, że Riverwind nie towarzyszy my w ucieczce z Wysokich Iglic.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#7 2018-10-08 18:33:10

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 7

Krwawe łzy

   Karn poganiał Riverwinda czubkiem miecza na powrót do mostu Wysokich Iglic.
- Co zamierzasz ze mną zrobić? – dopytywał Riverwind.
- Muszę oznajmić Jej Wysokości co tu się stało. Stary olbrzym daleko nie ucieknie.
- Catchflea jest sprytniejszy niż na to wygląda – mruknął Riverwind.
   Miał nadzieję, że stary wróżbita jest bezpieczny, gdziekolwiek zresztą zabrała go Di An.
- Moja pani wyciągnie go niezależnie gdzie zwiał – wyniośle odparł Karn.
   Z kłębów dymu wyłonił się w końcu wapienny most. Riverwind nie miał pojęcia w jaki sposób zarówno Di An jak i Karn znajdują drogę w takiej mętnej atmosferze. Może jednak elfy mają lepszy wzrok niż ludzie.
- Ho-la! – zawołał Karn do strażników po drugiej stronie – To ja, Karn!
   Po kilku sekundach widocznego wahania odezwał się nieśmiały głos.
- Nie wolno nam z tobą mówić, dowódco!
   Wzrok Karna usiłował przebić obłoki dymu.
- Nalx, to ty? Posłuchaj; idź do Jej Wysokości i powiedz, że giganci próbowali ucieczki. Jeden uciekł, lecz złapałem młodszego. Powiedz jej, Nalx. Obu nas nagrodzi.
- Ciężko uwierzyć, dowódco!- odparł strażnik – Dokąd mógłby gigant uciec?
- A skąd mam to wiedzieć? Tu wchodzi w grę magia, głupcze, a jeśli nie przekażesz wieści Jej Wysokości to pomyśl jak może być jej reakcja?
   Ponownie nastąpiła dłuższa przerwa. Na koniec jednak Nalx się odezwał.
- Ja to zrobię, Ro Karn. Co za wyczyn, złapać giganta dwa razy…
- Tak, tak. Leć szybko, Nalx!
   Po kilkunastu minutach Karn zesztywniał.
- Cała kompania wojska! – zawołał do Riverwinda.
   Mieszkaniec równin popatrzył w mrok, lecz dostrzegł tylko dym i śmierdzące opary. Uwierzył jednak, że elf widział lepiej. Nalx głośno zawołał.
- Masz tu przejść razem z więźniem, Ro Karn!
- Idziemy!
   Riverwind przebył most dokładnie tak, jak za pierwszym razem. Karn natomiast, stawiając wąskie stopy dokładnie pośrodku kamiennej ścieżki, przeszedł za nim swobodnie. Spora liczba pik się nachyliła do przodu, w kierunku Riverwinda, gdy tylko przedostał się przez most na platformę. Karn miał rację mówiąc o liczbie żołnierzy.  Prowadzący oficer uniósł ramię w salucie.
- Ro Karn. Jej Wysokość nakazuje ci udać się do niej natychmiast.
   Z zawadiackim uśmiechem trzasnął mieczem przyniesionym do Wysokich Iglic przez Di An i schował go w pochwie. Kolejny elf wystąpił do przodu i podał Karnowi jego hełm.
- Przechowałem dla ciebie, sir – powiedział.
   Wojownik włożył hełm na głowę i westchnął z satysfakcją.
- Dzięki, Sard – popatrzył na Riverwinda – Widzisz gigancie, jak szybko fortuna się zmienia.
   Mieszkaniec równin spojrzał pogardliwie i powiedział.
- Tak, i może znów się zmienić, i niekoniecznie musi ci się to spodobać.
   Karn się tylko roześmiał. Rozkazał żołnierzom uformować szyk i zajął miejsce na jego czele. Pomaszerowali krokiem marszowym w spiralnym tunelu na powrót do Sali tronowej Le El.
   Eskorta zatrzymała się przed złotymi zasłonami. Kopulasta komnata była wypełniona wręcz po brzegi ostrym zapachem kadzidła a ongiś jaskrawe światła przyciemniono na podobieństwo zmierzającego słońca.  Karn i Riverwind weszli przez klapę w zasłonie.
   Komnata we wnętrzu złotego kręgu znacząco się zmieniła. Nie było już otomany zastąpionej przez ozdobny dywan utkany ze srebrnych i złotych nici. Li El siedziała na podłodze w samym centrum srebrnych i złotych kręgów. Złoty kaptur był odrzucony ujawniając kaskadę gęstych, brązowych włosów. Była chyba pierwszą mieszkanką Hest u której Riverwind ujrzał tak wspaniałe, brązowe włosy.
   Przed królową leżała niewielka, płytka misa ogrzewana płomieniem z brązowego promiennika. Głowa kobiety była mocna nad tą misą nachylona. Oczy wpatrzone były w wypełniającą ją wodę. Na oczach Riverwinda królowa Hest wpuściła do wody jedną szczyptę niebieskiego proszku. Rozległ się lekki syk a kłęby oparu spowiły boki miski. Blado błękitny opar rozsiewał wokoło woń dziwnych przypraw. Karn odchrząknął głośno.
- Królowo , przynoszę ci wieści o…
- Wiem – spokojnie przerwała Li El nawet nie podnosząc wzroku – Wiem wszystko.
   Karn przerwał, był wyraźnie zaskoczony, lecz po chwili znów zaczął.
- Starszy olbrzym uciekł nim mogłem go zatrzymać. Ktoś pomógł mu drabiną lub jakimś łańcuchem.
- Dziewczyna mu pomogła – obojętnym tonem odparła Li El.
   Dłoń królowej zniknęła w fałdach szaty i po chwili powróciła niosąc kawał chropowatego, czerwonego kryształu. Ostrożnie wstawiła go do miski.
- To ta sama dziewczyna kopaczy, którą schwytałeś w tunelu – powiedziała.
- Ale.. ale jak to, Wasza Wysokość? Zabrano ją przecież na przesłuchanie…
- Przesłuchiwał mój brat.
   Karna spojrzał bezradnie na Riverwinda.
- Nie dostrzegasz tego, głupi Karnie – żołnierz się wzdrygnął, lecz Li El kontybuowała bezlitośnie – To mój brat rzucał zaklęcia otwierające przejścia na powierzchnię i pomagał kopaczom, którzy uciekali z Vartoom!
   Do twarzy Karna napłynęła fala krwi, był wściekły.
- Zdrajca! Wiedziałem!
- Nie wiedziałeś – odparła ledwie słyszalnym głosem – Nawet ja nie wiedziałam.
- Wasza Wysokość – powiedział szybko Karn – dajcie mi miecz a Vvelz umrze jeszcze dzisiaj!
- Vvelz odszedł poza zasięg twojego miecza.
   Li El delikatnie zdmuchnęła opar okrywający powierzchnię wody w misce. Z jej głębin dobył się czerwonawy blask. Królowa czarodziejka pozostawała cicho przez dłuższą chwilę. Karn zaczął się wiercić w końcu i pochrząkiwać.
- Mów – powiedziała Li El.
- Co mam zrobić z olbrzymem? – spytał.
   Li El podniosła twarz w ich kierunku. Wzdrygnęli się obaj, i wojownik Hest i mieszkaniec równin z Que-Shu. Mroczne oczy królowej stały się krwiście czerwone, łzy koloru krwi już błyszczały w ich kącikach. Cienkie strużki czerwieni spływały po gładkich policzkach.
- Od dawna już staram się dobrze rządzić Hest, sprawiać by był bogaty i potężny. Ostatniego z dekadenckich władców Hest obaliła i sama obwołałam się królową byle tylko ocalić kopaczy od ciężkiej ręki tyrana. I jakąż to uzyskuję wdzięczność poza porzuceniem, zdradą i sabotażem?
   Strugi krwawych łez się nasiliły. Riverwind poczuł jak zimno ściska mu serce stalową obręczą. Głos Li El był zimny i spokojny, lecz on już był pewny, że królowa nie płacze ze smutku a z powodu głębokiej i zapiekłej wściekłości.
   Wstała i podeszła do znieruchomiałych mężczyzn, elf i człowieka. Łzy kapały jej złotą szatę.
- I co powiesz, gigancie zwany Riverwindem?  Czy mam okazać łaskę tym, którzy ściągają ruinę na królestwo? Okazać łaskę własnemu ciału i krwi, które okazało się zdradzieckie?
   Odwróciła się w stronę Karna, lecz dalej zwracała się do Riverwinda.
- A może mają krwawić aż wreszcie ich grzechy zostaną zmyte, aż ich zdrada zniknie. Co powiesz, olbrzymie?
   Riverwind nie umiał nic odpowiedzieć. Jakaś zimna obręcz zacisnęła mu krtań. Wściekłość Li El wypełniała całe pomieszczenie niczym zapach groźnych perfum, zakotwiczyła go do podłogi i odarła z sił. Karn wyglądał na podobnie zesztywniałego. Spoglądając nad ramieniem królowej Riverwind widział, że płyn w misce nad którą sprawowała czr zaczął wrzeć. Co chwila wytryskiwały wielkie bąble wrzątku i spryskiwały posadzkę kolejnymi, krwawymi kroplami.
- Jak mogą mieć czelność by przeciwko mnie spiskować! – głos Li El wyraźnie przybrał na sile – Przeciw mnie, która sprawia, że owoce dojrzewają a światło w jaskini świeci. Mój lud nigdy nie musiał poznać głodu i mroku a jedyne czego wymagam w zamian to posłuszeństwo i ciężka praca. Lecz choć to niewiele to i tego nie potrafią dać. A więc będę ich nękać, wykorzenię cały ten kult Błękitnego Nieba, wyrwę korzenie i obetnę gałęzie.
   Popatrzyła znowu na Karna. Wojownik lekko się trząsł, lecz twarz miał stanowczą.
- Na taką robotę jesteś zbyt tępy – powiedziała Li El w stronę Karna – Lojalny i odważny, lecz stanowczo zbyt tępy by wyłapać to stado szakali na usługach mego brata.
   Odwróciła się w stronę Riverwinda. Złowroga aura wręcz wypływająca z królowej przeszyła mu serce i duszę. Czuł jak drenie zaczyna przebiegać mu po ramieniu i całym wysiłkiem woli zacisnął dłoń w pięść. Trening wojownika Que-Shu pomógł mu zachować stoicki spokój twarzy gdy tak patrzył w dół na poplamioną krwawymi strugami twarz królowej.
- Ach, olbrzymie. Ty jesteś prawdziwym wojownikiem. Dobra broń do ręki, dobra motywacja i wymieciesz moich wrogów w pojedynkę.
   Wyraz twarzy Karna, dotąd całkiem spokojny, przybrał nagle maskę szoku. Ustami poruszał, lecz nie wydobywał z nich najmniejszego dźwięku. Niepomny szoku żołnierza Riverwind toczył własną, wewnętrzną bitwę. Zdołał tylko wyszeptać jedno słowo.
- Nie.
   Li El lekko się uśmiechnęła.
- Nie? Skąd taki pośpiech, mój olbrzymie? Jeszcze nie powiedziałam ci jakie byłyby warunki. Możesz to nawet rozważyć powtórnie..
   Oczy jasno mówiły czego język nie wyrażał.
- Nadal uważasz, że nie? Widzę, że będę musiała ci to wyperswadować.
   Riverwind pragnął uciec, lub walczyć, zrobić cokolwiek byle tylko przerwać odrętwienie w jakim go trzymała. Karn nie mógłby go teraz powstrzymać, lecz mieszkaniec równin nie mógł nawet nogami poruszyć. Powoli zaszurał stopami po posadzce i wykonał niemal konwulsyjnie potężny wysiłek jednego kroku. Li El nawet się nie śpieszyła. Szła za nim z protekcjonalnym uśmieszkiem jak straszna, potworna zjawa ścigająca winnego zbrodni.
   Riverwind potknął się i zatoczył do przodu. Upadł i teraz usiłował się podnieść. Li El stanęła nad nim.
- Po cóż się tak męczysz, przyjacielu? Zakończenie i tak będzie takie samo – stwierdziła uspokajająco.
   Li El przyłożyła palce do policzków barwiąc jej od razu czerwonymi łzami. ASchyliła się powoli i sięgnęła do twarzy Riverwinda. Gdy tylko poplamione krwią palce dotknęły lekko jego policzków wrzasnął z całych sił.
- Goldmoon!
    Twarz Karna była obrazem wewnętrznej tortury. Ramiona i nogi aż trzęsły się z wysiłku by wykonać choć jeden ruch. Gdy tylko dłoń jego królowej dotknęła barbarzyńskiego olbrzyma natychmiast oboje zniknęli w bezdźwięcznym błysku białego światła. Magiczny letarg jaki go do tej chwili paraliżował skończył się nagle. Karn dopadł jednym skokiem miejsca w którym przed chwilą jeszcze była królowa.
- Nie! – wrzasnął dobywając jednocześnie miecza – Ja miałem być wybranym. Ja, Karn! Nie możesz brać tego cudzoziemca miast mnie!
   Karn wściekle ciął powietrze wokoło, nikogo na szczęście nie raniąc.
- Ja! To ja! Moja krew i moja próba, ja nim jestem!
   Odwrócił się w stronę królewskiej miski. Ciecz wewnątrz niej była teraz czysta i gładka jak szkło. Z furią dopadł miski i ją kopnął. Ledwie żelazny paluch żołnierskiego sandała dotknął spiżowego rantu naczynia gdy ten natychmiast rozwiał się w oparze białej mgiełki. Karn zaklął, wrzasnął  i zaczął tupać z bezsilnej wściekłości.
* * * * *
   Milczący Hestowie długo już unosili Catchflea. Nie umiał określić jak to daleko, lecz upłynął kawał czasu nim postawili go znów na nogi. Przebiegli kawał dystansu poziomo, potem do góry po stromym zboczu. Dla starego człowieka było zdumiewające, że jest niesiony podczas gdy mógłby normalnie iść. Strach, jaki go opanował gdy elfy porwały go po raz pierwszy gdzieś się ulotnił. Catchflea był wystarczająco bystry by zdać sobie sprawę, że najlepszą dla niego szansą na pozostanie w zdrowiu i jednym kawałku jest nie stwarzanie nawet pozorów oporu. Przecież po podjęciu takiego ryzyka jak wyrwanie go z Wysokich Iglic raczej nie zamierzają wyrządzić mu krzywdy – prawda? Di An nie prowadziła by go prosto w pułapkę – prawda?
   Elfy opuściły go na grunt  i uwolniły z ciężkiej siatki. Gdziekolwiek go donieśli było tu chłodno i mroczno. Catchflea przetarł oczy i usiadł. Był wewnątrz czegoś w rodzaju budynku. Wspaniale rzeźbione kolumny spiralą wznosiły się gdzieś w ciemność. Niektóre były popękane, inne wręcz upadły. Podłogę stanowiły starte prostokąty białego kamienia grubo pokryte kurzem. Jakieś poruszenie za plecami ostrzegło Catchflea, że nie jest tu sam. Oczy już mu troszkę przywykły do braku światła więc dostrzegł, że komnata jest wypełniona Hestami wpatrujących się w jego osobę.
   Catchflea wstał. Powstały szmer szeptów przypominał brzęczenie letniego roju much. Usłyszał drobne kroczki za plecami. Pojawiła się Di An. To go ucieszyło: oto, przynajmniej, jakaś znajoma twarz.
- Co się dzieje? – spytał – Co to za miejsce?
- Nie za duży jak na giganta – rozległ się niski, pusty głos.
- Kto to? – Catcxhflea usiłował szybko dostrzec mówiącego w tłumie.
- Drugi jest o wiele większy – powiedziała Di An.
   Catchflea odwrócił się szybko w jej stronę.
- Riverwind! Co z nim?
- Nie skoczył – odparła spokojnie.
   Uniosła nerwowo stopę i spojrzała w cień za siebie.
- A więc to Li El go ma – odezwał się basowy głos.
   Catchflea ruszył w stronę Di An.
- Musicie mu pomóc! Karn pragnie jego głowy! – zawołał i wyciągnął dłoń w stronę elfickiej dziewczyny – Nie możemy po niego wrócić?
- Ro Karn to najmniejsze z niebezpieczeństw, jaki musi się obawiać twój przyjaciel – zagrzmiał głos – Nie, nie możemy go ratować.
- Kim ty jesteś!
   Di An wzięła Catchflea za rękę i poprowadziła wprost w cień. Setki małych stóp zaszurały w ciemności idąc za nimi. Stary mieszkaniec równin nerwowo oglądał się przez ramię na prawie niewidoczny tłum wciąż drepczący tuż z nim.
  Przed nim otworzyła się przestrzeń zawarta pomiędzy dwoma szeregami kolumn. Umieszczono na nich ponad dwadzieścia błękitnych kul. Ich dziwne światło rzucało niesamowite cienie na coś, do czego prowadziła go Di An.
   Była to spora grupa kamiennych bloków stojących swobodnie między ścianami i kolumnami. Powierzchnia kamienia do której zbliżał się Catchflea była pokryta płaskorzeźbą wyobrażającą twarz elfa. Oczy były prawie przymknięte a usta stanowił spory otwór, czarny teraz i pusty. Cała rzeźba twarzy była omal tak wielka jak Catchflea. W dziwacznym oświetleniu nie potrafił stary mężczyzna określić, czy wyraz kamiennej twarzy był wesoły, czy może wyrażał oburzenie lub nawet udrękę.
- Jak na olbrzyma nie jesteś za wielki – zagrzmiał kamienny głos.
- Twój lud przypiął mi taką łatkę. Pośród swoich jestem raczej niewielki, tak – odparł Catchflea.
   Nie był jakoś strasznie wstrząśnięty wizją tego idola. Czymkolwiek zresztą miałby on być. Zdawał sobie w pełni sprawę, że za tym wizerunkiem ukrywa się całkiem śmiertelny Hest.
- A więc człowiek też może mieć wartość – powiedział inny głos, wyższy i znacznie bardziej kulturalny.
   Stary wróżbita natychmiast rozpoznał drugi głos jako należący do Vvelza. Catchflea zdecydował się na śmiałość.
- Cieszy mnie, że tak sądzisz, bracie Li El – powiedział.
   Dotychczasowa szept za jego plecami natychmiast umilkł. Kamienne usta pozostały ciche. Niedaleko jednej z kolumn wybuchł nagły płomień. Oświetlił postać Vvelza zbliżającego się do Catchflea i Di An. Na jego prawej dłoni tańczył nieduży płomień. Nie miał żadnej pochodni ani kaganka: ogień strzelał wprost z jego ręki.
- Mors ma rację – powiedział Vvelz – Nie możesz pomóc Riverwindowi. Lepiej zostań z nami i przyłącz się do naszej sprawy.
- A czymże jest wasza sprawa?
- Jesteśmy Ludem Błękitnego Nieba – powiedział głęboki głos zwany przez Vvelza Morsem – Naszym świętym celem jest opuszczenie tych ciemnych jaskiń i życie na powrót pod niebem i słońcem, żyć jako wolny lud a nie przedmiot tyranii. Zrzucimy łańcuchy niewoli i ruszymy do światła i nikt już nas nie przymusi do powrotu pod ziemię.
- Godne podziwu, tak? – sucho stwierdził Catchflea – Ale kim jesteście?
- Tak, pokażcie się – powiedział Vvelz.
   Wzniósł płonącą dłoń i klapnął w nią drugą dłonią. Niewielkie pasam płomieni wyleciały z pomiędzy palców i poleciały po całym pomieszczeniu. Od ich ognia zapłonęły pochodnie. Udawały drzewa lecz zostały wykonane z żelaza. Na końcach metalowych gałęzi rozbłysły małe, błękitne płomienie. Coraz ich więcej, i więcej się zapalało a wraz z tym narastał w powietrzu dźwięk syku.   Pomieszczenie było rozległe a pod jego ścianami tłoczył się tłum kopaczy. Daleko na lewo od Catchflea znajdowało się łukowate wyjście i sporo połamanych schodów wiodących w dół z komnaty.
   Catchflea posłyszał stukanie, zupełnie jakby metal pukał o kamień. Zza kamiennej twarzy wynurzyła złota laska. Stukała wokoło, wszędzie, po ścianach, po kamiennej twarzy i po podłodze. Vvelz kiwnął potakująco głową w stronę Catchflea. Stary mężczyzna wystąpił do przodu.
   Będąc blisko skonstatował, że przywódca Błękitnego Nieba jest typowo niski, lecz jednocześnie szeroki w barkach i dobrze umięśniony. Najbardziej zdumiewający był wygląd tego, co stało się z jego oczami. Oba były zapieczętowane za białymi, skórzanymi łatkami. Teraz Cstchflea zrozumiał znaczenie stukoczącego dźwięku – to była laska badawcza: przywódca Błękitnego Nieba był ślepy.
- Gapisz się na moje oczy – stwierdził szorstko elf – To taki dar od Jej Wysokości. Kiedy zostałem wypędzony z Vartoom ona własnoręcznie odebrała mi oczy jako ostrzeżenie dla każdego, ewentualnego heretyka.
- Kim jesteś? – cicho spytał catchflea.
- Nazywam się Mors, ongiś Ro Mors, dowódca w Host. A ty jesteś tym, którego An Di nazywa Catchflea?
- An Di? – spytał lekko skonsternowany Catchflea.
- Zapominam – mruknął Mors – jako barbarzyńca nie znasz wszystkich niuansów naszego języka.
   Wyciągnął ramię a Di An natychmiast doń pośpieszyła. Szybko wtuliła się w niewidomego.
- Di An, An Di: to oznaka uczuć gdy tak kogoś nazywasz.
   Catchflea uśmiechnął się do dziewczyny.
- Dzięki, że pomogłaś nam w ucieczce – powiedział.
- Riverwind nie uciekł – popatrzyła smutno pod stopy.
   Starą, pomarszczoną i niezbyt czystą ręką Catchflea dotknął jej policzka.
- On nie poddaje się tak łatwo. Jeszcze go zobaczymy.
   Starzec z równin spostrzegł, że coraz to więcej i więcej Hestów pojawiało się i wypełniało przestrzeń pustej posadzki. Był poruszony: musiało tu być przynajmniej ze sześć albo i siedem setek elfów, wszystkie ukrywały się w ruinach. Spytał Vvelza, kim oni są.
- Wszyscy są kopaczami i uciekinierami – wyjaśnił czarodziej – Porzucili swe kilofy i oskardy i dołączyli do Ludu Błękitnego Nieba. Przyszli do nas bowiem są zmęczeni i głodni. I mają już dość tyranii, nie mogą znieść więcej jarzma narzuconego przez Li El. Któregoś dnia Mors wyprowadzi ich z jaskiń prosto w światło.
- Tak wielu! – zachwycał się Catchflea – Dlaczego po prostu nie odejdą? Z całą pewnością takiego tłumu Li El nie jest w stanie zatrzymać.
   Di An podprowadziła Morsa do miejsca gdzie rozmawiali stary człowiek i czarodziej.
- Jest w stanie – niskim głosem stwierdził Mors – Ucieczka od niej nie jest rozwiązaniem. Musimy zanieść walkę do samego Vartoom, pojmać tyrana i wyprowadzić wszystkich Hest do światła w jednym kroku!
   Paru kopaczy zaczęło wznosić radosne okrzyki słysząc te słowa. Mors warknął ostro w ich kierunku.
- Bądźcie cicho, głupcy!
- Li El nie może ich tu usłyszeć – stwierdził Vvelz z chytrym uśmiechem.
- Dlaczego nie? – pytał Catchflea.
- Dawno temu była to świątynia jednego z bogów, teraz już zapomnianego – odparł Vvelz – W dawnych wiekach przychodził tu lud Vartoom i czcił go. Kapłani wdychali opary świętych przypraw i wydawali przepowiednie przed obrazem twarzy boga. Teraz żaden z nich nawet nie odważy się zbliżyć do tego miejsca.
- Nikt już go nie czci?
- Nawet imię boga zostało zapomniane.
- Jeżeli bogowie w ogóle istnieją, to właśnie oni zapomnieli o Hest – dodał gorzko Mors – Nie potrzebujemy ich. Przeznaczenie ujmiemy we własne ręce.
- Świątynia znanjest jako nawiedzone miejsce – kontynuował Vvelz – W czasie panowania trzeciego syna Hesta, Derv Szalonego, kapłanów zmasakrowano a święte palenisko z rozkazu króla zostało wygaszone. Mówi się, że umierający kapłani przeklęli linię Hest oraz, że ich duchy przechadzają się po świątyni szukając zemsty.
   Catchflea szeroko otworzył oczy.
- Naprawdę?
   Vvelz rozejrzał się w prawo i lewo.
- Słyszałem różne rzeczy… widziałem dziwne błyski w głębszych sanktuariach.
   W końcu tylko wzruszył ramionami.
* * * * *
   Kiedy już elfy Ludu Błękitnego Nieba przywykli do obecności Catchflea to natychmiast rozeszli się do swych zwykłych zajęć zupełnie jakby tu żadnych obcych nie było. Rozdzielano żywność, naprawiano poszarpaną odzież z tkanin miedzianych a drużyny elfów rozprowadzały dobra skradzione na powierzchni. Dla Catchflea było zarówno zabawne i rozczulające tak obserwować jak Hestowie wciągają stare, znoszone skórzane buty i dotykają starych kapeluszy jakby zrobiono je z jedwabiu i satyny, jak jedzą za pomocą startych, drewnianych łyżek na drewnianych z drewnianych talerzy i mis jakby to była najwspanialsza porcelana.
   Prowadzony przez Di An jako przewodnika niewidomego Mors zbliżył się do podstawy złamanej kolumny i tam usiadł. Podano mu chleb i drewnianą czarkę z jednego kawałka dębiny. Catchflea otrzymał taki sam zestaw wiktuałów, lecz czarkę miał już typową dla Hest, cynową.
- Panie Mors – powiedział żując suchy i pozbawiony smaku chleb – co przekonało cię do wyprowadzenia tej grupy z jaskiń. Przecież, było nie było, to właśnie zejście do podziemi umożliwiło Hest przetrwanie.
   Mors zagrzmiał.
- To wyłącznie upór Hestantafalasa skazał nas na życie jak robactwo w mroku. Gdyby okazał suwerenowi posłuszeństwo i utrzymał pokój to żadne z tych cierpień nigdy by się nie zdarzyły.
- Nie byłeś kopaczem, tak? Skąd wzięła się u ciebie taka dla nich sympatia?
- Pozwól, że ja mu odpowiem – wtrącił się Vvelz.
   Mors wziął łyk wody i mruknął na zgodę.
- Muszę sporo cofnąć w czasie – powiedział Vvelz lekko odchrząknąwszy – Kiedy zmarał Wielki Hest oraz jego szef czarodziei, Vedvedsica, dzieci zajęły ich miejsca w naturalnym porządku rzeczy. Najstarszy syn Hesta został królem a dzieci Vevedsiki stanowiły radę magów. Nie minęło sporo czasu a między domem królewskim a czarodziejami rozpoczęła się ostra rywalizacja. Każda strona uzupełniał siły rekrutując utalentowane jednostki z prostego ludu. Ci, którzy służyli rodzinie królewskiej utworzyli Komnatę Broni, gildię wojowników, natomiast słudzy czarodziejów utworzyli Komnatę Światła. Obmyślono system sprawdzania bardzo małych dzieci i określania do której Komnaty się nadają. Ci, co nie nadawali się do żadnej z dwu Komnat musieli zacząć pracę jako kopaczy. O tym zresztą już wiecie. Uzyskano całkiem sprawną równowagę i przez całe stulecia lud Hest się rozwijał.
- Niestety, za czasów panowania drugiego syna Wielkiego Hesta, Jaena Budowniczego, sprawy zaczęły iś coraz gorzej. Zbiory znacznie spadły i kopacze zaczęli głodować. Wiele kopalni się zapadło grzebiąc dużą liczbę pracowników. Co jednak najdziwniejsze, z czasem rodziło coraz to mniej i mniej dzieci. Wiele spośród urodzonych okazywało się bezpłodnych i rzadko tylko dożywało dorosłości.
   Catchflea popatrzył na Di An. Dziewczyna siedziała obok Morsa a kolana podciągnęła aż pod brodę. Patrzyła przed siebie bez mrugnięcia okiem a jej wzrok nie wahnął się nawet gdy Vvelz mówił o jałowych dzieciach.
- Komnata Światła oskarżała chciwość wojowników o spowodowanie nieszczęść – kontynuował Vvelz – Zbyt wiele czasu spędzali na wydobywaniu żelaza i złota a za mało troski poświęcali uprawom, tak mówiono. Komnata Broni oskarżała czarodziejów. Uważali, że magowie dostarczają zbyt mało światła do jaskiń prze co zbiory są małe i liche.
- Kto miał rację? – spytał Catchflea.
- Obie strony – odezwał się nagle Mors.
   Ponieważ pozostał milczący i nic nie dodawał, Vvelz ciągnął dalej.
- Jaen zmarł w ataku apopleksji a wtedy jego młodszy brat, Drev, został kolejnym królem. Ten z kolei mówił głośno o magicznym spisku na życie zmarłego brata. Kiedy już był pewien lojalności wojowników ruszył do walki by zniszczyć Komnatę Światła. Świątynie pozamykano a kapłanów w większości zamordowano. Starsi z czarodziejów zostali uwięzieni i zabici, włącznie z córką Vedvedsiki, Ri Om. Ja byłem wtedy zaledwie uczniem a moja siostra wędrującą.
- Jesteś potomkiem Vedvedsiki?
- Był moim pra-wujem – dumnie oznajmił Vvelz – Konflikt wyglądał na zakończony a żołnierze tryumfowali. Nie zdawali sobie jednak sprawy z ambicji Li El. Jej moc, zwłaszcza jak na niezbyt wyszkoloną dziewczynę, była nadzwyczajna. Dokonała lewitacji mając dziesięć lat a mając czternaście potrafiła przemocą czytać w myślach…
   Mors chrząknął głośno i zastukał laską w podłogę. Vvelz zniżył głos do szeptu.
- Mors nie chce by kopacze poznali moc mojej siostry. Mówi, że to może podkopać ich morale.
- Moje też, tak – drżącym głosem odparł Catchflea.
- Li El szybko awansowała w przerzedzonych szeregach Komnaty Światła – powiedział Vvelz Zwykle zajmowało około stulecia nim wędrujący czarodziej sięgał pierwszego szeregu, jej zajęło to trzydzieści lat. Wiele lat później odkryłem jak tego dokonała. Li El w tajemnicy wyzywała na pojedynki magiczne czarodziejów wyższych rang, bronią była wyłącznie magia.
   Potrząsnął głową. Głos mu nagle stężał.
- Była dziewczyną niezwykle piękną. Większość pozostałych magów to byli mężczyźni; głupieli w jej obecności ze szczętem. Pokonała każdego z nich a ich dusze zamknęła w kryształowych kulach.
- Błękitne kule! – krzyknął Catchflea.
   Vvelz skinął potwierdzająco głową. Catchflea przypomniał sobie teraz wybuch śmiechu Karna gdy spytał go, czy te kule to lampy. Li El musiała uznać to za doskonały dowcip; oświetlić zapomniane zakątki królestwa schwytanymi duszami rywalizujących z nią magów!
- Nim moja siostra została Pierwszą w Komnacie Światła to pozostało w niej może z tuzin magów. Wszyscy byli już starzy i mało efektywni – dodał Vvelz.
- I niczego nie podejrzewałeś gdy tak się wspinała na szczyt? – spytał zdumiony wróżbita.
   Mors głośno się roześmiał.
- Wiedział, stary olbrzymie! Przez długie lata nasz Mistrz Vvelz uważał, że ambicje siostry wyniosą i jego. Później jednak zorientował się, że ona go nie oszczędzi jeśli tylko uzna go za zagrożenie dla swych planów. By tylko zachować całą szyję, zaczął działać jak leń i słabeusz. Li El nie uznała go za zagrożenie – bo też i w rzeczywistości nim nie jest – i pozostawiła w spokoju.
   Na twarzy Vvelza gniew zastąpił wyraz smutku. Catchflea szybko się wtrącił i zaczął opisywać swą pozycję wśród Que-Shu i jak się wybronił stosując podobną do Vvelza metodę. Vvelz wyraźnie się rozchmurzył usłyszawszy taką opowieść.
- Widzisz, Mors – powiedział – Mądrość oznacza to samo w Pustym Świecie iw Hest.
   Mors tylko parsknął pogardliwie. Stary człowiek wyczuł pewien chłód w stosunkach między Vvelzem i Morsem szybko wrócił do opowieści tego pierwszego.
- Tak więc Li El pokonała swych kolegów, magów. W jaki sposób dała sobie radę z Drevem i Host?
   Vvelz spojrzał na Morsa, ten jednak odwrócił twarz w stronę Di An. Wyraz twarzy nie wyrażał niczego. Vvelz wzruszył ramionami i kontynuował.
- Moja siostra w tym przypadku zaczęła polegać na starych metodach. Przekonała dowódcę gwardii pałacowej, że go kocha i przeciągnęła na swoją stronę. On z kolei wyszukał niezadowolonych żołnierzy i wciągnął w szeregi konspiracji. Nie było to trudne. Pokonawszy Komnatę Światła Drev uznał, że jego tron jest bezpieczny. Kiepsko płacił żołnierzom a wielu z nich wysłał do pracy w kopalni, razem z kopaczami. Miał nieuleczalną chorobę – żądzę złota.
- Nadszedł dzień gdy Li El i jej dowódca opanowali pałac. Rozlano bardzo niewiele krwi.  Jeden czy dwu zdezorientowanych gwardzistów stawiło opór spiskowcom i zostało zabitych. Drev uciekła na wyższe piętra ścigany przez Li El i setkę wojowników. Otoczyli go przy oknie audiencyjnym skąd władcy Hest ciskali monety i klejnoty kopaczom w dni świąteczne. Biedny, chory Drev wrzasnął na Li El i zawołał gwardię by ratowała jago życie. Błagał by zostać oszczędzonym – usta Vvelza zacisnęły się mocno – Sprawiło to wielką przyjemność Li El. Drev nie miał zamiaru nadziać się na miecze gwardzistów ani na czar Li El. Rzucił się przez okno i zginął na stopniach poniżej.
   W starej świątyni zapanowała cisza. Słychać było tylko poruszenia w tyle jaskini. Lud Błękitnego Nieba robił dalej swoje. Di An wstała by przynieść Morsowi jeszcze jedną czarkę wody. Gdy tylko odeszła ślepy elf powiedział.
- Powiedz olbrzymowi wszystko, Vvelz.
   Czarodziej wyglądał na zakłopotanego i dalej milczał.
- Powiedz mu! – warknął Mors – Błagam, nie szczędź mi mojej czary winy.
- Sądzę, że już wiem – miękko odezwał się Catchflea – Byłeś dowódcą, który pomagał Li El, tak? Kochałeś ją.
- Święta prawda – gorzko odparł Mors.
   Di An wróciła niosąc czarkę.
- Zdradziłem króla i własną pozycję dowódcy za jej miłość. Moim jedynym osiągnięciem było tylko pogorszenie bytu naszego ludu. A w końcu i ja również poznałem gorzki smak zdrady.
   Catchflea zmarszczył brwi w zamyśleniu.
- Teraz to Karn jest jej prawą ręką. O to chodzi?
   Vvelz potwierdził a Catchflea pytał dalej.
- Co w tym takiego strasznego?
   Mors aż zatrząsł się z wściekłości. Czarka w jego dłoni pękła.
- Ro Karn – powiedział – Jest moim synem. Li El to jego matka.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#8 2018-10-10 20:05:10

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 8

Złote pola

   Riverwind szedł z Goldmoon przez oświetlone słońcem pole. Jaskrawo białe obłoki przesuwały się po niebie po sam horyzont. Wszędzie dokoła rozlegały się dźwięki dzwonków brzęczących na wietrze.
- Jesteś szczęśliwy? – pytała Goldmoon z uśmiechem jasnym jak słońce dnia.
- Bardzo szczęśliwy – odparł Riverwind.
   Widział swą ukochaną, widział pola zielonych traw, widział błękitne niebo. Nie widział prawdy. Mała, ciemno włosa Li El patrzyła do góry na wysokiego mieszkańca równin.
- Twój powrót sprawił mi wiele szczęścia – powiedziała a w jego oczach nadal wyglądała jak Goldmoon – Już myślałam, że nigdy nie wrócisz.
   Riverwind przystanął i przetarł dłonią oczy.
- Ja… ja nie pamiętam jak się tu dostałem. Ani dlaczego wróciłem – nagle odwrócił się w stronę Goldmoon – Wiem tylko, że cię kocham.
- Były kłopoty – spokojnie stwierdziła Li El.
   Jej mała dłoń zniknęła w uścisku Riverwinda, lecz i tak uspokajająco ściskała mu rękę.
- Spiskowcy chcieli mnie obalić
   Riverwind spochmurniał.
- Loreman! – warknął.
- Tak, właśnie on.
   Li El korzystała z każdego skrawka informacji jaki mieszkaniec równin bezwiednie dostarczał.
- Chciał mnie zabić, ukochany.
   Riverwind przyciągnął czarodziejkę do siebie.
- Nikt cię nie skrzywdzi, nie, dopóki żyję.
   Li El się uśmiechnęła i przycisnęła policzek do szerokiej piersi. Dźwięk uderzeń serca głośno rozbrzmiewał w jej uchu. Poprosiła by to powtórzył.
- Nikt cię nie skrzywdzi póki żyję – powiedział żarliwie.
   Szli dalej. Wioska Que-Shu ukazała się zaraz za szczytem wzgórza. Był to tylko mglisty zarys bowiem Li El nie dopracowała jeszcze szczegółów iluzji. Potrzebowała więcej z zawartości pamięci Riverwinda by swe zaklęcie uczynić silnym i wiarygodnym.
- Czy nie powinniśmy wracać?  - spytała.
   Dłoń mężczyzny powędrowała do pustego boku.
- Straciłem swą szablę.
   Li El dotknęła tej ręki.
- Mam miecz dla ciebie – powiedziała – Dużo trzeba będzie dokonać
   Obraz się rozmył i Riverwind spostrzegł, że oto znajduje się w mrocznym budynku. Pomyślał, że to może być Dom Braci – a kiedy tylko obraz Domu ukazał się w jego umyśle to i iluzja Li El go uzupełniła. Nie zastanawiał się, w jaki sposób tak nagle się tam znalazł. Riverwind zachowywał się jak śpiący; wszystkie dziwne zajścia we śnie wydawały mu się oczywiste i logiczne.
   Goldmoon podała mu długi, ciężki miecz wyciągając go rękojeścią zwróconą do mężczyzny. Riverwind przyjął broń.
- To nie jest moja szabla – niejasno zdał sobie z tego sprawę.
- Nie, dzielny Riverwindzie, lecz jest to najwspanialszy miecz jaki mogłam zdobyć.
   Były to pierwsze słowa prawdy jakie dzisiaj wyrzekła Li El. Miecz należał ongiś do Wielkiego Hesta, dwadzieścia stuleci temu. W swoich czasach Hestantafalas uważany był przez elfich braci za olbrzyma, więc jego miecz był rozmiarów prawie wystarczających dla Riverwinda.
   W Domu płonęły światła. Riverwind stanął przeciwko trzem atakującym a każdy był dokładnie jak jego stary wróg, Hollow-sky. Podniosł miecz.
- To niemożliwe! – krzyknął – Jesteś martwy… wszyscy trzej jesteście!
- Są złem! – powiedziała ostro Li El – Musisz mnie bronić!
   Trzy obrazy wrogów ruszyły do ataku. Riverwind starł się ze środkowym, sparował cios a potem ciął w lewo i prawo by odgonić pozostałych. Środkowy Hollow-sky wykrzywił twarz w grymasie czystej nienawiści. Krótkim miecze zadał sztych prosto pierś mieszkańca równin. Riverwind odbił atak po czym chwycił rękojeść miecza Hest oburącz i wywinął ostrzem młyńca. Czybek klingi sięgnął jednego z Hollow-sky prosto w pierś. Skrzywiony napastnik głośno skrzeknął i porzucił miecz. Odtoczył się na bok, lecz i tak został przebity na wylot. Wróg z lewej zaatakował jako drugi. Ten wyglądał na niższego i szczuplejszego od tego Hollow-sky jakiego Riverwind pamiętał. Czasu na zastanowienie nie było, przeciwnik już zdołał skaleczyć Riverwinda w policzek. Popłynęła krew a pot zalał oczy wojownika. Ten Hollow-sky kurczył się dalej a uszy zaczynały nabierać szpiczastego kształtu. Riverwind był zdezorientowany. To nie był dawno martwy wróg z Que-Shu. Nadal jednak walczył; jakiś straszny przymus kazał mu szarżować na mniejszego przeciwnika i go przewrócić. Riverwind wzniósł miecz. Padły wojownik podniósł gołą rękę w błagalnym geście litości. Riverwind wycofał miecz.
- Zabij go! – krzyknęła Goldmoon – On mnie zabije jeśli tylko będzie miał szansę!
   Riverwind gapił się na nią lekko ogłupiały. Goldmoon miała zawsze silną wolę, lecz dobrze rozumiała wartość litości i przebaczenia, sama je stosowała i to szeroko. Jego ukochana nigdy by czegoś takiego nie powiedziała. Riverwind odstąpił krok wstecz. Przez mgnienie oka Goldmoon wydawała mu się dużo mniejsza niż przedtem. A po chwili znowu była piękną Goldmoon. Złota aura ją otoczyła, sięgnęla do niego i dotknęła. Wszelkie skrupuły odpłynęły. Goldmoon nigdy nie prosiłaby go o zrobienie czegoś takiego gdyby nie było to właściwe. Musi zabić by ją chronić.
   Gdy drugi z Hollow-sky był już martwy to trzeci wykazał raczej marne zainteresowanie kontynuowaniem walki. Jego ostrze zdążyło dwukrotnie odbić się od klingi Riverwinda nim go porzucił i zaczął uciekać. Ciężko oddychający Riverwind spytał Goldmoon czy ma go dogonić i zabić.
- Nie – odparła chłodno – Nie zdoła mi już zagrozić.
   Obejrzała spryskany krwią Dom.
- Dobrze się spisałeś. Wspaniały z ciebie czepion.
- Co?
- Nic takiego – powiedziała Li El – Idź odpocząć. Później znajdziemy resztę spiskowców i ich wymieciemy. Musisz być silny, mój dzielny Riverwindzie. Tylko wtedy będę bezpieczna.
   Podszedł do niej i chciał ująć jej dłoń. Palce miał powalane krwią więc unikała jego dotyku. Twarz Riverwinda wyrażała zakłopotanie gdy popatrzył na swą dłoń.
- Wybacz – powiedział.
   Nie miał zamiaru zabrudzić jej białej skóry.
- Nie martw się – odparła Li El, choć raczej z obrzydzeniem patrzyła na jego wciąż wyciągnięte ramię.
- Przyjdę do ciebie później. Teraz idź i odpocznij.
   Riverwind błąkał się chwilę jak otumaniony. Wciąż jeszcze w dłoni trzymał miecz Hest. Przeszedł przez kilka złotych zasłon i dostrzegł niską, kamienną kanapę. Takich zasłon ani kanap nie było w Domu Braci, lecz wciąż nie kwestionował logiki iluzji. Miecz wypadł mu z dłoni a on, całkowicie wyczerpany, dosłownie padł na kamienną otomanę.
   Li El obserwowala z ogromną satysfakcją scenę rozgrywającą się w komnacie z paleniskiem. Riverwind walczył i pokonał trójkę jej najlepszych gwardzistów. Zastosowane iluzję wymagać będą pewnych drobnych poprawek, lecz gdy nadejdzie czas rebelii Morsa Riverwind  będzie istną kosą.
- Dobrze walczył, nieprawdaż?
   Li El przestała bujać w obłokach i ujrzała Karna przemykającego między pomnikami dawnych herosów Hest.
- Czemu się tak ukrywasz? Wyjdź!
   Wyszedł.
- Ten olbrzym to tylko narzędzie do zmiażdżenia Morsa – gorzko stwierdził Karn – Nie byłem dość dobry.
   Spojrzała w stronę złotych zasłon.
- Tak – powiedziała miękko – Będzie doskonały.
   Karn podszedł do pierwszego z zabitych wojowników.
- Rjen – powiedział – Dobry miecznik. Musiałaś pozwolić by olbrzym zabił ich wszystkich?
- To nie jest gra, Karn.
   Przystanął przy drugim z zabitych elfów.
- Mesk. Kiedyś razem ćwiczyliśmy.
   Li El potarła tylko szczupłe dłonie.
- Przestań być takim dzieciakiem – powiedziała ostro – Musiała sprawdzić moc iluzji jaką rzuciłam na Riverwinda. I to zrobiłam.
   Ramiona karna opadły.
- I co dalej, Wasza Wysokość?
- gdy tylko barbarzyńca się obudzi zbierzesz dwie kohorty Host. Weźmiesz je i przetrząśniesz jaskinie w poszukiwaniu Morsa.
   Li El poprawiła fałdy szaty i narzuciła kaptur na ciemne włosy.
- Ach, i natychmiast odnajdziesz tego żołnierza, który przed chwilką uciekł. Jak on się nazywał?
- Prem. Ma na imię Prem.
- Tak. Znajdziesz go i zaaresztujesz. Nie chcę by służyli mi tchórze. Czy to jasne?
- Tak, Wasza Wysokość.
    Li El wyszła z komnaty. Karn uważnie obserwował jej odejście. Gniew na Riverwinda, który jakoby uzurpował sobie jego miejsce prze boku królowej wygasał. Pogrzebał go głęboko. Podobnie jak wcześniej pogrzebał niezliczone rany powstałe z powodu ambitnej, niepohamowanej królowej Hest. Li El po prostu używała tego obcokrajowca jako narzędzia do osiągnięcia własnych celów. Kiedy cel zostanie osiągnięty barbarzyńca stanie się bezużyteczny. Wtedy trzeba będzie się go pozbyć. To tylko narzędzie. Karn był wciąż dowódcą Host. Był wciąż synem Li El. Był jej wybranym czempionem.
* * * * *
   Vvelz otrzymał pozwolenie od Morsa na pokazanie Catchflea kolekcji przedmiotów, jakie Lud Błękitnego Nieba przyniósł na dół z powierzchni. Vvelz wierzył, że pomiędzy mnóstwem odpadów znajdą się też rzeczy użyteczne, rzeczy do użycia przeciw Li El. Miał nadzieję, że Catchflea zdoła oddzielić śmieci i zidentyfikować artefakty z Pustego Świata.
   Catchflea i Vvelz poszli w górę schodami pokrytymi dosłownie luźnym gruzem. Doszli do szczeliny w skale stanowiącej ścianę jaskini. Było to sztucznie wykonane otwarcie: wystające skały zostały odłupane tak, by nadal rzucać cień na cały otwór. Vvelz wślizgnął się do środka zachęcając i Catchflea do wejścia.
   Prostokątne pomieszczenie jaskini wycięto w litej skale. Błękitne kule rozmieszczono jako oświetlenie przy ścianach. Leżały w wykutych niszach. Catchflea delikatnie położył dłoń na jednej z kul. Błękitne światło w jej wnętrzu zafalowało. Starego człowieka opanowała fala smutku. Kiedyś to słabe światełko było żywym, oddychającym Hest. Zastanawiał się nawet czy to był mężczyzna, może kobieta, dobry, uprzejmy, może leniwy, a może brzydki. Czy żyje wciąż we wnętrzu tej kuli? Czy pragnie odzyskać wolność czy też już tylko marzy o uwolnieniu w śmierć?
- Chodźmy dalej – naciskał Vvelz.
   Catchflea zabrał dłoń. Na tyle pomieszczenia zrzucono na bezładny stos mnóstwo różności. Zobaczył Catchflea cały zestaw długich łuków, lecz posiadały tylko strzępki cięciw smętnie zwieszających na końcach.
- To mogłoby być bardzo przydatne – powiedział wskazując na łuki – Gdybyście mieli cięciwy… no i strzały, oczywiście.
- Co to są strzały? – spytał Vvelz.
   Catchflea aż zamrugał oczami. Powoli i z użyciem całego mnóstwa gestykulacji opisał Vvelzowi zasady łucznictwa. Czarodziej był zachwycony.
- W starych kronikach napisano, że wojownicy mogli zabijać wrogów z odległości dwustu kroków, lecz zawsze uważałem, że ciskają oszczepami, czy może rzucają sztyletami! Przyjrzał się uważnie łukowi ze starego cisu.
- Jak można by przygotować do nich cięciwy? – spytał.
- Cóż, nie jestem łucznikiem, lecz wiele razy widziałem jak mężczyźni splatali nić szpagatową a potem wzmacniali ją pszczelim woskiem.
- Szpagat? Wosk pszczeli?
   Catchflea zmarszczył brwi. Nie zapowiadało się na łatwą dyskusję.
- Szpagat to taka nić upleciona z włókien bawełny lub lnu.
   Vvelz nie miał pojęcia o czym mowa. Catchflea kopnął porzucone dobra i znalazł kawałek liny. Pokazał to czarodziejowi.
- Szpagat to cienka, mocna lina.
- Możesz zrobić ten szpagat z liny? – spytał ellf.
- Mógłbym, tak, chociaż żaden ze mnie rzemieślnik.
   Przeszli dalej i znaleźli kilka kołczanów wypełnionych strzałami. Większość piór zdążyła już dawno zbutwieć. Catchflea dał te kołczany Vvelzowi i dalej grzebał w stercie dóbr ze świata na powierzchni.
   Większość tego stanowiły śmieci; skórzane buty i pasy tak stare, że już całkiem się zeschły i leżały teraz pozwijane, sporo narzędzi do obróbki drewna, które Hestowie uznali za jakąś egzotyczną broń.
- Co to jest? – Vvelz podniósł jakieś paskudnie wyglądające urządzenie.
- Uchwyt i świder. To wieci dziury, tak.
- Uff, to koszmarne!
- W drewnie, Mistrzu Vvelz, tylko w drewnie – zapewniał Catchflea.
   Dotarli do wielkiego zestawu dzbanków i garnków. Catchflea przyklęknął i zaczął podnosić jedno naczynie po drugim. Przyprawy. Stęchłe orzechy. Drewniane patyki.
- Wasi zwiadowcy napadali chyba wszystkich wędrowców na Ansalonie żeby zebrać taki zbiór rzeczy – mruknął.
- Mają bardzo ścisłe rozkazy – odparł Vvelz – Nigdy nie zabierać nic dużego ani niczego, co jest wysoko cenione w świecie na powierzchni. Wystarczy już złota i klejnotów  w Hest.
   Stary człowiek znalazł dzbanek pełen kasztanowców. Były wysuszone tak mocno, że łupiny same pospadały. Wybrał jeden orzech i zjadł. Był tak smaczny, że nabrał pełną garść i zaczął przesypywać z garnka do dzbanka i z powrotem.
- Powiedz mi, Mistrzu Vvelz, kim jest Di An? Wygląda, że jest bardzo bliska Morsowi.
- To tylko dziewczyna kopaczy, jałowe dziecko. Jest całkiem sprawna jeśli chodzi o podróże w tunelach i kradzieże drobnostek. Jeśli chodzi o uczucia Morsa, chyba chodzi o to, że znają się od bardzo dawna. Krążą plotki, że to Di An pierwsza znalazła Morsa gdy po oślepieniu został wygnany z Vartoom. Troszczyła się o niego póki nie odzyskał sił.
   Catchflea wypluł garść łupin.
- A ty, kiedy dołączyłeś do Morsa?
   Vvelz wpakował palec do kubka z mielonym piprzem. Popróbował proszku i zaczął głośno kaszleć.
- Trucizna! – sapnął.
- Nie. Pieprz.
   Catchflea wziął szczyptę do ust. Paliło, lecz niezbyt mocno.
- Używamy tego do przyprawiania potraw.
   Oczy Vvelza wyraźnie łzawiły.
- Mieszkańcy Pustego Świata muszą mieć żołądki z żelaza!
   Catchflea przeżyuł i przełknął ostatnie kasztany.
- Mistrzu Vvelz, możesz mi powiedzieć, jak doszło do tego, że wybrałeś działanie wbrew swej siostrze?
- A-a-a-psik – kichnął Vvelz i otarł nos – Czy to ma znaczenie? Nie dość, że ryzykuję własnym życiem pomagając Morsowi i jego sprawie?
- Ma znaczenie, tak. Przyszło mi na myśl, że gdyby Li El zechciała mieć szpiega w otoczeniu Morsa stanowiłbyś doskonały wybór – skrzyżował ramiona na piersi i dodał – szpiega, a może i zabójcę.
   Vvelz odwrócił lewą dłoń nadgarstkiem do góry. Oczy mu się rozszerzyły gdy rzucił krótkie, stare zaklęcie. Catchflea szybko odstąpił o krok. Na odwróconej dłoni czarodzieja zapłonęła iskierka. Po chwili urosła do niewielkiego płomienia.
- Chcesz wiedzieć, prawda? Czy zdołasz zrozumieć gdy ci odpowiem? Spędziłem życie pod butem pozbawionej serca, ambitnej siostry. Siostry, która zawsze postrzegała mnie raczej jako sługę niż krewnego – vvelz mówił spokojnie i cicho – Zniszczyła dobrych i mądrych magów, których jedynym błędem było to, że nie zdawali sobie sprawy z mocy przeciwnika. Rozkochała w sobie dzielnego wojownika, urodziła mu syna i wychowała go w nienawiści do ojca. Jej największym osiągnięciem było użycie Karna do zdrady Morsa. Kopaczom dała całe pół dnia wypoczynku, by uczestniczyli w ceremonii, jaką przygotowała do oślepienia Morsa. Ten dzień był… ta ceremonia…
   Słowa zawiodły Vvelza. Ścisnął w dłoni płomień. Iskry i krople ognia rozproszyły się po posadzce.
- Wstyd mi, gdy nazywa mnie bratem. Ujrzę jeszcze koniec Li El, i bez znaczenia po czyjej wtedy będę musiał być stronie.
   Obaj mężczyźni zamilkli. Vvelz zatonął w mrocznych rozmyślaniach na temat swej siostry natomiast Catchflea, nieco zakłopotany tragiczną opowieścią, gapił się nad ramieniem elfa na dzbanki i garnki. Mnóstwo dzbanków z…
- Pieprz! – krzyknął Catchflea.
- Co? – powiedział Vvelz – Coś ci się stało?
   Stary wróżbita dobiegł do Vvelza.
- Nie! Nie, pieprz jest rozwiązaniem problemu!
   Catchflea zatoczył półokrąg ramieniem.
- Tu musi być z pięćdziesiąt funtów pieprzy – powiedział – Jeśli wszyscy w Hest są nań tak czuli jak ty…
   Wyraz twarzy Vvelza nagle pojaśniał.
- Zaczynam rozumieć!  Chcesz wpakować pieprz do jadła wojowników?
- Nie, lepiej! Cisnąć im w twarze! To ich porazi kichaniem i płaczem a wtedy twoi Ludzie Błękitnego Nieba z łatwością ich rozbroją. W ten sam sposób można też ocalić Riverwinda, tak.
- A dlaczego nasi ludzie nie będą kichać? – spytal Vvelz.
   Stary mężczyzna zamarł. Entuzjazm widoczny dotąd na twarzy zmienił się w konsternację. Nagle twarz mu znowu pojaśniała.
- No jak, dać im chustki na twarz! – zawołał – To zadziała! Powiedzmy o tym Morsowi, i to już!
   Mors jednak zachwytu nie wyrażał.
- Wolałbym, żebyś jakoś ponaprawiał te, no, łuki co je znalazłeś – rzekł z rozdrażnieniem – Wolałbym raczej uderzyć Host z daleka niż podchodzić niewyszkolonymi wojownikami na tyle blisko, by cisnąć kurz w twarze.
- Mistrzu Mors, nawet gdybym zdołał naprawić wszystkie łuki to byłoby za mało by poradzić sobie z całym Host. Łucznictwo nie jest sztuką łatwą do wyćwiczenia, wymaga wiele praktyki, tak.
- Ile tej praktyki? – spytał Mors.
-Wśród Que-Shu chłopców zaczyna się uczyć niewiele później, niż gdy zaczną chodzić. Dopiero doświadczenie całego życia czyni z nich niechybnych łuczników.
- Moi ludzie muszą tylko uderzyć w niezbyt oddalone cele – upierał się Mors.
   Vvelz się wtrącił w rozmowę.
- Chyba mam sposób, by urzeczywistnić oba plany. Luki spowodują upadek ducha wojowników Host a pieprz zmusi ich do ucieczki.
- Nie podoba mi się to – warknął Mors – Prawdziwy wojownik nie walczy przez rzucanie kurzem w oczy wroga. To nie jest honorowe.
- A jest honorowe oślepić dowódcę wojowników i wygnać go z miasta jak bezwartościowego żebraka? – powiedział Vvelz wytrącając laskę z dłoni Morsa.
   Niewidowmy elf zerwał się na równe nogi.
- Ty tchórzliwy błaźnie! Mogę być ślepy a i tak złamię ci kark jedną ręką…
   Słuchająca kłótni w ciszy Di An pociągnęła Morsa za nogawice i powiedziała.
- Dobry Mors, nie rań go. Mistrz Vvelz stara się tylko dobrze radzić.
   Podniosła laskę Morsa i wcisnęła mu ją w dłonie. Szorstka dłoń wojownika chwycila małą rękę dziewczyny. Mors się uspokoił.
- O co ci chodzi?
   Di An popatrzyła na Vvelza a ten się odezwał.
- Nie jesteś winien Li El żadne honorowej walki. Bo to właśnie z nią walczysz. Host jest tylko jej narzędziem.
   Pokryte szramami oczodoły zwróciły się w stronę dźwięku głosu Vvelza.
- A Karn? Co jemu jestem winien? Piekący proszek? Strzałki lecące z odległości dwustu kroków?
- Możesz mu przebaczyć – cicho odezwał się Catchflea – Służył Li El przez te wszystkie lata, a to już wystarczająca kara sama w sobie.
- To był jego wybór – powiedział Mors siadając na posadzce – Przynieście te łuki i pieprz z kryjówki. Będziemy biczować Li El kwiatami jeśli taka będzie potrzeba. A jeśli chodzi o mego syna; jeżeli pójdzie z nami do świata błękitnego nieba i słonecznego światła, to sprobuję mu wybaczyć.
- A jeśli nie pójdzie? – spytał Vvelz.
- To spocznie w grobie obok własnej matki.
* * * * *

   Dwie kohorty, prawie tysiąc wojowników, tupalo w nierównych szykach po posadce wielkiej jaskini. Karn podzielił je na cztery oddziały które nazwał odpowiednio: Diament, Rubin, szmaragd i Granat. Sam dowodził Rubinem w skład którego wchodził, wciąż pod wpływem iluzji Li El, Riverwind. Myślał, ze tropi Loremana i Hollow-sky po tym, jak zaatakowali Goldmoon.
- Nigdy jeszcze nie byłem w tych górach – powiedział Riverwind.
   Pole pszenicy przez które przechodzili  było wysokie i przerzedzone. Wiatr był raczej w Hest czymś niezwykłym, lecz lekka bryza przewiewała liche źdźbła zbóż.
- Nikczemnicy od lat się przed nami ukrywają – powiedział Karn spoglądając niepewnie na mieszkańca równin.
   Rozmowa z zaczarowanym olbrzymem przypominała gadanie do lunatyka we śnie. Karn nie był pewien co takiego widzi obcokrajowiec Anie też w jakim jest w tej chwili stanie. Wstyd go palił gdzieś głęboko w sercu z powodu zatrudniania przerośniętego chama. Karn wierzył, że jest wystarczająco dobry do zmiażdżenia rebelii; nie potrzebował towarzystwa oszołomionego olbrzyma.
   Riverwind czuł wirowanie wiatru i wyczuwał wyraźny zapach dymu, zawsze obecny w powietrzu. A mimo to widział tylko ojczyste równiny pod złotym słońcem. Serce biło mu jak oszalałe. Goldmoon będzie bezpieczna tylko jeśli dopadnie i zabije złych ludzi, którzy chcą widzieć ją martwą. Długie nogi Riverwinda szybko połykały odległości a jego eskorta musiała nieźle podkręcić tempo by za nim nadążyć. Wyciągnęli się zresztą w długą linię.
- Zwolnij – zawołał poirytowany Karn – Piekielny olbrzym … dodał po cichu.
Riverwind nie tylko zwolnił. Zatrzymał się. Bystry wzrok pozwolił mu dostrzec błysk stali na zboczu wzgórza naprzeciw.
- Tam – powiedział wyciągając ramię.
- Co? – spytał Karn osłaniając oczy przed spiżowym słońcem.
- Ktoś tam jest. Niesie miecz. To muszą być oni – powiedział Riverwind.
   Puls mu ostro przyspieszył. Karn widział nie iluzję góry, lecz opuszczoną świątynie w której przodkowie dawno temu odbywali ceremonie religijne.
- Mylisz się. Tam już sprawdzaliśmy. Kopacze musieli rozproszyć się w małych grupach po całej jaskini.
- Są tam – upierał się Riverwind.
   Ruszył ostro przed siebie, nie mógł tracić nadziei.
- Stój! Czekaj! To rozkaz! – wrzasnął Karn.
   Riverwind zwolnił. Goldmoon powiedziała, żeby słuchał rozkazów tego małego mężczyzny. Karn podbiegł.
- Pamiętaj! Masz robić, co ci każę! – powiedział szorstko.
- Ta… góra jest zapaskudzona złymi duchami. Nasza zdobycz nie może się tam ukrywać.
- Dlaczego nie? Gdybym ja chciał się ukryć, to poszedłbym tam gdzie według plotek są złe duchy. Duchy zawsze trzymają gości z daleka.
- Pozostali żołnierze już do nich dotarli i przysłuchiwali się z wyraźnym zainteresowaniem. Słowa olbrzyma brzmiały sensownie.
- Goldmoon kazała przeszukać tunele wschodniej ściany… to znaczy, górskiego łańcucha. Cała armia rebeliantów może się tam ukrywać.
   To były rozkazy Li El. Poza tym, rozumowal Karn, nikt przy zdrowych zmysłach nie ośmieliłby się ukrywać w prastarej świątyni. Riverwind nie ruszył w stronę świątyni, nawet się tam nie obrócił. Cała reszta oddziału Rubin z opuszczonymi ramionami stanęła za plecami mieszkańca równin.
- Wróg jest tam.
   Podniósl długie ramię i wskazał odległą świątynię. Karn miał już dość arogancji obcokrajowca.
- Formować szyk marszowy! – ryknąl.
   Klął żołnierzy Hest aż wreszcie uformowali dwie, równoległe linie.
- A teraz stać tam aż powiem, że macie się ruszyć! – odwrócił się do Riverwinda - Będziesz wykonywał moje rozkazy bez gadania, jasne? Jej Wysokość… Goldmoon… oczekuje, że okażesz posłuszeństwo.
   Riverwind spojrzał na mężczyznę z góry.
- Tak, Kapitanie.
   Oddział Rubin ruszył w stronę południowej ściany. Riverwind powolnym krokiem mijał kolumnę wciąż jeszcze patrząc na opuszczoną świątynię, która dla niego była zwykłą górą. Widział tam przecież błysk stali. Naprawdę widział.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#9 2018-10-20 20:06:31

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 9
Stracone Diamenty

   Wiele godzin później Karn, Riverwind i cały Oddział Rubin dotarli do południowej ściany. Tak jak powiedział Karn, w istocie ściana jaskini była podziurawiona tunelami i grotami w większości wyrytymi w wapieniu przez wczesnych Hest i używanymi jako mieszkania. Żołnierze szli dwójkami i trójkami, przedzierali się przez sterty gruzu zebranego u wejść do jaskiń i szukali oznak aktualnego zamieszkania. Nie znaleźli niczego.
- Mogą być gdzieś głębiej w tej ścianie – mruknął Karn.
   Jeden z podwładnych odparł nieśmiało, że to raczej mało prawdopodobne.
- Oh, a to czemu? – spytał karn.
   Ubłocony Hest przestąpił z nogi na nogę i odparł.
- Woda wycieka ze ścian, kapitanie. W większości grot jest co najmniej stopa wody zebrana na dnie. Nic tam już więcej nie ma poza błotem i potrzaskanymi garnkami.
   Karn usiadł na okrągłym głazie.
- Cóż, szukajcie dalej. Te kanalie najpewniej skryły się w ostatnim miejscu jakie można by przeszukiwać.
   Zmęczony żołnierz zasalutował i wrócił do poszukiwań.
- Też mam iść? – spytał Riverwind.
- Nie, nie chciałbyś uwięznąć w jakimś ciasnym przejściu – odparł nieobecnym tonem Karn – Te dziury nie zostały wyrąbane dla olbrzymów.
   Przez cały dzień Karn otrzymywał wieści od Li El. Z pozostałych oddziałów biegacze też przynosili nowiny. Podczas gdy jego oddział przetrząsał groty południowej ściany biegacze z oddziału Szmaragd i Oddziału Granat donieśli, że w dystrykcie kopalni nie natrafiono na rebeliantów Błękitnego Nieba. Karn poskrobał się po zapadniętym policzku i rozważał co też ma teraz robić. Wielki plan królowej nie przyniósł jak dotąd wielu owoców.
- Jeżeli Diament nie znajdzie śladu wroga w ogrodach to wracamy do Vartoom – powiedział Karn – jej Wysokość będzie musiała użyć swej Sztuki by znaleźć więcej ich śladów.
   Czekali na biegacza z Oddziału Diament. Nikt nie przybył. Riverwind stał nieco z boku z umysłem opanowanym przez wizję, jaką królowa zesłała mu w umyśle. Li El użyła wszystkich emocji, jakie odczuwał: miłość do Goldmoon, strach i brak wiary w Loremana i Arrowthorna, poczucie winy spowodowane śmiercią Hollow-sky. W głowie mu się kręciło gdy tak przeżywał te sprawy znowu, i jeszcze raz. Pozornie wyglądał na spokojnego, nawet na ospałego. Li El uparła się by dopasowano mu wszelkie części pancerza samego Hest, jakie tylko mogły nań pasować. Nagolenniki i nałokietniki przypasano mu do kończyn. Kolczuga chroniła kark a otwarty hełm okrywał głowę. Był to osobisty hełm Hesta, lecz na Riverwindzie wyglądał jak czapeczka.
   Mieszkaniec równin tęsknił za widokiem Goldmoon. Wszędzie czaiło się zagrożenie. Loreman i jego ludzie mogli nadejść uzbrojeni, nie w szable i miecze, lecz kamienie. Heretyków się kamieniuje. Heretyków takich jak Riverwind i jego ukochana.
   Karn bezmyślnie przeżuwał suchara. Jego wojska powoli wyłaniały się na równinę po sprawdzeniu każdej brudnej dziury w ścianie. Po chwili dwustu pięćdziesięciu wojowników przeciskało się między omszałymi głazami.
   Vartoom było tylko jasno błękitnym cieniem w chmurach wszechobecnego dymu. Karn spojrzał z ukosa na obrzeża miasta. Czy ma dać rozkaz do powrotu? Czy ma stanąć przed Li El z pustymi rękami? To jej się nie spodoba. A może zdoła zrzucić winę na olbrzyma…
   Jakieś zamieszanie wyrwało Karna z zamyslenia i nawet obudziło Riverwinda. Dwójka Hest niosła bezwładne ciało w stronę kępy mchu. Karn skoczył na równe nogi. Rivertwind tuż za nim.
- Co to jest? – spytał ospale.
- Odejdź, zasłaniasz światło – warknął Karn.
   Rozluźnił wiązanie pod hełmem wojownika i go zdjąl. Twarz rannego Hest była czerwona i opuchnięta, zwłaszcza oczy i usta. Po znakach na napierśniku karn go rozpoznal. Był z Oddziału Diaent.
- Co się stało! – naciskał Karn.
- Zasadzka – odpal żołnierz poranionymi ustami – Nasz kapitan… zabity. Dusząca mgła rozpylona na oddział. Nic nie widzimy. Wojownicy… duszą się, kichają. Oddział… wybity – wysapał.
   Karn aż przysiadł na udach.
- Wybity? Wybity?
   Chwycił rannego za ramiona i podniósł go.
- Wybity! – wrzasnął w twarz rannego elfa.
- Kapitanie, spójrz! – zawołał inny żołnierz.
   Wskazał na zranione plecy żołnierza Diamentu. Płyta lekkiego pancerza była przedziurawiona. Ranny krwawił obficie. Cokolwiek zrobiło tą dziurę teraz sterczało z rany.
- Na naszą panią – rzekła Karn – Cóż to jest, w imię Hesta?
- Strzała – powiedział Riverwind – Złamana.
   Wojownik popatrzył na Riverwinda a na twarzy miał wyraz kompletnego zdumienia.
- Co to jest strzała? – pytał Kern desperacko.
   Riverwind popatrzył zdumiony, lecz zdołał jakoś wyjaśnić co to jest strzała i jak została wystrzelona.
- Czy rebelianci mają taką broń? – spytał jeden z żołnierzy Karna
   Kolejny powtórzył pytanie i wskazał na konsekwencje. Karn opuścił rannego wojownika i skoczył na równe nogi.
- Nie mogę walczyć z wrogiem, który ciska w nas strzałami na wielką odległość! Jej Wysokość musi być natychmiast powiadomiona! Trębacz… gdzie jest ten cholerny trębacz? Trąbić na zbiórkę. Odwołaj Granat i Szmaragd do nas.
   Smukły, młody elf wspiął się na szczyt potężnego głazu i przyłożył do ust ustnik kornetu. Świergotliwe nuty rozległy się echem po jaskini. Po kilku chwilach rogi dwóch oddziałów odpowiedziały.
   Riverwind przyklęknął przy zapomnianym, rannym wojowniku. Był martwy. Mieszkaniec równin zamknął oczy elfa co pobrudziło mu palce czarnym proszkiem. Dotknął językiem dłoni żeby oczyścić palec. Język zapiekł ostro. Pieprz. Zmarszczył brązowe brwi. To przecież nie ma sensu.
- Ty! – powiedział Karn poklepując Riverwinda w ramię – Podnieś go i nieś.
   Riverwind zgarnął martwego z łatwością. Reszta Rubinów, niepewna i zalęknione, zbierała się wokoło. Karn grzmiącym głosem nakazał formację marszową i ruszyli prosto w kierunku Vartoom. Nie uszli nawet dwóch mil gdy ukazał im się Oddział Szmaragd. Nadchodzili przez zagajnik karłowatych jabłoni. Wojownicy potykali się w biegu. Niektórzy utracili broń. Wielu zasłaniało dłońmi twarze i głośno jęczało.
   Karn zatrzymał swój oddział. Kapral ze Szmaragdów dobiegł do niego i upadł na ziemię u stóp Karna.
- Kapitanie – wydyszał elf – Muszę donieść, że Oddział Szmaragd ostał rozgromiony!
   Krew napłynęła do twarzy Karna.
- Rozgromiony przez kogo! – wrzasnął.
- Panie… Kapitanie… nosili znaki Oddziału Diament!
- To niemożliwe. Diament został zaatakowany i pokonany parę godzin temu – powiedział Karn.
- Były ich całe setki – zawołał elf – Część z nich to kopacze. Inni nosili pancerze wojowników i mieli miecze. I… tam był wóz…
- Wóz? Co za wóz?
- Tak, panie. Był pchany przez kopaczy noszących maski na twarzach. Z rury na wozie wylatywał dym, ten dym oślepiał, zmuszał do płaczu i kichania.
   Karn wyciągnął miecz i przyjrzał się ogrodom.
- jak dawno to było?
- Nie bardzo, kapitanie. Godzina, a może i mniej.
   Riverwind położył na posadzce zabitego wojownika i podszedł do Karna. Słyszał rozmowę z elfem.
- Czy nie powinniśmy ścigać tych ludzi Loremana? – spytal.
- Ścigać? – Karn szybko stracił tę reszte opanowania jaką przed chwilką posiadał – Musimy przygotować się do obrony!
- Nie zaatakują nas. Nie tutaj – rzekła mieszkaniec równin.
- A to skąd niby wiesz?
   Całym ciałem Karna wstrząsały drgawki z gniewu. Twarz miał prawie purpurową.
- Zaskoczyli dwa oddziały wojowników. Nie zaatakują w pełni ostrzeżonego już oddziału na otwartej przestrzenie – powiedział Riverwind – Loreman raczej ominie nas cichaczem i pójdzie prosto do wioski.
   Ta myśl uderzyła z siłą pioruna.
- Goldmoon! Będziemy jej potrzebni!
- O czyn ty bredzisz? Vartoom jest wciąż bronione przez Host.
    Karn zaczerpnął parę głębokich wdechów. Drżenie kończył ustało a i kolor twarzy wrócił do normy.
- Zdecydowałem, co mam robić. Wojownicy Szmaragdy mogą do nas dołączyć. Pójdziemy brzegiem ogrodów i spróbujemy nawiązać kontakt z Oddziałem Granat.
- A wtedy? – spytał kapral ze Szmaragdu wciąż jeszcze ciężko dysząc.
- Wtedy… wtedy rozważę, co dalej – sztywno odparł Karn.
   Około setki żołnierzy z Oddziału Szmaragd wstąpiło w szeregi wojsk Karna. Hestowie maszerowali naprzód. Ogrody zostawiali po lewej stronie natomiast miasto po prawej. Strach skaził szeregi, strach narastający wraz z opowieściami żołnierzy Szmaragdu, którzy gadali dp braci z Rubinu.
- Dusząca chmura!
- Oszczepy jak deszcz z nieba…
- Setki uzbrojonych kopaczy, i wcale się nas nie bali!
   To chyba najbardziej przerażało wojowników, bardziej niż cokolwiek innego.
* * * * *
   Catchflea przyglądał się masie jeńców wziętych przez wojowników Błękitnego Nieba w dwóch, pierwszych atakach. Prawie trzystu wojowników klęczało w ciasnym kręgu, odartych z pancerzy i pozbawionych broni, pilnowanych przez uśmiechniętych krzywo kopaczy. Pieprzowa mgła okazała się sukcesem dalece przewyższającym marzenia starego wróżbity. Dwójka kopaczy; jeden z nich to były młynarz a drugi to mistrz budowy kuźni, wypracowali urządzenie podobne do wielkiego brzucha, które rozpylało pieprz w kierunku wrogów. Umieszczona na wozie machina zapewniła im pierwsze zwycięstwa.
   Niestety łuki okazały się sukcesem dużo mniejszym. Uczniowie łucznictwa z Błękitnego nieba trafili wielu z żołnierzy Diamentu pierwszym strzałem, lecz nim walka dobiegła końca wszystkie łuki, poza jednym, zostały połamane. W podnieceniu użyli wartościowej broni jak maczug, którymi walili w pancerze wroga. Skutkiem tego łuki poszły w drzazgi.
   Mors był pełen optymizmu. Di An przyprowadziła go do miejsca, w którym trzymano wojowników. Vvelz w ciszy szedł za niewidomym elfem.
- I jak wyglądają? – pytał Mors.
- Płaczą - odparł Catchflea – Ze wsypu i z powodu pieprzu w oczach, tak.
- Dowiodłeś ileś wart, stary olbrzymie – powiedział Mors klepiąc Catchflea w plecy – Tylko pomyśl, czego dokonamy w przyszłości.
   Dźwięk tych słów bynajmniej się Catchflea nie spodobał. Widok poczerwieniałych na twarzach, płaczących wojowników był po prostu smutny.  A polegli po obu stronach go wręcz prześladowali. Z Ludem Błękitnego Nieba był dopiero od pięciu dni. Jaki będzie prawdziwy rezultat wsparcia jakiego udzielał Morsowi? Pomyślał o Riverwindzie i zaczął zastanawiać się, gdzie też może przebywać wysoki mężczyzna.  Vvelz też nie był szczęśliwy. Był dotychczas głównym doradcą Morsa natomiast teraz został nagle odsunięty a jego miejsce zajął Catchflea. Mors zaczął wypytywać starego w sprawach innych niż tylko dotyczących świata na powierzchni – dla przykładu; jak zarządzać Vartoom po usunięciu Li El. Catchflea strał się uniknąć takiego tematu, zwłaszcza wobec faktu, że Li El była daleka od odsunięcia. Mors naciskał wypytując o polityczny system Que-Shu. Catchflea opisał mu metodę jego ludu na wybór kolejnego wodza.
- Dziwna doktryna – stwierdził Mors – Mogę zrozumieć wybieranie odważnego i mądrego wojownika by was prowadził. Ale ten ożenek z córką poprzedniego wodza? Co to ma wspólnego ze znalezieniem silnego przywódcy?
- Wierzymy, że jest rzeczą ważną by wódz był blisko naszych bogów – odparł Catchflea – Córka naszego wodza jest przywódcą duchowym ludu – jest kapłanką.
- Czy wasza kapłanka jest biegła w magii? – spytał Vvelz.
- Prawie nigdy.
   Jasne oczy czarodzieja aż się rozszerzyły ze zdumienia.
- Nie?
- Que-Shu nie mają za wiele do czynienia ze sztukami magicznymi, może tylko trchę uzdrawiania i komunikacji z duszami naszych przodków.
   Vvelz wyglądał na pogrążonego w głębokich rozważaniach.
- Według waszych zasad najlepsze, co może zrobić Mors gdy już pokonamy Host to ożenić się z Li El i rządzić wraz z nią.
   Niewidomy wojownik poruszył się z niezwykłą szybkością. Koniec laski wbił Vvelzowi w brzuch. Smukły czarodziej zgiął się wpół z bólu i zaskoczenia.
- Dlaczego… uderzyłeś? – warknął Vvelz.
- Nie powinieneś nawet takich rozważań wspominać – sztywno warknął Mors – I dziękuj przeznaczeniu, że nie miałem miecza w ręku.
   Vvelz odstąpił wstecz rzucając jadowite spojrzenie na Morsa. Powoli się wyprostował i potarł obolały brzuch. Catchflea chciał mu pomóc, lecz ten odtrącił zimno pomocną dłoń. Powietrze wokoło aż zgęstniało od napięcia. Catchflea zastanawiał się, co tu się jeszcze zdarzy.
   W taką scenę, głową naprzód, wpadł biegnący kopacz, potknął się o kamień i padł u stóp Morsa. Cachflea złapał go za kołnierz czarnej, miedzianej koszuli i postawił na nogi.
   To była Di An.
- Wojownicy nadciągają! – krzyknęła.
   Mors aż podskoczył.
- Gdzie, ilu ich jest?
- Bardzo wielu, więcej niż Dotą pokonaliśmy – powiedziała dziewczyna wyciągając ramię wstecz – Idą stamtąd.
   Mors jej gestu nie widział, lecz wykrzywił twarz. Stojąc sporo poza zasięgiem laski ślepca Vvelz osmielił się odezwać.
- Karn nie postąpił tak, jak się spodziewałeś. Nie wycofał się do miasta.
- Nie, ktoś mu usztywnił kręgosłup – mruknął ponuro Mors.
- Drugi olbrzym z nim idzie – dodała Di An.
- - Riverwind z nim jest? – spytał Catchflea.
   Di An popatrzyła na starego i skinęła głową.
- Nigdy nie pomógłby Li El z własnej woli – upierał się wróżbita – Musi być pod działaniem jakiegoś zaklęcia.
- Ważne jest tylko to, że jest z nimi – odparł Mors – Jeżeli walczy dla Li El to musi zginąć jak każdy inny wojownik Host.
- Nie!
- Nie mam czasu na kłótnie; bitwa nadchodzi.
- Jeżeli chcesz mojej pomocy to lepiej zagwarantuj mi ten przywilej – rzekł Catchflea – Riverwind jest moim przyjacielem, nie wolno go ranić.
- Chcesz mi się sprzeciwić? – Mors podparł się pięściami pod boki.
   Catchflea wzrokiem zmierzył odległość między nimi mając nadzieję, że Mors go nie uderzy. Cicho dodał.
- Taka jest cena mojej pomocy.
   Mors wystawił do przodu podbródek.
- Okazałeś się wartościowym sprzymierzeńcem – powiedział – Powiem swojemu ludowi, by olbrzyma wzięli żywcem o ile zdołają.
   Mors odszedł skrzykując elfów. Zmęczeni kopacze wyłaniali się z ogrodów i okolicznych pól. Koszule mieli napełnione skradzionymi owocami. Ponad tysiąc kopaczy było uzbrojonych we wszystko, co możliwe. Od mieczy odebranych martwym lub pokonanym po przeróżne narzędzia rzemieślnicze. Teraz zbliżali się do Morsa od strony drzew. Ledwie kilka minut minęło od chwili jak Di An przyniosła nowiny a rebeliancka armia, jakakolwiek by ona nie była, zebrała się wokół ślepego generała.
- Ludu Błękitnego Nieba – krzyknął Mors – Tyrna, Li El, wciąż jeszcze nie pojął lekcji. Kiedy tu stoję i przemawiam to wielka liczba wojowników przekracza dno doliny poza ogrodami. Musimy znowu dziś walczyć.
   Głośny pomruk przeszedł po zgromadzonym tłumie.
- Tak, wiem! – powiedział Mors – Jesteście zmęczeni, lecz nasz cel jest zbyt ważny, by teraz odpoczywać. Musimy rozbić wroga gdziekolwiek i kiedykolwiek go znajdziemy i tylko wtedy osiągniemy ostateczne zwycięstwo.
   Vvelz stanął obok Catchflea i Di An.
- Wierzysz w ostateczne zwycięstwo, stary człowieku? – powiedział ledwie dosłyszalnym szeptem.
- bardziej niż przedtem, tak – odparł Catchflea – Jak dotąd rozbiliście już dwa oddziały Li El.
- Małe grupki, przygniecione liczbą – sprzeciwił się Vvelz – Zaskoczeni i przestraszeni bronią, z jaką nigdy się nie spotkali. Ci tam dobrze już wiedzą czego się spodziewać. I jeszcze z nimi twój przyjaciel. Jak myslisz, jakie teraz mamy szanse?
   Stary mężczyzna objął ramieniem Di An i spojrzał Vvelzowi prosto w oczy.
- Nasze szanse są takie, jak zdecydują bogowie, tak. Zresztą jak zawsze.
   Vvelz zacisnął usta i odszedł. Poszedł między potrzaskanymi głazami i wkrótce zniknął z oczu.
- Jaki on ma problem? – zastanawiał się głośno Catchflea.
- Boi się – powiedziała Di An – Jej Wysokość, jeśli go dopadnie, zrobi z nim straszne rzeczy.
   Catchflea przeczesał dłonią krótki, szczeciniaste włosy Di An.
- A ty się boisz? – spytał delikatnie.
- Tak – zadrżała – Ale nie o siebie.
- Och. Boisz się o Morsa?
   Armia Błękitnego nieba ruszyła natychmiast jak Mors skończył przemawiać. Zmęczenie kopacze ustawili się w szyki. Byli gotowi stawić czoło wrogowi, gdy tylko wyjdzie z ogrodów.
Di An wysunęła się spod ramienia starego mężczyzny i powiedziała:
- Nie tylko o Morsa.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#10 2018-10-25 19:48:51

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 10

Krew i Złoto
   Riverwind był kiedyś świadkiem, był wtedy tylko chłopcem, przejścia kolumny najemników przez lasy południowego Que-Shu. Ojciec ostrzegał go od najmłodszych lat, by wystrzegał się takich włóczęgów kiedy więc usłyszał z oddali groźny, łatwo rozpoznawalny brzęk stali w lesie, wspiął się na wysoki klon i ukrył w gęstym listowiu. Żołnierze przeszli dokładnie pod nim.
   Jako pierwsi jechali konni. Pięćdziesiąt par mężczyzn na wielkich zwierzętach. Nosili pordzewiałe, powyginane napierśniki i dzierżyli długie lance. Nie widział ich twarzy bowiem grube, ciemne włosy zwieszały się im włażąc z hełmów. Jeźdźcy jechali wolno i cicho a ich oczy ciągle strzelały na boki szukając najdrobniejszych poruszeń pośród drzew.
   Maszerujący kontyngent piechoty deptał konnicy po piętach. Tych Riverwind widział lepiej bowiem zdjęli hełmy i szli z gołymi głowami. Byli to potężni, muskularni mężczyźni o jasnych bądź rudych włosach zaplecionych w długie warkocze. Przerażające, szeroki ostrza toporów mieli przełożone przez ramiona. Niewiele zwracali uwagi na to, co dzieje się między drzewami. Śmiali się głośno i gadali w języku, którego chłopak nie rozumiał.
   Za mniej więcej setką toporników szła gromada łuczników. Odziani byli wyłącznie w skórzane pancerze a krok mieli lekki i sprężysty. Długie łuki nosili przymocowane na plecach a każdy z wojowników niósł jeszcze ostro zakończony szarpak. Rozmawiali po cichu, urywanymi zdaniami w sposób dobrze Riverwindowi znany. To był sposób komunikacji  myśliwych; oszczędnie, cicho, byle tylko  nie spłoszyć zwierzyny.
   Kiedy taki dziwny i zastraszający pochód przesuwał się na dole, Riverwind poczuł, jak dłoń ściskająca cienki konar zaczyna drżeć i się poddawać. Gałązka pękła z trzaskiem. Uchronił się jakoś przed upadkiem, lecz odłamany patyk poleciał na drogę. Łucznik dostrzegł patyk i go podniósł. Riverwind wstrzymał oddech. Mężczyzna jednak przeszedł spokojnie i tylko zieloną gałązką między palcami wywijał.  Jak tylko łucznik zniknął mu z oczu i już Riverwind zaczynał się uspokajać, mężczyzna jednym, gładkim ruchem wyciągnął strzałę z kołczanu, nałożył na cięciwę, naciągnął i wypuścił. Zakończone żelazem ostrze uderzyło pień drzewa o stopę od głowy Riverwinda. Uderzenie, szok i drgania przeszły po ciele chłopaka i po całym drzewie.
   Riverwind z wrażenia omal z drzewa nie zleciał. Łucznik tymczasem zawołał w najczystszym narzeczu Que-Shu.
- Uważaj, przyjacielu; gałązka może zbić równie pewnie jak strzała.
   Tyle powiedział i odszedł spokojnym krokiem. Nikt inny niczego nie zauważył. Dziwne było to, że właśnie to wspomnienie go teraz nawiedziło. A może i nie takie dziwne: umysł Riverwindła gdzieś się zagubił błądząc po głębokich korytarzach pamięci. Wiele też znalazł tam wspomnień: dziecięcych przyjaciół i wrogów, ojca, utraconego brata, Windwlakera, ale też i Loremana, Hollow-sky, Arrowthorna… lecz nie Goldmoon. Gdzież mogłaby być w zakamrakch pamięci wojownika, piękna i jasna, gdy on widział tylko cienie i słyszał przytłumione głosy. Gdzie jest Goldmoon?
- Co tam mamroczesz? – spytał Karn.
- Gdzie jest Goldmoon? Powiedział Riverwind.
- Wiesz dobrze, że jest teraz w mieście. Czeka abyśmy dopadli i wytłukli rebeliantów.
   Karn miał już doprawdy dość tej głupiej szarady. Zarówno on jaki jego wojownicy przemaszerowali już dnem jaskini czterdzieści mil, tylko szli w te i z powrotem.
- A co to za miasto? – powiedział Riverwind.
   W umyśle coraz bardziej rozwijały się cienie zakrywając nawet najnowsze obszary pamięci.
- Vartoom – cisnął Karn w odpowiedzi – Głupi barbarzyńca.
   Vartoom. Riverwind pogrzebał nieco w pokładach pamięci.
- Podziemne miasto?
   Wojownik elfów nawet nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć. Ukazał się już kraniec ogrodów. Należało teraz przejść skalisty żleb a po drugiej jego stronie czekała głęboka kopalnia złota. Już stąd gdzie stał, mógł Karn stwierdzić, że kopalnia jest pusta. Nie było tu gorączkowej krzątaniny kopaczy popychających wózki z rudą złota do wytopu. Cała kopalnia była pusta. To było niedobre. Li El przecież nakzywała, by kopalnie złota pracowały bez przerw.
- Stać – rozkazał Karn podnosząc rękę.
   Za jego plecami czterystu żołnierzy zwolniło i zatrzymało się w długiej, kiwającej się kolumnie. Riverwind zresztą też się lekko chwiał na niepewnych nogach. Wokoło widział pola swej ojczystej krainy, zielone trawy chwiejące się na wietrze. Z przodu jednak, w samym środku zieleni, ziała wielka dziura. Dziura skalista i kamienista. A wokoło były chyba widoczne górnicze wózki. Potrząsnął głową. Daleki dystans dzielący Li El od mieszkańca równin i narastające podejrzenia wobec całego mnóstwa problemów wokół rozszerzającej się rewolty kopaczy zdecydowanie osłabiły jej panowanie nad Riverwindem. Każdy kłopotliwy, choćby i niewielki, kawłek rzeczywistości niezgodnej z zaklęciem, jaki zdołał się przebić do otumanionego umysłu tylko dalej podkopywał jej władzę.
- Nie podoba mi się to – mruknął Karn – Gdzie są robotnicy?
   Właśnie wtedy, po drugiej stronie żlebu, ukazała się samotna postać. Wojownik w uniformie Oddziału Granat. Postać uniosła ramię w geście pozdrowienia.
- hej – krzyknął Karn wykrzywiając twarz – To zwiadowca z Granatu!
- Gałązka może zabić równie pewnie jak strzała – mruknął Riverwind.
- Przerośnięty idiota – chrapnął Karn – Jej Wysokość usadziła mnie z durniem.
  Machnął żywo w stronę Hesta po drugiej stronie żlebu. Złożył dłonie w trąbkę i tak zawołał.
- Jak daleko jest reszta oddziału?
- Pół mili – odkrzyknął wojownik z daleka.
- Wracaj i powiedz im, żeby się zatrzymali gdzie są niech uważają na rebeliantów – krzyknął Karn – Przejdziemy żleb i dołączymy.
- To nie jest dobry pomysł – powiedział Riverwind.
- Zamknij się!

   Karn odwrócił się w stronę zmęczonych oddziałów i zawołał, ze wkrótce dołączą do nich kolejni towarzysze w bezpiecznym miejscu po  drugiej stronie wąwozu. Żołnierze Hest wznieśli radosny okrzyk. Riverwind położył tęgą dłoń na ramieniu Karna.
- To jest pułapka – rzekła z uporem w głosie.
- Zabieraj te brudne łapska! – warknął Karn.
   Skoro Riverwind nie śpieszył się z wykonaniem polecenia to Karn wyrwał się spod jego ręki i odstąpił krok wstecz.
- Uważam, że jej Wysokość się przeliczyła. Jesteś tak użyteczny w tym marszu jak wózek z rudą. Kiedy tylko opiszę królowej jak bardzo jesteś bezwartościowy to pewnie pozbędzie się ciebie raz na zawsze.
- Goldmoon nie będzie cię słuchać – odparł Riverwind.
   W głosie wojownika słychać było grające w nim emocje.
- Zostałeś wprowadzony w błąd i podzieliłeś swe siły. Rebelianci są niedaleko, i oni zaatakują.
- A niby skąd to wiesz? Jakim cudem? Masz może magiczny wzrok? Cóż jest źródłem tak przenikliwej mądrości? – odezwał się sarkastycznie Karn – Ech, olbrzymie? Co odpowiesz?
- Ten, do którego wołałeś nie był osobą z krwi i kości, lecz cieniem. Mogłem patrzyć przez niego – odparł Riverwind – Mogłem patrzyć… i widziałem przez niego.
   Karn parsknął.
- Nie zmarnuję żadnej szansy na rozgromienie rebelii. Jeżeli są opodal to jest moim obowiązkiem wziąć ich na miecze – machnął szerokim ostrzem.
   Żołnierze ruszyli naprzód. Utworzyli cztery pojedyncze linie i poszli w dół wąwozu. Elfowie maszerowali po luźnym gruzowisku, zjeżdżali na piętach i jak spływająca woda schodzili do dna wąwozu. Usmarowani czarnym kurzem i poobtłukiwani kamieniami wojownicy dotarli do przeciwległego zbocza i zaczęli się nań drapać. Karn również ruszył na dół. Szlak jego zejścia był poznaczony czerwonymi kamieniami, które jak jagody wyłaniały się z czarnego błota.
   Wojownik zjeżdżał i ześlizgiwał się podobnie jak i jego podwładni, lecz szybko wspiął się na przeciwne zbocze i wrzasnął.
- No chodź, olbrzymie! A może znowu patrzysz na kogoś, kogo tu nawet nie ma!?
   Riverwind ruszył na dół ciężkim krokiem. Spod stóp wystrzelił mu strumień kamieni a on sam stracił równowagę i padł na plecy. Polerowany heł spadł mu z głowy i potoczył się z brzękiem po gruncie.
- Ha-ha-ha! Wielki wojownik! – kpił Karn – Widziałem staruchy, które łaziły lepiej od ciebie, ha-ha!
   ŚĄmiał się jeszcze głośno gdy strzała trafiła go w plecy. Karn potknął się i ruszył jakieś dwa kroki. Czuł tkwiące w plecach ostrze. Czuł ciepło spływającej krwi, lecz jeszcze nie potrafił zaakceptować tego co się stało. Nie rozumiał. Wciąż jeszcze spoczywał na nim zszokowany wzroki olbrzyma. Spojrzenie po chwili przesunęło się za ramię wojownika wyraźnie patrząc na coś za jego plecami. Karn chciał się odwrócić, by zobaczyć o co chodzi, lecz czerwona mgła przesłoniła mu oczy i nagle poczuł jak skalisty grunt uderza go w tył głowy. Oczy wypełniło mu spizowe słońce.
   Lud Błękitnego Nieba zawrzasnął radośnie i potężnie. Po chwili runął na podzielone oddziały wojowników. Zgodnie z własną tradycją i treningiem Żołnierze Hest uformowali szyki najlepiej jak tylko mogli i ogrodzili się od rebeliantów murem tarcz najeżonym mieczami. Kilkuset z Ludu Błękitnego Nieba wychynęło zza kamieni otaczających kopalnię złota. Ci, którzy nie byli uzbrojeni w skradzioną broń zaczęli natychmiast ciskać kamieniami. Ponad siedemdziesięciu wojowników Hest zgrupowanych po stronie Karna złączyło tarcze i siekło każdego z kopaczy odważnego na tyle, by znaleźć się w zasięgu mieczy. Żołnierze, którzy wciąż jeszcze byli po drugiej stronie żlebu wznieśli okrzyk zachęcający do walki własnych kamratów i ruszyli do wąwozu w chęci przyłączenia się do walki.
   Riverwind stał w samym środku deszczu latających kamieni wielkości ludzkiej pięści. Żleb został wypełniony tłumem Hestów, wrzeszczących i wywijających mieczami. Żołnierze stłoczyli się pragnąc wdrapać się po zboczu dokładnie za plecami niewielkiego kręgu walczących braci na wysokim brzegu. Ciała poległych już zaczęły spadać z góry zbijając z nóg żołnierzy idących dołączyć do bitwy.
   Pośrodku całego tego chaosu stał Riverwind. Głowę trzymał wysoko a i ramionami wystawał ponad całe otoczenie. Latające kamienie odbijał tarczą. Odepchnął na bok zarówno chaos jak i zamieszanie powstałe w umyśle. Pokazał się wróg. Teraz nadszedł czas by raz na zawsze skończyć z zagrożeniem dla Goldmoon.
- Formować szyk – nie tłoczyć się! – wrzasnął.
   Żołnierze Hest nie zwracali na niego żadnej uwagi. Całość sił Karna znajdowała się teraz albo na dnie wąwozu, albo na wysokim brzegu. Na dole zbocza zaczynała powstawać sterta ciał żołnierzy nieprzytomnych, rannych lub nawet martwych.
   Uszy Riverwinda wypełnił głęboki, szeleszczący dźwięk. Brzmiał podobnie do silnego wiatru. Żołnierze wokół mieszkańca równin zaczynali wrzeszczeć i trzeć twarze. Riverwind nie umiał określić skąd dobiega dziwny dźwięk. Było to coś jak oddech wielkiej bestii, nie jak stały wiatr.
   W powietrzu unosił się czarny dym. Pojawił się szybciej niż mógł to zrobić zwykły dym i otulił wojowników. Z trzech setek gardeł dobiegł kaszel. Ten dym to właściwie był kurz. Oczy Riverwinda zaczęły łzawić. Mruganiem pozbył się łez i dobył miecza. Ten kurz działał na elfy znacznie mocniej niż na niego. Kiedy wspinał się po zboczu wokół niego widać było tylko sylwetki padających duszących się wojowników. Szeregi elfów topniały i wreszcie Riverwind mógł przedrzeć się na górę.
   Ujrzał scenę podobną do koszmarnego snu o Otchłani. Setki ubranych na czarno postaci otaczało wojowników i wrzeszczało wniebogłosy. Latały kamienie, błyskały nagie miecze, płynęła krew. Riverwind widział ubrane na czarno postacie i wiedział, że są to agenci Loremana.
   W samym środku tłumu kopaczy był wóz z którego brzucho podobne urządzenie dmuchało kłębami kurzu z brązowych zaworów. Riverwind przedarł się do linii tarcz i wyrwał na zewnątrz. Lud Błękitnego Nieba ustępował na boki gdy tak nacierał. Kilku odważniejszych wystawiła na niego sztychy mieczy lecz z łatwością je sparował. Spadł nań cały deszcz kamieni. Bolało, lecz zatrzymać się nie dał. Czarny kurz dmuchnął mu prosto w twarz. Kichnął kilka razy, oczy mu zaszły łzami, lecz parł dalej do przodu. O połowę niżsi od niego kopacze usiłowali go powstrzymać używając mieczy, które po raz pierwszy mieli w dłoni parę godzin temu. Miecz Hesta przebił się przez nich z łatwością. Kiedy jednak tylko ciął jakąś nienawistną twarz, to w jej miejsce pojawiała się kolejna. I też ziała nienawiścią.
   Mieszkaniec równin skoczył na wóz i pociął kopaczy obsługujących wielkie brzuchy. Wspaniała stal klingi Hesta przeciął zarówno miękką miedź jaki twardy spiż rozsypując pieprz na kopaczy najbliżej stojących. Zakaszleli się głośno pomimo masek na twarzach i rozbiegli na boki byle dalej od duszącego kurzu.
- Do mnie! Ludu Que-Shu! – Riverwind starał się przekrzyczeć bitewny hałas.
   Hestowie jednak nie mogli nawet utrzymać pozycji, a jeszcze mniej dołączyć do Riverwinda i atakować. Ostatni element pułapki Morsa ukazał się w postaci dwustu kopaczy Błękitnego Nieba atakujących żołnierzy pozostałych w żlebie. Atakujący dotąd kryli się za głazami a nawet zakopywali w błocie. Czarne stroje stanowiły dobry kamuflaż a gdy wreszcie wstali to wyglądali tak, jakby sama ziemia powstała do życia. Bez Karna utrzymującego dyscyplinę wojownicy Hest szybko się posypali. Część padła na kolana błagając o litość. Inni ciskali broń i brali nogi za pas.
   Riverwind wrzeszczał by zostali i stanęli do walki. W tym momencie jakiś dobrze wymierzony kamień trafił go tuż nad uchem i pozbawił przytomności. Gdy oprzytomniał ujrzał mężczyznę Que-Shu stojącego w otoczeniu ubranych na czarno, niskich postaci.
- Loreman! – wrzasnął.
   Riverwind przedzierał się przez morze kopaczy w stronę mężczyzny winnego wszystkim jego nieszczęściom. Loreman, przebiegły, knujący wciąż wąż… jeżeli w następnej sekundzie Riverwind zginie to i tak będzie usatysfakcjonowany jeśli zatopi miecz w sercu Loreman.
   Stary Que-Shu nawet nie próbował się cofnąć. Patrzył uważnie, jak Riverwind przedziera się w jego stronę, lecz się nie ruszał. Stary, dzielny lis – niechętnie pomyślał wojownik.
   Kopacze już nie próbowali walczyć z Riverwindem a tylko chcieli uniknąć tnącej wokoło klingi. W tłumie utworzyła się ścieżka; od Riverwinda wprost do oczekującego celu. Stary mężczyzna czekał spokojnie.
- Loreman! - ryknął Riverwind – Już czas ci umierać!
- Nie jestem Loreman – powiedział stary.
- Widzę, kim jesteś! Kłamstwem się już losowi nie wykręcisz!
- Popatrz jeszcze raz, wielki człowieku! Możesz dostrzec kim naprawdę jestem, tak?
   Riverwind wzniósł miecz. Całą swą nienawiść skupił teraz na siwowłosej postaci przed sobą. Nic nie mogło go powstrzymać. Nic. Świat mógłby teraz eksplodować płomieniami a on i tak zabije Loremana. A jednak… ramię odmówiło uderzenia.
- Uderz mocno! Użyj miecza! – krzyczał mu w głowie głos – Oto twój wróg, i jest bezradny! Zabij! Żądam tego!
   Twarz Goldmoon ukazywała się przed oczami duszy. Błękitne oczy zasnuwała mgła nienawiści a gładką, białą twarz wykrzywiała wściekłość.
- Zabij moich wrogów! –wrzeszczał głos -  zabij wszystkich!
- Ukochana! – krzyknęło serce wojownika.
   Przecież Goldmoon nigdy by nie powiedziała czegoś takiego, nie umiała by powiedzieć mu takich rzeczy! Nigdy, na nikogo, nawet na Loremana, nie spojrzała wzrokiem tak przepełnionym potworną nienawiścią. Jej twarz zaczęła się zmieniać a miękkie, gładkie krągłości szczuplały, stawały się kanciaste.
- Zabij wszystkich! – po raz kolejny wrzasnął głos kobiety.
   Riverwind cisnął miecz i złapał się dłońmi za głowę. Upadł na skaliste podłoże. Powykręcana, brzydka twarz Goldmoon pomstowała i dalej na niego wrzeszczała. Dalej się zmieniała. Złote włosy pociemniały i pogrubiały. Już po chwili miały odcień rudego brązu. To nie była twarz Goldmoon. To była królowa Hest – Li El!
- Riverwind? – powiedział stary mężczyzna.
   Riverwind wciąż leżał twarzą do ziemi a ostre kamienie dotkliwie raniły mu policzki. Na koniec jednak miękki, łagodny głos starego zdoła się przebić przez obolałe skronie. Ostrożnie się podniósł i popatrzył wokoło.
- Catchflea – wychrypiał.
   Stary wróżbita odważył się na uśmiech. Oczy, które teraz nań patrzyły w kompletnym wyczerpaniu były oczami przyjaciela, nareszcie. Kiedy przed chwilą widział szarżującego Riverwinda, z oczami wypełnionymi żądzą mordu, kolana się pod nim ugięły. Wyciągnął rękę do wielkiego wojownika.
   Z jego pomocą stanął Riverwind na równe nogi i rozejrzał się wokoło jak ktoś, kto właśnie znowu dotarł do domu. On i Catchflea stali teraz w samym środku tłumu kopaczy. Cichych i obserwujących, i zaniepokojonych. Brzeg otaczającego ich kręgu nagle został rozerwany i pojawiła się ich oczom Di An prowadząca niewidomego mężczyznę.
- Jest już sobą? – spytał Mors.
- Już jest, tak – odparł Catchflea.
- Riverwind – sapnęła bez tchu Di An.
   Uśmiechnął się do niej a potem powędrował oczami za jej wzrokiem. Popatrzył na siebie. Dar Li El w postaci pancerza Hest wyglądał na nim kompletnie niedorzecznie. Porwał rzemienie i odrzucił zbyt mały napierśnik. Kopacze stłoczyli wokół grawerowanego pancerza i zaczęli po nim skakać niszcząc znienawidzony znak rodowy wielkiego Hest.
   Di An podprowadziła Morsa do Riverwinda. Catchflea przedstawił przyjaciela przywódcy Ludu Błękitnego Nieba. Riverwind wiedział już, czego się dopuścił i źle się z tym czuł. Opadł na kolana.
- Liczę tylko na miłosierdzie – powiedział – Wiem, że walczyłem przeciwko tym, którym powinienem pomóc.  Wielu zginęło z mojego powodu.
   Dziewczyna elfów wyczekująco popatrzyła na Morsa. Catchflea stanął obok Riverwinda.
- Nie jest odpowiedzialny za to co uczynił, Mistrzu Mors. Znasz dobrze moc Li El.
   Niewidomy elf pochylił na bok głowę.
- A więc powinienem nic mu nie robić? Co o tym sądzisz, Vvelz?
- Vvelza tu nie ma – powiedziała Di An.
- Nie no, nie tam gdzie toczy się walka, tego jestem pewny. Znajdźcie dla mnie Mistrza Vvelza – rzucił Mors w tłum kopaczy.
- Z wojownikami skończone – odezwał się Catchflea patrząc na ciche już pobojowisko – Choć sądzę, że wielu umknęło by ostrzec Li El.
- Ty, olbrzymie – odezwał się Mors – Oszczędzę cię jak tego sobie życzy stary barbarzyńca. Wiele mu zawdzięczam, więc zasługuje na taką nagrodę. Jestem mu to winien.
   Riverwind gorąco dziękował. Stopniowo wracali z pościgu za wojownikami ludzie Błękitnego Nieba. Rozdzielono martwych i rannych. Żywych opatrywano. Catchflea zauważył, że w trakcie pracy rebeliantów i liczba znacznie, i stale, się powiększała. Pojawiało się coraz więcej kopaczy i dołączało do rebelii. Byli to nowi uciekinierzy, wciąż jeszcze dzierżący narzędzia i wciąż jeszcze pokryci błotem i brudem z odlewni i kuźni. Nowoprzybyli przynieśli wieści: całe Vartoom pogrążone zostało w chaosie. Żołnierze biegali po ulicach i roznosili wieści. Karn nie żyje, Host pokonane a Mors nadchodzi. Li El nie zrobiła niczego by uspokoić sytuację. Nie pokazała się. Nie użyła nawet swej przygniatającej osobowości by dodać odwagi własnym żołnierzom.
- Czy wygraliśmy? – pytała Di An.
- Nie tak łatwo. Ona tylko zbiera siły – powiedział Mors – Choć czary rzucane na Riverwinda musiały ją sporo kosztować. Jest teraz wyczerpana. Gdzie jest Vvelz? Muszę wiedzieć, co ona teraz knuje.
- Znaleźliśmy go …
   Kopacze prowadzili zwycięskiego przywódcę a za nimi Catchflea, Riverwind, Di An szli w tropy Morsa. Niedaleko wejścia do żlebu tłum się rozstąpił ukazując Vvelza klęczącego w zakrwawionym błocie. Obok leżał Ro Karn. Vvelz pracował nad zaklęciem uzdrawiającym.
- Będzie żył? – spytał Mors gdy wyjaśniono mu sytuację.
- Tylko tak długo, jak tego zechcesz – odparł z napięciem Vvelz.
   Cisnął połamaną strzałę do żlebu. Ręce miał usmarowane krwią.
- Pomyślałem, że zechciałbyś bym mu pomógł, Mors.
- Wiedział, co robi.
   Vvelz popatrzył na Morsa.
- To przecież twój syn!
- Teraz jest tylko stworem Li El.
   Catchflea odchrząknął, by zwrócić na siebie uwagę
- Mors, jak bardzo królowa ceni sobie Karna? Może byłby przydatny jako zakładnik, tak?
   Mors na chwilę zwiesił głowę, po czy odparł.
- Weźcie go na wóz. Pod strażą. Jeśli zacznie sprawiać kłopoty – zabić. Jeśli nie, zabrać Ro Karna do Vartoom.
   Mors wyciągnął ramię szukając Di An. Zazwyczaj była tuż obok prawej ręki.
- Gdzie się podziałaś, Di An? – spytał.
   Mors nie mógł widzieć, że dziewczyna stoi z Riverwindem w odległości może dziesięciu jardów. Wyczerpany mieszkaniec równin w końcu się poddał i teraz siedział cicho podczas gdy dziewczyna elfów przemywała mu rany na twarzy. Catchflea pognał w ich stronę.
   Niewidomy elf powoli opuścił ramię. Nie miał odwagi ruszyć się samotnie z miejsca. Obawiał się już, że został całkiem sam gdy poczuł uścisk innej dłoni. Mors chwycił ją, choć to była dłoń koścista i mokra.
- Ja cię poprowadzę – powiedział Vvelz.
   Niewidomy nie odezwał się ani słowem. Jego palce ciasno owinęły się na dłoni Vvelza brudząc się jednocześnie krwią Karna.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#11 2018-10-28 11:44:27

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 11
Ostatni wybór

   Lud Błękitnego Nieba zmierzał w stronę Vartoom jako cicha masa, bez żadnej formacji ani specjalnego szyku. Gdziekolwiek tylko przechodzili kopacze porzucali narzędzia i przyłączali się do nich. Poczucie, że dzieje się coś bardzo ważnego opanowało wszystkich Hestów. Porzucono nawet żołnierzy pojmanych razem z Karnem. Riverwind z zaskoczeniem obserwował, że wielu z nich dołączyło do tłumu i spokojnie maszerowało wraz z kopaczami, których jeszcze parę godzin temu próbowali zabić.
- I coś taki zaskoczony, wielki człowieku? – pytał Catchflea – Sprawa, za jaką walczyli wygląda teraz na całkowicie straconą. A i Li El nie jest chyba kochaną przez żadnego z nich.
   Riverwind popatrzył na łańcuchy wokół własnych nadgarstków. Mors upierał się by młody wojownik jednak pozostał skrępowany na wypadek gdyby Li El udało się odzyskać panowanie nad jego umysłem. Niej szkód mógłby wtedy wyrządzić armii kopaczy.
- Jej sprawa jeszcze nie jest stracona. Li El stanowi potęgę sama w sobie.
   Starzec po łożył dłoń na ramieniu młodzieńca.
- To prawda, stanowi, lecz nie może mieć nadziei na pokonanie tak wielu. Mors po prostu zabierze jej wszystkich kopaczy jeśli ona stawi opór.
- Stawi opór.
   Pośąrodku poruszającego się tłumu Hestów maszerowali Mors i Vvelz. Idacy przed nimi niszczyli ściany i płoty byle tylko niewidomy elf mógł iść do przodu bez przeszkód. Wciąż mocno trzymał dłoń Vvelza. Czarodziej się na to nie skarżył.
   Za ich plecami czwórka kopaczy niosła nieprzytomnego Ro Karna. Vvelz powstrzymał krwawienie i zamknął rany zaklęciem uzdrawiania, lecz szok i szkody spowodowane uderzeniem strzały pozostały. Riverwind i Catchflea szli za niosącymi Karna a przy boku mieszkańca równin dreptała Di An.
   Tłum zatrzymał się tylko raz. W kamiennej powierzchni jaskini wycięty był kanał nawadniający pola pszenicy u podstawy tarasów. Przez kanał przerzucono dwa, szerokie, kamienne mosty, lecz oba były zablokowane przez pośpiesznie sformowane kontyngenty żołnierzy Host. Lud Błękitnego Nieba kłębił się w pobliży niepewny, czy mają szarżować na mosty. Mors, Vvelz, Riverwind i Di An powoli przebili się na czoło tłumu.
- Kto tam stoi? – zawołał Mors.
   Żołnierz z wizerunkiem złotego słońca hełmie wystąpił do przodu i zawołał.
- Witaj, Ro Mors!
- Quarl? To ty?
- To ja, Ro Mors.
- Odsuń się na bok. Nie zdołasz nas zatrzymać.
- Mam swoje rozkazy – zawołał w odpowiedzi żołnierz.
   Mors odwrócił się od mostów.
- Weźcie mosty! – powiedział głośno.
   Kopacze uzbrojeni w miecze i błyszczące włócznie podeszli do mostu. Ostrza połyskiwały w świetle spiżowego słońca.
   Quarl wysunął na środek mostu trzydziestu swoich wojowników. Wzdłuż całego brzegu kanału kopacze zaczęli ześlizgiwać się do wody i przeprawiać na drugą stronę. Drugi most skrywał się w kłębach wszechobecnego dymu, lecz brzęk ostrzy powiedział Riverwindowi, że tam się już zaczęła bitwa. Ludzie Błękitnego Nieba poruszali się ostrożnie. Czym innym było zaskoczenie wojowników na otwartej przestrzeni i potraktowanie ich pieprzem i latającymi kamieniami a czym innym stanie z nimi twarzą w twarz w obrębie ograniczonym brzegami mostu. Tak miecz w miecz. Ruszali do przodu naprawdę powoli. Żołnierze za plecami Quarla stali się niecierpliwi i zaczęli ciskać obelgi.
   Ostry powiew wiatru przeleciał przez most zwiewając kłęby dymu prosto w oczy kopaczy. Vvelz wyrwał dłoń z uścisku Morsa.
- Padnij i zakryć głowy! – wrzasnął.
- O czym ty gadasz? – irytował się Mors.
- Li El…!
   Głuchy odgłos gromu przetoczył się po jaskini. Na powierzchni kanału pojawiły się nagle dziwne wzory. Brodzący w wodzie kopacze zakrzyknęli na widok sunącej na nich wody, na widok fali dwukrotnie przewyższającej najwyższego z nich. Wir dymu uformował się nad Vartoom. Lud Błękitnego Nieba padł na kolana i dłońmi zakrył głowy. Już po chwili, z całego wielotysięcznego tłumu, tylko Mors i Riverwind stali na własnych nogach.
- A wściekaj się, Li El! – wrzeszczał Mors – Sprawdź, czy potrafisz mnie zdmuchnąć!
   Ledwie skończył krzyczeć gdy grunt pod stopami zadrżał. Wojownicy i kopacze na moście zapomnieli natychmiast  o walce i pognali w byle dalej, byle bezpieczniej. Wir dymu owinął wojowników na przeciwległym końcu mostu. Wrzeszczące elfy zostały wzniesione w powietrze. Li El wściekle potraktowała własne wojsko.
   Kopacze na moście prawie uniknęli zagłady. Byli już tylko kilka kroków od stałego gruntu gdy poszycie mostu zaczęło pękać i po chwili zapadło się do kanału. Kopacze zachwiali się na krawędzi, lecz po chwili wir dymu dopadł ich z tyłu. Spanikowani sami wskoczyli do kłębiącej się wody i zostali uniesieni w dal.
   Riverwind starał się osłonić twarz ramieniem, lecz dym i latający, wszechobecny kurz ze żwirem oślepił go szybko. Przez tłum Hestów odnalazł jakoś drogę do Vvelza i siłą postawił go na nogi.
- Zrób coś! – wrzasnął – Zatrzymaj ją, lub wszyscy zginiemy!
- Nie mogę – odkrzyknął Vvelz – Jest za silna!
   Riverwind potrząsnął przerażonym elfem i zagrzmiał.
- Spróbuj chociaż, nie cię licho!
   Postawił go ostro na nogi. Ze srebrnymi włosami rozwianymi na wichrze czarodziej rozpostarł trzęsące się ramiona. Zawołał głośno.
- Zważ, co słyszysz!
   Słowa czarodziej rozbrzmiały echem w głowie Riverwinda pomimo grzmotów, wichru i panującego hałasu. Vvelz zaczął inkantację.
- Burze i trzęsąca ziemio, odejdźcie! Dymy i złe opary, odejdźcie! Wszędzie porządek, wszędzie spokój! Zważ, co słyszysz!
   Komin dymu rzeczywiście się cofnął a wir w kanale zaczął przygasać. Riverwind okrzykiem dodał czarodziejowi otuchy. Po twarzy Vvelza spływały strumienie potu. Ciałem wstrząsały drgawki. Wąskie palce zacisnął w pięść.
- Posłuszny bądź równowadze natury! Rozprosz się, tworze złego umysłu! Nie wolno ci istnieć! Precz! Precz! Precz!
   Wir skurczył się do rozmiarów wąskiej, wijącej się kolumny gęstego, czarnego dymu. Furia kanału znikła i ukazała gruzowisko mostu… i ciała utopionych kopaczy.
   Vvelz odwrócił się w stronę Riverwinda i Morsa. Miał ogromnie rozszerzone oczy, wręcz je wytrzeszczył. Na twarzy malował się wyraz kompletnego zaskoczenia.
- Jest pokonana! – szepnął a twarz rozjaśniła mu bezbrzeżna radość – W końcu pokonałem własną siostrę!
   Jeszcze to mówił, gdy czarny wąs dymu sięgnął w dół jak ramię monstrualnej ośmiornicy i otoczył Vvelza. Owinął go trzykrotnie i uniósł kopiącego i wrzeszczącego w powietrze. Riverwind wręcz instynktownie dopadł do dymnego ramienia usiłując uwolnić czarodzieja. Skrępowane dłonie przeszły tylko przez dym i upaprały się sadzą. Chwycił miecz porzucony przez jakiegoś kopacza i dziko rąbał atramentowo czarne ramię ośmiornicy; cięcia nie przynosiły żadnego efektu. Vvelz wrzeszczał o pomoc, potem o litość. Ramiona i nogi miał ciasno związane i dociśnięte do ciała, nie mógł rzucić żadnego zaklęcia.
   Dymne ramię nagle wycofało się poza kanał. Desperackie krzyki Vvelza ścichły wraz ze wzrostem odległości. Riverwind stał na brzegu zawalonego mostu, ciężko dyszał i tylko patrzył jak magia Li El porywa jej brata. Czarna macka zmieniła się już w ledwie widoczną smugę. Potem została wciągnięta do pałacu i zniknęła. Cisza spowiła stary most.
   Parę godzin zajęło by wreszcie cały Lud Błękitnego Nieba przekroczył kanał. Większość w najprostszy sposób – brodząc wpław. Na drugiej stronie powitał ich widok zrujnowanego pola pszenicy. Wir powietrzny wyrwał każde, nawet najmniejsze nawet źdźbło zboża pozostawiając za sobą dziką scenerię brązowych, suchych traw i pokręconych badyli. Vartoom był już tylko o milę odległy. Wyglądał na opustoszały.
   Doszli po chwili do rampy prowadzącej w górę do miasta. Tłum… już nawet nie armia… plunął w górę ulicami. Zaciekawieni kopacze z Vartoom powychodzili i mieszali się z Ludem Błękitnego Nieba. Nastąpiło całkiem sporo radosnych spotkań na ulicy. Ci, którzy uciekli by dołączyć do Morsa spotykali teraz przyjaciół i krewnych, którzy zdecydowali się pozostać.
   Pojwił się niewielki oddział żołnierzy gdy Mors ze swymi towarzyszami osiągnął Aleję Tkaczy. Jedno spojrzenie na wielkość tłumu całkiem im wystarczyło. Uciekli.
- Całkiem upadli na duchu – rzekł Mors, gdy mu o tym powiedziano – Nie tak było za dni Wielkiego Hest. Każdy żołnierz oddałby życie, by bronić wielkiego pana.
- Li El nie inspiruje ludzi… nie zasługuje na takie oddanie – ponuro stwierdził Riverwind – A i widok tysięcy uzbrojonych kopaczy prawie wszystkim odebrałby ochote do walki.
   Aż do samych wrót pałacu nic im nie zastąpiło drogi. Masywny, metalowy portal był otwarty, kusił do wejścia.
- Musimy tam wejść, tak – powiedział Catchflea, lecz nie zrobił ruchu by wejść pierwszy.
- To ja powinienem poprowadzić – powiedział Mors.
   Delikatnie odsunął palce Di An ze swej dłoni.
- Lecz nie ty, Di An.
- Pójdę, gdzie i ty – szepnęła dziewczyna.
- Nie tym razem, An Di.
   Mors odrzucił na plecy czarny płaszcz i wyciągnął z ukrytej pochwy smukły, elegancki miecz.
- To będzie moja laska – powiedział.
   Ruszył naprzód poruszając mieczem przed sobą jakby używał zwykłej laski. W połowie drogi do bramy w przejściu wybuchły płomienie. Kopacze się cofnęli w panice. Di An krzykiem ostrzegła Morsa.
- Nie czuję gorąca – powiedział rzeczowo i ruszył dalej.
- Co o tym myślisz, stary? – spytał Riverwind.
- Ja czuję gorąco, tak.
   Mors wstąpił w burzę płomieni. Zszokowane okrzyki setek kopaczy zmieniły się w westchnienia ulgi gdy ujrzeli, że Mors stoi w ogniu bez żadnych oznak cierpienia czy bólu.
- Tu nie ma ognia – powiedział.
- Iluzja! – krzyknął Catchflea.
- Odczyniona przez tego, którego oślepiła – dodał Riverwind.
   Wiedząc już, że ogień nie jest prawdziwy pozostali weszli w bramę, choć z lekkim wahaniem. Riverwind poczuł tylko lekkie łaskotanie naskórka.
   Wnętrze pałacu przedstawiało kompletny bałagan. Amienne meble potrzaskano, tkane z metalowych nici zasłony porozrywano. Pokoje plamiła sadza a tu i ówdzie znajdowana ciała martwych żołnierzy. W komnacie z paleniskiem znaleźli rozbite pomniki bohaterów Hest. Spiżowe głowy i członki zasypywały posadzkę. Nie było nigdzie widać błękitnych kul. Nigdzie.
   Wielkie palenisko płonęło jak zawsze od setek lat. Mors puknął mieczem w okrągłą budowlę i obszedł ją dokoła. Nie mógł widzieć zniszczeń dokonanych w pałacu. No i nie mógł widzieć tego, co zatrzymało w miejscu wszystkich obecnych.
- Mors – głos Riverwinda był ściśnięty.
- O co chodzi? – odezwał się niewidomy.
- Zdejmij mi te łańcuchy, Mors.
- Sam zdecyduję, kiedy.
   Mors skierował się do Sali tronowej.
- Zdejmij mu łańcuchy, proszę – powiedziała Di An.
   Mors przystanął. Usłyszał w jej głosie dziwne napięcie.
- O co chodzi? – spytał.
- Znaleźliśmy Vvelza – odparł Catchflea.
   W samym środku płomieni paleniska stał ogromny pomnik Hest. Do pomnika łańcuchami uwiązano Vvelza. Usta miał otwarte a oczy patrzyły przed siebie z wyrazem całkowitej zgrozy. Nie ruszał się. Nie wydawał nawet dźwięku. Dziwaczne, ciche płomienie omywały jego ciało. Catchflea opisał Morsowi okropny widok.
- Robota Li El – powiedział krótko.
- Możemu mu jakoś pomóc? – szepnęła Di An.
- Jest już martwy – odparł Riverwind odwracając wzrok.
- Źle go osądziłem – mruknął Mors.
   Stał spokojnie z twarzą zwróconą w stronę zimnego ognia.
- Nie byłoby nas tutaj gdyby Vvelz nie zwalczył magii Li El.
   Kopacze wypełnili komnatę w nabożnym milczeniu. Przez całe pokolenia tan pałac był dla nich równie osiągalny co gwiazdy. Od czasu zniszczenia świątyń i masakry kapłanów zwykli kopacze postrzegali pałac jak dom bogów. A teraz ich nagie, brudne stopy tupały po mozaice, po której kiedyś przechadzał się sam Hest.
- Wejdźcie, wejdźcie wszyscy – powiedział głośno Mors słysząc ich przyciszone szepty – Swoje przeznaczenie wzięliśmy we własne ręce.
   Dotknął dłonią drzwi wiodących do sali tronowej. Były zamknięte. Uniósł lekko stopę obutą w metalowy but i kopniakiem je otworzył. Wszedł z mieczem w dłoni i powiedział.
- Wyjdź, Li El. Nie każ na siebie polować.
   Wysoki, kobiecy śmiech przesiąkł przez złote zasłony otaczające tron. Mors się skrzywił i sięgnął mieczem. Dotarł nim do zasłon. Ciął ostro w lewo i prawo zrzucając na posadzkę całą sekcję draperii.
   Na złotej otomanie siedziała królowa. Wyprostowana, z kapturem na głowie, idealnie ułożoną każdą fałdą szaty. Dłonie spoczywały na podołku, jedna na drugiej. Paznokcie miała pokryte złotą folią. Wyglądała jak rzeźba ze złota i kości słoniowej.
- Zawsze byłeś melodramatyczny – stwierdziła Li El.
   Riverwind z resztą towarzystwa podszedł do wyciętej przez Morsa wyrwy w draperii. Spojrzenie Li El tylko isę po nich krótko prześlizgnęło po czy wróciło do postaci Morsa.
- Żeby nie wspomnieć o okrucieństwie i przewidywalności – doadała – I co zamierzasz teraz ze mną zrobić? Zabijesz?
- W twym głosie jest strach, El Li. Słychać go – ostro odparł Mors.
- Nie nazywaj mnie tak!
- Dlaczego nie? Był czas gdy podobało ci się gdy tak mówiłem
- Nigdy – cisnęła.
   Królowa wstała. Fałdy szaty wygładziły się z szelestem.
- Nie spodziewaj się z mojej strony żadnych uczuć, Mors.
   Mors strzelił palcami i skinął dłonią. Kwartet milczących kopaczy pośpieszył do przodu niosąc Karna. Ostrożnie położyli go u stóp Morsa. Wyniosła poza Li El cokolwiek osłabła.
- Powiedziano mi, że nie żyje.
- A obchodzi cię to?
- To mój syn!
   Mors wzruszył ramionami.
- Mój także.
- Syn! – krzyknął Riverwind a gdy potakująco mruknął Catchflea mieszkaniec równin ciągnął dalej – Traktowałaś go jak głupiego sługę. Nigdy nie miałaś dla Karna słów choćby uprzejmych.
   Li El wzdrygnęła się i uniosła rękę. W powietrzu zaiskrzyło.
- Jest wojownikiem. Musiałam uczynić go mocnym. A między suwerenem i sługą nie miejsca na uprzejmości!
   Mors opuścił czubek miecza do gardła karna.
- Podejdź tu, Li El – powiedział, lecz one się nie poruszyła – Podejdź, lub go zabiję.
   Spojrzała na nieruchome ciało syna.
- Nie mógłbyś.
- Nie mógłbym? Tak uważasz?
   Li El zeszła z podestu i zbliżyła się do Morsa. Złote hafty szaty z szumem przesunęły się po posadzce. Riverwind odczuł nagłą obawę o Morsa. Jeżeli ona go dotnie, czy Mors wpadnie w jej zaklęcie tak jak on sam?.Lecz niewidomy wiedział co robi. Wystawił czubek miecza w stronę Li El. Z rozmysłem pozwoliła by ostra stal przeniknęła fałdy szaty.
- Teraz – powiedziała spokojnie – Zabij mnie, Mors. Przebij na wylot. Przecież właśnie tego chcesz, prawda?
   Sala tronowa aż nabrzmiała z napięcia. Mors stał z głową lekko odwróconą od królowej i nasłuchiwał poruszenia. Gdy nie uderzył natychmiast, złośliwy uśmieszek pojawił się na ustach Li El.
- Nie możesz – szepnęła – Nie możesz mnie zranić.
- Nie mogę – odparł Mors zabierając miecz czy spowodował ledwo słyszalne westchnienie ulgi Li El pomimo, że czubek miecza znalazł się na wysokości jej brzucha – Nie wolno mi teraz załatwiać osobistej zemsty. To oni muszą orzec co się z tobą stanie.
   Machnął ramieniem w stronę skamieniałych z wrażenia kopaczy. Li El głośno się roześmiała. Słodki zapach perfum rozszedł się po pomieszczeniu a oddalone czynele rozległy się lekkim dzwonieniem.
- Oni? – powiedziała – Jak oni mogą mnie osądzać?
- Proces – powiedział Catchflea.
- Tak, proces – dodał Riverwind – Niech nowi władcy Hest osądzą dotychczasowego.
   Uśmiech zamarł na ustach królowej. Twarz jej pociemniała. Uniosła ramię wskazując mężczyznę z Que-Shu. Riverwind napiął wolę w oczekiwaniu na zaklęcie, lecz Mors usłyszał jej ruch i uniósł miecz czubkiem dokładnie za jej ucho.
- Jeśli tylko westchniesz, to tutaj, zaraz zetnę ci głowę. Dobrze wiesz, że tak uczynię.
   Li El opuściła ramię. Mors uśmiechnął się sardonicznie.
- Podoba mi się pomysł procesu. Możemy powołać radę kopaczy jako sędziów a ja będę ich rzecznikiem.
- Nie – syknęła Li El – Czy dopuścisz, żeby banda brudnych, głupich kopaczy decydowała o moim losie?
- A któż inny? – powiedział Riverwind – Oni najlepiej znają twoje okrucieństwo i obojętność.
- Nigdy!
   Uśmiech Morsa wyparował.
- Dokona się.
   Wszyscy tak mocno skupili się na wymianie ciosów między Morsem a królową, że nikt nie dostrzegł iż Karn otworzył oczy. Rozejrzał się i usłyszał jak jego ojciec i matka wymieniają słowa pełne nienawiści. Kiedy zaś Mors zdecydował o procesie Li El a nawet egzekucji, Kar dźwignął się na nogi. Ciężkie położenie matki i królowej jednocześnie umocniło mu ciało i ruszył do działania. Blady, przygarbiony, z twarzą pobielałą z bólu i potężnego gniewu zaatakował.
- Mors! Uważaj na Karna!
   Tyle, że niewidomy elf nie wiedział, gdzie jest karn. Machnął szeroko mieczem by ustrzec się syna. Karn odczekał aż ostrze go minie i skoczył na ojca. Riverwind i Catchflea rzucili się Morsowi na pomoc. Kopacze zaczęli wrzeszczeć a Li El wzniosła rękę…
   W prastarym języku wypowiedziała jedno słowo a nieprzenikniona ciemność spowiła całe pomieszczenie. Przekrzykując cały tumult ryknął Mors.
- Zablokować wszystkie drzwi! Nawet ciałami… Nie pozwólcie im uciec!
   Riverwind poczuł jak odbija się od niego kilka niewielkich ciał i gna gdzieś w ciemność. Drzwi uderzyły o kamień a struga czerwonego światła zakłóciła zaklęcie królowej. Drzwi komnaty z paleniskiem otworzyły się szeroko a gromada kopaczy naparła do przodu. Wieczny płomień, zimny i niezmienny, wciąż płonął w palenisku choć jego światło przygasało. A co dziwniejsze, pomnik Wielkiego Hest i ciało Vvelza świeciły latarnie morskie. Czarne cienie przeleciały między Riverwindem a światłem paleniska.
   Krzyk. Riverwind dobrze znał krzyk śmierci.
- Catchflea! Co z tobą!?
- Żyję, wielki człeku.
   I tak nagle jak się zaczęła, tak nagle ciemność zniknęła. Dojrzał Catchflea po drugiej stronie pomieszczenia, nachylonego i badającego coś na posadzce. Riverwind przepchnął się tam przez tłum i ujrzał starego wróżbitę stojącego nad krwawiącym ciałem Karna.
- Bił się z Morsem i przegrał – smutno orzekł Catchflea.
- Możesz coś z tym zrobić? – spytał Riverwind.
- Nie z taką raną. Gdyby Vvelz był tutaj… - Catchflea zakrył twarz dłońmi – To po prostu za wiele, olbrzymie. Po prostu za wiele.
- Wiem – położył dłoń na ramieniu Catchflea – Gdzie Mors i Li El?
   Catchflea podniósł głowę.
- Nie wiem. Nie widziałem ich.
   Kopacze rozdarli ścianę złotej draperii i odkryli tajemne drzwi. Były uchylone. Riverwind wziął miecz od wojownika Błękitnego Nieba i kopniakiem otworzył drzwi na oścież. Okazało się, że są teraz na dole wznoszących się schodów. Ruszył do góry a stary wróżbita i setki kopaczy deptali mu po piętach. Schody skręciły w prawo i nadal dążyły w górę. Kończyły się długim, prostym korytarzem. Riverwind ruszył nim naprzód.
   I nagle został cofnięty. Nic nie było widać więc ruszył znowu. Raz jeszcze niewidzialna bariera cofnęła go ostro.
- Li El zablokowała tą drogę! – powiedział.
   Di An prześlizgnęła się przez tlum.
- Można pójść promenadą – sapnęła –  To tamtędy!
   Przednia fasada pałacu posiadała długi balkon, który przebiegał wzdłuż drugiego piętra. Cała grupa zawróciła i pobiegła schodami na dół. Di An doprowadziła ludzi Que-Shu do ukrytych schodów wiodących na zewnątrz budynku i prowadzących na promenadę.
- Skąd wiedziałaś, że to tu jest? – spytał Catchflea.
- Mistrz Vvelz mnie tędy kiedyś prowadził – odparła dziewczyna.
   Kopacze byli rozognieni. Oburzała ich świadomość, że Li El może uciec i na dodatek zrobić krzywdę ich przywódcy, Morsowi. Podarli na strzępy metalowe okiennice i zaczęli się wspinać. Część wróciła rozbić ciężkie drzwi na promenadę by wielki Que-Shu mógł tam wejść. Tłum złupił luksusowe sypialnie i znalazł wielkie zapasy wspaniałego jadła, które zostało natychmiast pochłonięte. Całe powstanie zaczynało się przekształcać w zwykły rabunek gdy nagle rozległ się krzyk, że znaleziono Morsa.
   Riverwind pognał sadząc wielkie susy na metalowych kaflach posadzki. Di An sapała biegnąc jego śladami. Ledwie zdołał wyhamować widząc, że podłoga przed nim runęła w dół. Mors stał na wąskim kawałku kamienia. Dokoła otaczała go tylko głęboka pustka. On i kamień na jakim stał, zawieszeni byli w środku niczego.
- Coś przytrzymuje ci stopy? – spytał Catchflea.
- Żarcik Li El – odparł Mors ze swej grzędy, był spokojny choć zagniewany – jak widać podłoga wokół mnie już się zapadła. Nie mogę się ruszyć. Gdy tylko uniosę jedną stopę to czar podtrzymujący ten kamień natychmiast się rozwieje.
- Potrzebujemy liny – zawołał Riverwind.
   Nadbiegła Di An i ujrzała kłopotliwe położenie przywódcy.
- Mors – wrzasnęła.
- Spokojnie, Di An. Jeszcze nie zginąłem.
   Di An chwyciła najbliższego kopacza i wrzasnęła mu prosto w twarz.
- Robimy kopalnianą wyrywaczkę! Rozumiesz?
   Kopacz kiwnął entuzjastycznie głową. Riverwind szedł z drogi gdy piętnastu kopaczy padło twarzami na posadzkę. Dwunastu usadziło się na nich owinąwszy ciasno ramiona wokół nóg kopaczy pod nimi. Następna dziesiątka wspięła się na wierzch i tak to szło coraz dalej nad dziurę. Ośmiu na szczycie. Potem sześciu na nich. Chwiejna piramida żywych ciał sięgała coraz dalej. Dwójka kopaczy była już tylko o zasięg ramion od Morsa. Na końcu poszła Di An. Mocno chwytając się poprzedników dotarła do Morsa. Wątłe ramiona owinęła mu na szyi.
- Di An, co ty wyczyniasz? – spytał zszokowany.
- Ratuję cię – odparła – Wspinaj się.
   Piramida kopaczy chwiała się i pomrukiwała pod dodatkowym ciężarem masy Morsa, lecz utrzymała. Wspiął się bezpiecznie, zaraz po nim wróciła Di An. Potem cała reszta w odwrotnym porządku. Trzymając mocno dłoń ocalonego Morsa, Di An wyjaśniała zdumionemu Riverwindowi technikę ratunkową używaną przez kopaczy w zawalonych kopalniach.
- teraz to nieistotne! Trzeba odnaleźć Li El! – zawołał Mors.
   Nie zajęło to wiele czasu. Kopacze rozleźli się po całym pałacu a grupka zajęta rabunkiem wyższych pięter znalazła Li El ukrytą w alkowie. Pognała ich wrzeszczących korytarzem.
   Mors i Catchflea weszli na koniec korytarza w tej samej chwili gdy Riverwind z gromadą uzbrojonych kopaczy zapełnił koniec przeciwległy. Li El dobiegła do nich chcąc ich rozproszyć jak zwykłe plewy, lecz nagle ujrzała istny żywopłot mieczy, które nie zamierzały się nawet zachwiać. Ruszyła na powrót w stronę Morsa. Złoty kaptur jej opadł a ciemne włosy były w wyraźnym nieładzie. Uniosła ramiona jakby miała rzucać jakieś groźne zaklęcie, lecz trzęsły się tak bardzo, że szybko opuściła je do ciała. Z pokrytego potem oblicza wyzierała desperacja. Mors zbliżał się wolno z zakrwawionym mieczem w dłoni.
- Nigdy nie rozumiałeś, ty sztywno karki, twrdo głowy, głupi wojowniku. Musiałam być twarda! Dla ludu Hest nie ma miejsca w Pustym Świecie! Tam, na górze bylibyśmy tylko kolejnym, małym miastem-państwem. Tu, w jaskiniach, jesteśmy obywatelami imperium!
- Imperium mroku i ciszy – powiedział Riverwind – Pozwólmy Hestom na powrót odnaleźć światło!
- Twój świat umiera, tak – wtrącił Catchflea – Powietrze tu pełne dymu a i plony nie będą za długo rosnąć na magii. Jeśli hestowie zostaną w jaskiniach to w końcu wymrą. Twoja rasa zniknie.
- Kłamstwa! – Li El tupnęła aż głuchy odgłos poszedł echem po pałacu. Była już zmęczona – Ludzie chcą tylko wykorzystać nas ze starszej rasy. Jeśli poprowadzisz kopaczy na powierzchnię, Mors, skończą wszyscy jako niewolnicy barbarzyńców.
   Jej oszalałe oczy przetoczyły się po tłumie i ujrzały tylko gniewnych, gorzkich kopaczy, niewolników jakich źle traktowała przez całe dekady.  Patrzyła na krwawy miecz gdy Mors zbliżał się coraz bardziej. Nagle wyprostowała plecy i drżącą ręką zarzuciła złoty kaptur na włosy. Zwróciła się w stronę okien w korytarzu.
- Nie! Wrzasnął Catchflea – Zatrzymaj ją, Mors!
   Li El odsunęła zasuwę żelaznych okiennic. Byli teraz o cztery kondygnacje powyżej Alei Bohaterów. Bez jednego słowa i bez spojrzenia za siebie, Li El wyszła przez okno. Ujrzał tylko trzepotanie złota a potem królowa Hest zniknęła mu z oczu.
   Odwrócił się do Morsa. Przywódca Ludu Błękitnego Nieba oparł dłonie na gałce miecza. Na twarzy miał wyraz
   Riverwind skoczył w jej stronę, lecz było już za późno. Całkowtej satysfakcji.
- Dlaczego jej nie powstrzymałeś? – spytał Riverwind.
- Ostatnia przysługa dla pokonanego wroga – usta Morsa zacisnęły się w wąską kreskę – I dla utraconej miłości.
   Gdy mieszkaniec równin wciąż milczał, Mors ciągnął dalej.
- Nie wiesz tego? To jest to samo okno, z którego skoczył Jast, syn Hest, tak wiele lat temu.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#12 2018-11-01 18:16:16

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 12

Ambasada do Nieba

   Po śmierci Li El w całym Vartoom zapanowała głucha cisza. Powoli, stopniowo lud Hest zaczął sobie zdawać sprawę z tego, co się wydarzyło. Mors, działając za radą Catchflea, polecił zamknąć na dwa dni wszystkie kopalnie i kuźnie. Na ulicach rozlało się spontaniczne świętowanie a Lud Błękitnego Nieba krążył swobodnie roznosząc wszędzie wieść pełną nadziei. Mors nie zajął pałacu. W komnacie Broni postawił żelazne krzesło i stamtąd starał się zarządzać. Wojownicy Hest przyszli do niego by złożyć przyrzeczenie wierności. Większość z nich szorstko odprawił.
- Wasza lojalność przypomina belkę żeliwną – powiedział – Ciężka do noszenia i głównie bezużyteczna!
   Stary wróżbita starał się nieco złagodzić ton wypowiedzi Morsa.
- Dziwne z twej strony, że gardzisz nimi za brak lojalności wobec Li El, tak. Dlaczego nie chcesz uczynić ich na powrót braćmi? Daj im powód, by chcieli cię chronić – powiedział.
   Mors przez chwilę wiercił się niespokojnie.
- Jest coś w tym co mówisz – niewidzące oczy zwrócił w stronę Catchflea i powiedział – Mądry jesteś jak na przerośniętego barbarzyńcę.
- Czy wzrost jest miarą mądrości? – spytał Riverwind.
- Nie w twoim przypadku – odciął przywódca elfów.
   Później, kiedy już mężczyźni Que-Shu zostali sami, Riverwind zaczął narzekać na swą sytuację po obaleniu królowej.
- Mors ciągle uważa mnie za zagrożenie – powiedział – A przecież to nieprawda! Wszystko, czego chcę to opuścić już Vartoom i powrócić do swej wyprawy.
   Każdy kolejny dzień pozostawania w podziemnym świecie wydawał się wysokiemu mężczyźnie z równin równoznaczny z wiecznością. W jego umyśle było miejsce wyłącznie dla Goldmoon. Od jakże dawna już jej nie widział!
   Riverwind spoglądał z pałacowego balkonu na miasto poniżej.  Lało się owocowe wino a jego ostra woń wypełniała powietrze w miejsce zwykłego smrodu obłoków dymu. Przez ostatnie parę dni powietrze stało się nieco czystsze,  lecz gdy piece zostaną napełnione dusząca atmosfera z pewnością powróci. 
   Zobaczył biegnącą pędem Di An.
- Hej, olbrzymy! – zawołała – Mors chce was zaraz zobaczyć.
   Kopacze dalej tańczyli na ulicach.
- A w jakim jest humorze? – spytał Riverwind.
   Elfia dziewczyna wzruszyła tylko ramionami.
- Ma wam coś do powiedzenia.
   Mężczyźni z Que-Shu wymienili niepewne spojrzenia po czym poszli za Di An do Komnaty Broni. Było tam już całkiem sporo wojowników i to z mieczami u boku. Szybki krok Riverwinda widocznie zwolnił.
- Jesteśmy – oznajmiła Di An.
- Podejdź, An Di.
   Dziewczyna podeszła bliżej i stanęła u boku niewidomego elfa.
- Mam wam coś do powiedzenia, olbrzymy – powiedział Mors.
- Słuchamy – odezwał się Riverwind.
- Ci wojownicy – tu Mors wskazał szeroko ramieniem na uzbrojonych Hestów – Zgodzili się służyć porządkowi w Hest.
- Przyjmiesz koronę? – spytał zaskoczony Catchflea.
- Nie. Jestem za stary i zbyt tępy, żeby rządzić. Chciałbym, żeby w Hest powstał zupełnie nowy rodzaj rządów, taki gdzie jedna osoba nigdy nie będzie miała władzy nad innymi. Coś takiego jak gildia, albo rada wojowników.
- Bardzo interesujące, tylko co ma to wspólnego z nami? – spytał Riverwind.
- Koniec naszej wymarzonej ścieżki był zawsze ten sam; powrót na powierzchnię – powiedział Mors – Zdaję sobie sprawę, że po prostu nie możemy jednym ruchem zacząć migracji całej rasy. Musze wiedzieć, jakie czekają nas warunki na powierzchni. Muszę wiedzieć, czy potomkowie Sithasa wciąż źle myślą o Hest. I właśnie z tego powodu – Mors powstał z żelaznego krzesła i się wyprostował – Chcę, żebyś ty, Riverwindzie, wrócił do Pustego Świata jako emisariusz Hest.
   Mieszkańca równin zatkało. Nigdy nie spodziewał się, że otrzyma tak łatwo drogę wiodącą dokładnie tam, gdzie ciągną go pragnienia. Spodziewał się jakiegoś haczyka.
- Jak bym mógł? – spytał niepewnie – Nie jestem dyplomatą.
- Nie spodziewam się, że nim będziesz. Wyslę kogoś z Ludu Błękitnego Nieba by mówił w moim imieniu. Będzies przewodnikiem i obrońcą w górnym świecie.
- Może ja mógłbym mówić w twoim imieniu, tak? – zasugerował Catchflea.
- Nie.
- Nie?
- Ty nigdzie nie idziesz – stwierdził stanowczo Mors – Ty, stary olbrzymie, pozostaniesz w Hest by doradzać mi w utworzeniu nowego państwa Hest.
   Riverwind i Di An patrzyli zaskoczeni na Morsa. Catchflea po prostu gapił się na posadzkę marszcząc coraz bardziej twarz.
- Przypuśćmy, że nie będzie chciał zostać? – spytał Riverwind.
- Musi – odparł przywódca elfów.
   Powód obecności uzbrojonych żołnierzy był już jasny. Riverwind już zamierzał ostrzej zażądać wolności Catchflea gdy nagle stary wróżbita pociągnął go za rękaw. Riverwind spytał cicho.
- Czy ty chcesz tu zostać?
- Kusi mnie.
- Ale dlaczego? – wysoki wojownik patrzył na Catchflea wyraźnie nic nie rozumiejąc – Przecież to nie jest twój lud.
- Czasami dobrze jest być po prostu potrzebnym, wielki człowieku. Nikt w Que-Shu nigdy nie potrzebował Głupiego Catchflea, chyba tylko jako przedmiot kpin. Jeżeli więc Mors chce mnie jako swego doradcę, to to jest kuszące.
   Riverwind popatrzył na starego przyjaciela przeciągle. Nie wiedział jeszcze, czy on jest poważny, czy też nie.
- A co z wróżbą, stary człeku? Podobno powinieneś iść wszędzie, gdzie i ja pójdę, pamiętasz?
- Pamiętam – powiedział Catchflea zmęczonym głosem – Sądzę…
- A jak Riverwind dostanie się na powierzchnię? – spytała nagle Di An – Kiedy zabrakło Vvelza i Li El, nie ma już magii potrzebnej by go wysłać. Będzie się musiał wspinać całą drogę.
- Znajdę przewodnika – Odparł szybko Mors.
- Ja to zrobię! – zawołała ogniście Di An.
   Niewidomy elf tylko potrząsnął głową.
- Nie, Di An. Jesteś moimi oczami. Nie obejdę się bez ciebie. Wielu z Ludu Błękitnego Nieba było już na powierzchni. Jeden z nich będzie przewodnikiem.
- Kiedy mam iść? – ponuro zapytał Riverwind.
- Jak tylko zbierzemy dla ciebie zaopatrzenie. Jutro o tej samej porze.
   Mors nagle wstał. Wojownicy stuknęli metalowymi obcasami butów w zwykłym salucie. Mors wyciągnął rękę w stronę Di An. Wyprowadzając go z komnaty elfia dziewczyna popatrzyła na sfrustrowanych ludzi z Que-Shu. Jej spojrzenie było zakłopotane.
- Zdecydowałem – szepnął Catchflea – Idę z tobą.

* * * * *
- Jesteś pewny? – spytał, też szeptem, Riverwind.
   Znajdowali się w koszarach Komnaty Broni. Wokół nich byli uzbrojeni wojownicy.
- Przymuszenie do pozostanie to nie jest nic dobrego, tak. A poza tym, jak sam powiedziałeś, wróżba żołędzi to nie jest coś łatwego do pominięcia – powiedział stary wróżbita chwytając Riverwinda za rękę – Moje miejsce jest przy tobie, wielki człowieku.
- Dobrze – powiedział Riverwind jeszcze ciszej – Jak im uciekniemy?
- Nie wiem… jeśli pognamy przed siebie to szybko zgubimy się w tunelach. No i nie ufałbym w miłosierdzie Morsa gdybyśmy uciekli i zostali schwytani.
- Twarde ma serce – zgodził się Riverwind – Jeśli cię tu zostawię, to on nigdy cię już nie wypuści. A więc musimy uciec.
- Tylko jak? Hestowie znają te jaskinie znacznie lepiej od nas, tak.
   Chodzili w te i z powrotem rozmawiając przyciszonymi głosami gdy wojownik i kopacz z Ludu Błękitnego Nieba podeszli do Catchflea. Mors chciał rozpocząć rozdzielanie zboża ze zgromadzonych zapasów i potrzebował rady starego człowieka.
- Zobaczymy się – znacząco powiedział Riverwind.
- Jestem przekonany, wielki człowieku.
   Stary wróżbita dziwacznie się skłonił szmacianymi szatami i odszedł w towarzystwie wojownika w pancerzu oblamowanym złotymi lwami i z czarnym, miedzianym sztyletem u boku. Riverwind patrzył za nimi z obawą.

* * * * *
   Riverwind szedł pustym korytarzem pałacowym. Pełno tu było rozwalonych sprzętów i odłamków pozostałych po tym, jak Lud Błękitnego Nieba plądrował pałac. Wojownik szedł wśród kawałków mebli, ściennych zawieszeń i innych rzeczy, których nawet nie umiał rozpoznać. Lud Błękitnego Nieba był doprawdy mocno rozgniewany. Li El była prawdziwym tyranem i manipulatorem, lecz Riverwind jakoś nie potrafił znaleźć w sobie nienawiści do jej osoby. Mors natomiast był typowym marzycielem o żelaznej łapie. Riverwind go nie lubił. Idąc przed siebie starał się teraz jakoś uporządkować myśli. Pewnie był to jakiś efekt personifikacji Goldmoon przez Li El.
   Zatrzymał się nagle gdy z bocznego korytarza ukazała się niewyraźna sylwetka. Obcy wkroczył w wąską strużkę światła płynącego ze świetlika.
- Witaj, Di An – rzekł Riverwind.
- Zaskoczyłam cię, olbrzymie?
- Troszkę. Nie poszłaś spać?
- Nie mogłam – podeszła bliżej – Miałam złe sny.
   Uśmiechnął się do dziewczyny.
- Też mi się to zdarza. Gdy to się dzieje wychodzę z wioski prosto do lasu i tam śpię po prostu pod gwiazdami.
   Di An zmarszczyła czoło w zamyśleniu.
- Widziałam gwiazdy. To te małe węgielki świecące na ciemnym niebie?
   Skinął głową. Łatwo było zapomnieć, że Di An bywała na powierzchni. Di An bywała na powierzchni!!!
   Riverwind przyklęknął i ujął elfią dziewczynę za ramiona. Zesztywniała.
- Czy jesteśmy przyjaciółmi? – spytał – Czy wierzysz Catchflea i mnie?
   W kiepskim oświetleniu wydawało się, że jej oczy rzucają niemal czerwonawy blask.
- Tak. Uratowałeś mnie od Karna, tam w tunelu.
- Catchflea i ja potrzebujemy twojej pomocy. Chcemy wrócić do domu.
- Mors chce, żeby stary olbrzym został
- Chce również żebyś i ty została. Jeżeli odejdziemy we trójkę, to wszyscy dostaniemy czego chcemy.
- Mors będzie bardzo zły – powiedziała – A kto będzie jego ambasadorem?
   Riverwind potrząsnął głową.
- To nie muszę być ja. Ty możesz to zrobić, Di An. Twój lud ma dość złota i klejnotów, żeby kupić na powierzchni wszystko, co może im być potrzebne. Catchflea i ja mamy własne życie.
   Wysunęła się powoli z jego uchwytu głęboko zamyśliła.
- Czy jest jakaś kobieta olbrzym, która czeka na ciebie? – spytała na koniec.
   Aż zachichotał … Goldmoon… olbrzym!
- Cóż, jest. Chcę wrócić do Goldmoon.
   Di An popatrzyła przed siebie a na jej małej, ostrej twarzy ukazała się lekka frustracja.
- Nasza walka z Li El została wreszcie skończona a ja coraz bardziej chciałabym mieć coś do powiedzenia. Nikt tutaj mnie nie słucha. Jestem tylko jałowym dzieckiem. Mors tak naprawdę wcale mnie nie potrzebuje; każde dziecko może go prowadzić. On też mnie nie słucha.
   Następne zdanie Riverwind formułował jak najostrożniej.
- Di An, w górnym świecie jest wielu bardzo mądrych ludzi – powiedział – Jeden z nich może umieć ci pomóc, rozwiązać ten problem.
- Tak myślisz? – podniecenie aż wibrowało w jej głosie.
- Ćśś. Nie mówiłbym nic takiego gdybym tak nie myślał.
   Di An rozejrzała się ukradkiem na prawo i lewo.
- Znam drogę na powierzchnię o jakiej nikt tu nie wie. Można tego dokonać – twarzyczka jej pociemniała – Mors nigdy mi nie daruje jeśli odejdę.
   Riverwind wstał.
- Nie poproszę cię o zrobienie czegokolwiek jeśli sama tego nie chcesz robić. Tyle, że możesz teraz pomóc zarówno sibie jak i swemu ludowei. Czas ucieka. Jutro mają mnie wysłać.
   Ad Di w zamyśleniu przygryzła dolną wargę.
- Stary olbrzym śpi w Komnacie Brobi. Możemy go zabrać – powiedziała.
   Riverwind poczuł ogromną ulgę. Dziewczyna odwróciła się i pobiegła wzdłuż ciemnego korytarza.
- Di An, poczekaj! – syknął Riverwind.
   Riverwind pobiegł w jej ślady obijając golenie o połamane nogi od stołów i krzeseł leżące wszędzie dokoła.
- Zaczekaj na mnie! – wychrypiał.
   Spotkali się przy krótkim przejściu prowadzącym z pałacu do Komnaty Bronie. Vartoom był dziwnie cichy. Piece i kuźnie wciąż jeszcze nie były czynne a na ulicach nie było elfów. Zeszli razem, mężczyzna i elfia dziewczyna, po skośnym mostku. Komnatę Broni wypełniał dźwięk sapania i pochrapywania śpiących. Wojownicy spali dosłownie wszędzie. Di An zręcznie przemykała między nieruchomymi ciałami. Riverwind musiał przemieszc zać się z najwyższą ostrożnością. Nie raz też kopnął śpiącego żołnierza, lecz leżący Hest tylko zamruczał i odtoczył się od stóp Riverwinda.
   Catchflea leżał z plecami przyciśniętymi do rzeźbionej przypory i dłońmi złożonymi na brzuchu. Di An i Riverwind stanęli na starcem. Dziewczyna spojrzała na wojownika, ten skinął głową. Schyliła się by szturchnąć starego i go zbudzić, lecz nim go dotknęła Catchflea otworzył oczy.
- Cześć – szepnął.
Di An była tak zaskoczona, że aż usiadła na posadzce. Miedziana spódnica dziewczyny wydała przy tym ostry dźwięk.
- Ćśś – nadbiegł głos z głębi komnaty – Próbuję zasnąć…
   Riverwind podniósł Catchflea na równe nogi. Niezdarnie wymanewrowali się z komnaty.
- O co chodzi? – spytał catchflea gdy już byli w przejściu.
   Riverwind potarmosił szorstkie włosy Di An.
- Podpisałem pakt z Di An.  Wyprowadzi nas na górę.
   Catchflea zamrugał oczami i popatrzył na dziewczynę.
- Och? A co ty masz z tego paktu?
- Muszę dorosnąć – poważnym tonem odpowiedziała dziewczyna.
   Catchflea otworzył usta, by coś dodać lecz Riverwind mu przerwał.
- Czas ucieka – powiedział wysoki wojownik – Musimy zebrać jakieś zapasy i odejść nim Mors zauważy naszą nieobecność.
- Zaczekaj – powiedział catchflea – muszę poradzić się żołędzi.
   Di An wyglądała na  zdumioną, więc Riverwind objaśnił jej co mogą zrobić żołędzie. Catchflea przyklęknął na posadzce i cho zaintonował słowa magii. Potem odwrócił tykwę.
- No i? – spytał Riverwind.
- Nie jest dobrze. Jesteś pewien, że chcesz to usłyszeć?
- Dawaj.
- Przepowiednia mówi tak; jeden zginie, jeden oszaleje, jeden znajdzie chwałę.
   Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Na koniec Riverwind odchrząknął i powiedział.
- Wiesz, stary, nie posługiwałeś się żołędziami od dłuższego czasu. Może już zapomniałeś jak je czytać.
   Catchflea zebrał orzechy.
- Jakiekolwiek jest przeznaczenie musimy wyjść mu na spotkanie. Samo do nas nie przyjdzie.
   Dziwaczna trójka pośpieszyła przejściem. Prowadziła Di An. Nim opuścili Vartoom Di An zabrała sprzęt do wspinania i żywność na drogę. Był to głównie ciężki chleb z orzechami, suszonymi owocami i niewielką ilością mięsa. Podobny był do pemmikanu z jakim Riverwind rozpoczął swą wędrówkę. Elfia dziewczyna odnalazła również tykwę Catchflea z żołędziami i szablę Riverwinda. Wszystko to ponoć znalazła w prywatnych pokojach Li El. Stary wróżbita przytulił tykwę jak dawno utraconą miłość.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#13 2018-11-11 14:59:33

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Część II

Wznoszenie

Rozdział 13
Studnia Wiatru

   Wyprowadzając ich z Vartoom, Di An skręciła w stronę odległego krańca wielkiej jaskini. Mieszkańcy równin tam jeszcze nigdy nie byli. Posadzka i ściany przekształcały się tu w coś na kształt skalistego komina z jednym otworem w postaci czarnej dziury.
   Żadnej gleby jako pożywki dla roślin tu nie było, tylko same skały. Wspinali się po wystających kamieniach w stronę dziury widocznej nad głowami. Riverwind zauważył, że ten otwór wygląda na zbyt gładki i okrągły, by mógł być dziełem samej natury.
- Wiele stuleci temu była tu tylko szczelina – powiedziała Di An – Synowie Hest ją poszerzyli.
- Dlaczego? – spytał Catchflea.
- Na grobowce dla największych – odparła elfia dziewczyna – To są miejsca spoczynku Hest i wszystkich jego synów.
   Temperatura gwałtownie spadła gdy tylko weszli do jaskini grobowej. Naturalny kształt jaskini został tu zaadaptowany do łukowego korytarza. Przy ścianach stały ponadnaturalnej wielkości pomniki Hestów w pełnych zbrojach. Wszyscy mieli ten sam grymas na twarzach. Coś pomiędzy kpiną a dąsem. Właściwe groby wykuto w skale pomiędzy nogami pomników. Każdy z grobów zamknięty był kutymi w spiżu drzwiami. Riverwind zatrzymał się przed jednym pomników. Wojownik Hest trzymał krótki łuk w zgięciu ramienia. Wiedział, że żyjący Hest dawno zapomnieli jak używać łuków, wię spytał Di An ile lat liczą sobie te groby.
- To jest Lord Trand – powiedziała odczytując zapis na drzwiach grobu – Zwycięzca w dwudziestu bitwach. Zmarł osiemdziesiąt lat po tym, jak Hest zaprowadził lud do jaskini – policzyła po cichu na palcach – Dwa tysiące, cztery setki i osiemdziesiąt lat temu.
- Gdy tylko drewno zbutwiało Hestowie nie miali jak robić łuków – mruknął Catchflea – Dopóki przynajmniej Di An nie dotarła na powierzchnię i jakiegoś nie znalazła.
- Dwa tysiące lat temu – powiedział Riverwind – Di An, ile ty masz lat?
   Czmychnęła do przodu między skałami.
- Dwieście i sześćdziesiąt cztery – odparła.
   Catchflea wpadł na plecy Riverwinda.
- Pardon. Co się dzieje? – spytał.
   Riverwind powiedział mu o niezwykłym wieku Di An.
- Jałowe dzieci dłużej żyją. Nigdy nie dorastają, tak?
- Chodźcie tędy! – rozległ się przytłumiony głos Di An.
   Pomarańczowy blask olejnej lampy to się zwiększał to zmniejszał w miarę jak tą lampą machała. Riverwind upomniał samego siebie; nie traktuj jej jak dziecko. Jest ponad dwadzieścia razy starsza od ciebie. Di An czekała na nich w miejscu wyglądającym jak ślepy zaułek. Lampa rzucała na kamienne ściany dziwaczne cienie.
- Co teraz? – spytał Riverwind.
- Musimy przejść tędy – Di An wskazał w dół.
   Na wysokości kolan ukazał się otwór w ścianie. Był czarny jak sama Otchłań i ludziom przyrzekał ciasnotę.
- Iść przez to? – powiedział Catchflea – Jest jakaś lepsza droga, tak?
   Di An poważnie potrząsnęła głową.
- Na pewno tego tunelu nie używasz za każdym razem jak idziesz na powierzchnię.
- Nie, najczęściej używam sztolni którą spadaliście – powiedziała – Ta droga powinna wyprowadzić nas na powierzchnię w pobliże miejsca gdzie zaczęliście spadać.
- Powinna? – spytał Riverwind.
- Nie szłam tędy już dość długo.
   Di An przykucnęła i z łatwością wślizgnęła w dziurę. Riverwind wskazał Catchflea, by szedł następny. Ten opadł na brzuch i wczołgał się w czerń.
- Ou! – zawołał podczas gdy jego stopy wciąż tańczyły przed Riverwindem.
- Niskie sklepienie!
- Będę o tym pamiętał – kwaśno mruknął Riverwind.
   Kiedy tylko stopy starego zniknął w dziurze on też opadł na brzuch spojrzał głęboko w tunel. Stare odczucie, że oto jest pochwycony w pułapkę przez sam ogromny ciężar skały, wróciło. Riverwind wciągnął głęboko powietrze i pomyślał o Goldmoon. Tunel był ledwie troszkę szerszy od jego ramion. Posuwał się tylko cal po calu obijając o skałę szerokie barki i popychając się naprzód prawie wyłącznie paluchami stóp. Jedyne oświetlenie zapewniała kiwająca się lampa Di An, którą dziewczyna popychała przed sobą. Zgodzili się bez słów by używać tylko jednej z posiadanych lamp, chodziło o oszczędzanie oleju.
   W tunelu było cieplej. Dobiegające z przodu mruknięcia Catchflea przerywały od czasu do czasu wysokie tony jęków Di An. Ostre kamienie wbijały mu się w łokcie i pierś natomiast szorujące po plecach sklepienie tunelu nie jeden raz zacięło go w skalp. Jak długo jeszcze? Czy całą drogę na powierzchnię mają pokonać w tej pułapce na szczury? Oszaleje, udusi się, zakrzyczy i zapłacze na te skały. Twarde, nie uginające się skały…
- Wstawaj, Riverwind.
   Otworzył oczy i ujrzał pokryte kurzem spody mokasynów Catchflea. Były tuż przed jego twarzą. Tunel otwierał się wprost na półkę skalną pionowej, szerokiej sztolni. Jej górna krawędź ginęła gdzieś w aksamitnej czerni. Di An siedziała na głazie i przeżuwala kawałek szarego, twardego chleba. Między jej stopami świeciła lampa. Riverwind odnotował stały przeciąg wiejący w górę sztolni.
- gdzie jesteśmy? – spytał.
- Studnia Wiatru – mruknęła Di An a jej głos przypominał raczej bełkot z pwodu kawałka chleba obracanego w ustach – Czasami wieje tu tak mocno, że prawie mogłoby cię unieść do góry.
- I jak się stąd mamy wydostać? – dziwił się Catchflea.
   Dziewczyna odgryzła kolejny, pokaźny kęs.
- Wspinać się – odparła.
   Ściany były poszarpane, miały wiele szczelin między kamieniami, których można było uzy c jako uchwytów. Di An strząsnęła okruchy chleba z podołka i pokazała mieszkańcom równin jak używać haków i łańcuchów, które zabrali z miasta.
- Sięgasz hakiem - powiedziała – Chwytasz nim ścianę i podciągasz się łańcuchem.
   Catchflea miał obawy, czy zdoła sobie poradzić, lecz przecież i tak innego wyjścia nie miał. Di An obejrzała ścianę ze znawstwem praktyka. Podciągnęła się zręcznie. Riverwind poszedł za nią. W ten sposób mógł pomagać Catchflea w podciąganiu do góry.
- Od Dwina już badasz te jaskinie? – spytał dziewczynę.
- Wiele lat – odparła – Jeszcze zanim Mors mnie zwerbował. Przedtem zbierałam żywność dla pracujących w kopalni cyny. Moja praca polegała na ganianiu w górę i w dół kopalnianych tuneli i dostarczanie żywności kopaczom. Przedtem pracowałam dla Rheda, murarza, formowałam cegły i pomagałam w wypalaniu.
- To całkiem ciężka praca jak dla dziewczyny – powiedział Riverwind.
   Klink. Di An wbiła hak w jakąś skałę i podciągnęła się dłońmi po łańcuchu.
- Pracę z Rhedem zaczęłam, jak miałam sto czterdzieści siedem lat.
   Ostry powiew w dół sztolni przykleił wspinaczy do ściany. Po chwili, jakby to był oddech jakiegoś giganta, wiatr ruszył w górę rozwiewając włosy Riverwinda.
- Tak dalej będzie? – zawołał Catchflea.
   Był jakieś dziesięć stóp poniżej Riverwinda.
- Może być gorzej - odparła Di An.
- Co?
- Może być gorzej! – huknął Riverwind.
- Będą jakieś ostrzeżenia? – spytał stary.
- Można usłyszeć ciężki wiatr idący na dół, lecz to ten wiejący do góry jest groźny – powiedziała Di An.
   Biedny Catchflea jej nie usłyszał. Dziewczyna zawisla na jednym ramieniu, odchyliła się krzyknęła.
- Możesz usłyszeć ciężki wiatr…
   Kotwiczący hak wyrwał się ze ściany a Di An poleciała plecami na dół. Riverwind napiął mięśnie i pochwycił przelatujący obok łańcuch dziewczyny. Nagłe napięcie łańcucha gdy dziewczyna osiągnęła dół upadku omal nie oderwało go od ściany, lecz powoli zdołał zgiąć ramię i podciągnąć dziewczynę blisko Catchflea.
- Wszystko w porządku, tak? – spytał stary.
   Riverwind podciągnął dziewczynę wyżej, blisko siebie. Kazało się, że łańcuch miała zamocowany do miedzianego pasa owiniętego w talii. Sytał, czy nic się jej nie stało.
- Nic – zapewniła – Chodźmy.
   Usmiechnął się tylko na taki dowód odwagi. Wspięła się szybko po ramionach i głowie Riverwinda jak po kamiennych stopniach. Dopadł swego haka i ponowiła wspinaczkę.
   Wspinale się przez kolejną godzinę. Pokonali ponad dwieście stóp. W pewnym sensie otaczająca ich ciemność była zbawienna dla ludzi Que-Shu. Gdyby mogli zobaczyć, jak wysoko się znajdują to lęk wysokości mógłby ich sparaliżować.
   Dotarli z ulgą do szerokiej, skalnej półki i cała trójka z ulgą się na niej ułożyła. Za plecami mieli szerszy tunel o gładkich ścianach zanurzony cały w mroku. Di An jednak wskazała, że ich droga wiedzie drugą stroną sztolni, przez znacznie mniejszy tunel do którego muszą teraz przesunąć się po półce. Powoli i ostrożnie, cal po calu.
- A co jest złego w tym tunelu? – spytał Riverwind wskazując palcem szerokie, okrągłe przejście.
- Widziałam kiedyś trójkę jałowych dzieci próbujących tej drogi. Weszli do środka spięci jednym łańcuchem. Nie minęło nawet sto uderzeń serca jak stamtąd wypadli wymieceni jak kurz potężnym podmuchem wiatru – spojrzała w dół sztolni – To spory upadek.
   Jej lampa zaczęła przygasać. Knot zaczął się chwiać kopcić, nie mógł już zaczerpnąć ani kropli paliwa ze zbiorniczka. Riverwind wydobył swoją lampę i zapalił od Di An po czym zdmuchnął jej płomyk.
   Riverwind szedł dalej jako pierwszy z uwagi na swą siłę. Przesuwał się po wąskiej półce wokół sztolni do tunelu wskazanego przez Di An. Ściana jednak  wystawała poza obrys półki przez co utrzymanie chwytu okazało się diabelsko trudne. Parę razy już hak Riverwinda ześlizgnął się po ciemnym, szorstkim kamieniu. Di An posuwała się za wojownikiem ostrożnie, cal po calu. Łańcuch zamocowali do miedzianych pasów jakie wszyscy mieli na sobie. Catchflea czekał aż łańcuch Di An się napręży.
- No chodź – powiedziała dziewczyna.
- Nie dam rady – odparł słabo.
- Dlaczego nie?
- Ręce mam za słabe, żeby mogły utrzymać mój ciężar.
- Wspinałeś się dotąd całkiem dobrze – zdumiała się dziewczyna.
- Używając stóp i nóg, tak.
   Catchflea odsunął rękawy ukazując chude, kościste ramiona.
- Widzisz? Ja naprawdę nie dam rady.
- Musisz spróbować – zawołał Riverwind – Pomożemy.
   Co powiedziawszy zawrócił na ryzykanckiej ścieżce, przepchnął Di An z powrotem na poprzednią półkę. Przepięli łańcuchy tak, by Catchflea znalazł się po środku.
- Łańcuchy będziemy trzymali na krótko i ciasno – powiedział Riverwind – To przytrzyma cię przy ścianie. No i ty trzymaj się najlepiej jak tylko potrafisz.
   Stary mężczyzna szczęśliwy nie był, lecz raczej nie mógł pozostać tam gdzie był. Di An zajęła się lampą więc Riverwind mógł do wspinaczki użyć obu rąk. Wysoki wojownik zajął znów miejsce na czele mając tym razem Catchflea tuż za plecami.
   Przejście będące ich celem było prawie w pół drogi wokół sztolni, jakieś dwadzieścia stóp do pokonania po śliskiej półce. Nieźle im szło gdy nagle prawa dłoń Riverwinda straciła chwyt i się ześlizgnęła. Zaczął dziko machać by odzyskać równowagę a jednocześnie lewą ręką wbijał mocno hak. Napięty łańcuch chlasnął wróżbitę ,którego chwyt i tak nie był zbyt pewny i Catchflea spadł z półki. Di An natychmiast przewlekła swój hak przez oko łańcucha i wbiła go w skałę. Napięła wszystkie mięśnie. Catchflea doleciał do końca łańcucha. Tym razem jednak Riverwind nie był przygotowany na utrzymanie się na miejscu. Plecami poleciał z polki pozostawiając tylko małą Di An jako jedyną kotwicę.
   Łańcuch napiął się i wyprostował dociskając miedziany pas do żeber Riverwinda. Zaparło mu dech a chwytakowy hak wyleciał z dłoni. Zniknął w czarnej sztolni. Leciał tak daleko, że nie dało się nawet usłyszeć kiedy uderzył o dno.
   Di An była w strasznym położeniu. Żadnego z mężczyzn nie zdołałaby podciągnąć do bezpiecznej pozycji; tym bardziej dwóch. Nie mogła nawet się poruszyć w obawie utraty chwytu a na domiar złego ciężar obciągał jej pas na wąskich biodrach. Catchflea kiwał się w powietrzu o pięć stóp niżej a Riverwind niżej o kolejne pięć.
- Co ja mam robić? – powiedziała a strach i zgroza zaciskały jej gardło tak, że ledwie skrzeczała.
- Ściany tutaj wyglądają na surowe – powiedział Riverwind – Zamierzam spróbować dopaść ich i złapać chwyt.
   Podciągnął się lekko i zaczął siebie i Catchflea lekko huśtać. Za trzecim razem trzepnął w ścianę. Słyszał, że i Catchflea uderzył o skałę.
- W porządku, stary?
- Nie! Ale rób dalej co robisz, tak?
   Riverwind znalazł luki dla swych palców i koniuszków stóp. Wspinał się bokiem, coraz wyżej i jak krab szedł lekko w prawo. Podciągnął się do stóp catchflea dociśniętego do gładkiej powierzchni skały.
- reszta tej skały obok ciebie jest taka gładka? – mruknął Riverwind.
- Tak… Nie mam czego się chwycić – odparł stary mężczyzna.
   Riverwind zawołał do Di An i wyjaśnił, że z tego miejsca nie dary się dalej wspinać.
- Muszę wracać na półkę – powiedział.
- Pośpiesz się – tylko tyle zdołała wykrztusić.
   Przykleił się jak mucha do  ściany. Ruszał się tylko wtedy, gdy zdołał wyparzyć dobre oparcie dla palców u stóp. Dziękował bogom, że to Di An dzierży teraz lampę. Przyglądanie się śmiertelnie groźnej powierzchni skały w pełnym świetle mogłoby być ponad jego siły.
- Riverwind! – ostro zawołała Di An – Jak daleko jesteś od półki?
- Jest tuż za moim zasięgiem.
   Di An mogła tylko bezradnie patrzyć, jak ogniwa łańcucha coraz bardziej się rozszerzają.
- Więc sięgaj szybko! Ogniwa łańcucha zaczynają się otwierać!
   Waga dwójki mężczyzna to było za wiele więc szczelina w ogniwie wciąż się poszerzała. Riverwind tymczasem nie mógł znaleźć oparcia dla prawej stopy. Lewa była bezpiecznie umieszczona na płytkim zagłębieniu lecz prawa oparcia nie miała. Wyciągnął prawe ramię szarpiąc szarą skałę tępymi paznokciami; chciał wydrapać jakiś chwyt. Na koniec jednak zdecydował się skulić się na lewej nodze i wyskoczył do półki. W chwili gdy jego dłoń zacisnęła się na brzegu półki, ogniwo łańcuch się poddało. Catchflea spadł krzycząc. Riverwind miał może pół sekundy czasu. Podciągnął się na półkę i oburącz chwycił łańcuch. Masa Catchflea omal go nie ściągnęła z półki, lecz zaparł się piętami i wciągnął starego wróżbitę. Był bezpieczny.
   Catchflea ucałował płaski kamień półki i załkał z ulgi, był uratowany.
- Dzięki wam, miłosierni bogowie – sapnął.
   Byli teraz bezpieczni, lecz Di An pozostała wręcz uwięziona. Nie miała łańcucha zabezpieczającego. Zwinnie zawróciła po półce a ostanie dwa kroki przebyła jednym skokiem wprost w ramiona Riverwinda.
- Muszę odpocząć – powiedział Catchflea – Wnętrzności mi się zwijają jak łosoś w skalistym nurcie.
- Moje też – przyznał Riverwind.
   Bez haka, z rozerwanym łańcuchem nie mieli żadnych szans na przejście drogi wskazanej przez Di An. Jedyną możliwością pozostawał szeroki, gładki tunel; ten sam, który kosztował życie trójki przyjaciół Di An.
   Ruszyli dalej po krótkim odpoczynku. Przejście miało średnicę około ośmiu stóp więc nawet Riverwind nie miał problemu z przestrzenią nad głową. Wznoszenie posadzki było stopniowi nie zbyt wielkie, więc posuwali się naprzód z łatwością. Di An przesunęła się na koniec i trzymała się za plecami Catchflea. Wietrzny tunel wyraźnie ją przerażał. Stary mężczyzna chciał jej pomóc w opanowaniu strachu więc zaczął ją uczyć mowy wspólnej. Pomoże jej to w przyszłości przeżyć w górnym świecie. Szybko przekonał się, że ma zdolnego ucznia.
- Zastanawia mnie, jakim cudem te ściany są tak wygładzone – mruknął Riverwind.
   Światło lampy wydobywało błyski tysięcy ziaren miki w ścianach, co powodowało, że tunel wyglądał jakby był wysadzany diamentami.
- Nie ma najmniejszego śladu wody. Skala jest sucha.
-Wiatr też może ścierać komień, tak? – odparł stary – Piasek wygładzi nawet najbardziej szorstką powierzchnię jeśli będzie niesiony z wystarczająco mocnym wiatrem.
- Skąd ten wiatr wieje, Di An?
   Nie odpowiedziała, więc głośniej powtórzył pytanie.
- Z powierzchni – wyjrzała zza wąskiej talii Catchflea – Słyszałam, że na powierzchni wieją wielkie wiatry, tam gdzie niebo nie jest spętane skałą.
- To prawda – Riverwind tylko uśmiechnął się słysząc jej opis – Gdzieś musi być spore otwarcie na powierzchni, żeby mogło ten cały wiatr tu zebrać.
- Jaskinia? – zasugerował Catchflea.
- Co najmniej. Myślałem o czymś większym, na przykład jakiś krater lub zapadła jama. Tam gdzie wiatr może zawirować wokół otworu jak nasz tunel a potem zostać wciągnięty.
   Tunel zaczął wznosić się trochę ostrzej i utrzymanie stóp na gładkiej powierzchni stało się trudniejsze. Obite kolana i obtarte dłonie były już czymś normalnym. Dotarli na koniec do niewielkiej, płaskiej powierzchni z boku tunelu i cała trójka mogła wreszcie odpocząć.
- Może tak iść aż do powierzchni – zauważył Riverwind.
   Wzrokiem usiłował przebić mrok tunelu.
- Byłoby nieźle – mruknął Catchflea, który już właściwie zasypiał.
   Riverwind pociągnął łyk gorzkiej wody Hestów i poweidzaial.
- Pójdę trochę na zwiad. Zostań tu ze starym.
- Nie odchodź daleko – ostrzegła Di An – Zgubić się tutaj, to pewna śmierć.
- Nie ma obaw.
   Zostawił plecak i ruszył tylko z olejową lampką. Mdławe światełko zanikało gdy Riverwind zaczął się wspinać w górę tunelu. Di An obserwowała póki nawet poświata lampki nie zniknęła po czym westchnęła i oparła się o plecy Catchflea. Wróżbita odezwał się zasoanym głosem.
- Wspaniały gość, tak?
   Tak – odparła.
- Serce i dusza Riverwinda należą już do kogoś innego, powinnaś to mieć na uwadze.
   Di An wzruszyła ramionami. Opuściła na powrót głowę na połataną koszulę Catchflea.
   Riverwind dotarł nagle do rozwidlenia dróg. Odszedł od Catchflea i Di An ledwie o trzysta jardów a drogi nagle miał przed sobą trzy; jedna szła omal pionowo do góry a druga ostro nurkowała u stóp Riverwinda. Trzecia wznosiła się nieco łagodniej. Był sam, więc wybrał drogę łatwiejszą – trzecią.
   Stary wróżbita i elfia dziewczyna spali głębokim snem, gdy młody wojownik powrócił. Obudził ich. Ruszając się ospale i z pół śpiącymi oczami ruszyli za nim. Posłusznie obrali drogę, którą wcześniej wybrał. Lewe odgałęzienie tunelu. Nagle tunel wypełnił dźwięk podobny do baraniego rogu. Senność Di An znikła natychmiast.
- Wicher! – zawołała – Niech nam bogowie pomogą!
- Co mamy robić? – krzyknął Catchflea.
- Trzymać się… trzymać się nawzajem! To jedyna szansa! – wrzasnął Riverwind.
   Huczący dźwięk był coraz bliżej. Chmura kurzu zakręciła się koło trójki uciekinierów skulonych i przytulonych do siebie na posadzce tunelu. Ściana wichru, niewidzialna a rycząca, uderzyła ich jak młotem. Pomimo ich łącznej wagi wiatr dostał się pod nich i spychał na dół. Co raz to dalej i dalej: ślizg, uderzenie, cios, trzask… mogli tylko modlić się i krzyczeć ostrzegając pozostałych gdy byli wywracani. Raz nagle podniosło ich całkiem z posadzki i przelecieli parę stóp. I byli znów na rozgałęzieniu tunelu. Stoczyli się w otwartą dziurę sztolni spadającej do dołu.
   Ten tunel był krótki a Riverwindowi żołądek się wywracał od kolejnych uderzeń gdy nagle tunel zakończył się upadkiem w otwartą przestrzeń. Siła upadku rozdzieliła im dłonie. Riverwind nagle był sam spadając w bezdenną otchłań.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#14 2018-11-20 10:55:59

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 14
Topazowy wodospad

   Po czasie, który wydawał się nieskończonością, wpadli do wody. Riverwind zanurkował głęboko zanim zdołał mocnym kopnięciem powrócić na powierzchnię. Wyrzuciło go wręcz na powierzchnię. W mglistej poświacie jaskini dojrzał jak Di An szamocze się w wodzie. Kolkoma potężnymi ruchami ramion zbliżył się do niej chwycił za kołnierz miedzianej bluzy. Rzucała się dalej i desperacko waliła ramionami próbując utrzymać się na wodzie. Osiągnęła tylko tyle, że walnęła Riverwinda w oko.
- Uspokój się! – powiedział – Trzymam.
- Heeej! – wołał Catchflea.
   Riverwind wypatrzył przyjaciela. Był na skalistej wysepce o parę jardów dalej. Trzymając Di An prawym ramieniem dopływał do niego. Umieścił nieszczęsną elfkę na skale i popłynął dalej. Di An zaczęła kasłać aż wreszcie wycisnęła wodę z płuc. Catchflea uspokajająco poklepał ją po ramieniu.
- To dziwne – powiedział – Możemy tu widzieć.
   Riverwind potrząsnął głową zrzucając z przemoczonych włosów kaskadę kropli.
- Tak – powiedział – Tylko gdzie jest światło?
- Ach, to tutaj.
   Catchflea oparł się plecami o skałę i potarł dłonią skalną iglicę wyrastającą ze środka wyspy. Coś, co przypominało zielonkawy mech pozostało mu na dłoni i lekko świeciło. Jaskinia, do której wpadli, była pokryta luminescencyjnym, zielonym mchem.
- Dziwne, tak, w jaki sposób to mogło wyrosnąć odcięte przecież od słońca i jeszcze wytwarzać własne światło – mruknął Catchflea.
   Delikatnie polizał rozsmarowaną na dłoni zieleń i natychmiast zaczął pluć.
- Och! No dobra, miałem nadzieję, że będzie smaczniejsze.
   Po chwili, kiedy już serca zaczęły im bić w normalnym rytmie, usiedli opierając się o kamienną iglicę i zaczęli przyglądać się wodnej grocie. Była duża, nieregularna i pełna ostrych jak brzytwy stalaktytów. Gdzieś po lewej stronie od Di An rozlegał się przytłumiony dźwięk spadającej wody.
   Catchflea wstał i się przeciągnął. Kiedy tylko to zrobił, rozległ się ostry odgłos pękania a jego ubranie nagle się połamało w kilku miejscach.
- Miłosierni bogowie! – zawołał – A co to takiego?
   Riverwind ostrożnie zgiął ramię w łokciu. Jelenia skóra jego okrycia, tak zawsze miękka i delikatna, była sztywna i krucha. Zgiął dalej ramię a łokieć koszuli złamał się z dźwiękiem kruszonego szkła. Di An rozciągnęła mięśnie nóg a u jej stóp opadł jaskrawy, krystaliczny deszcz. Pochyliła się, by lepiej mu się przyjrzeć.
- Topaz – powiedziała pokazując kryształy ludziom – Woda pozostawia za sobą topaz, gdy tylko wyschnie.
- Nasze ubrania wkrótce obrócą się w kamień! – ze zdumieniem rzekł Catchflea.
   Z jego brodą też coś się działo. Badawczo jej dotknął i stwierdził, z całą pewnością, że stała się sztywna od ledwie ukształtowanych kryształów.
- Co ja mam zrobić? Jeśli skinę głową to broda mi się odłamie! – powiedział.
   Riverwind dotknął własnych, lekko już szklanych włosów.
- Nie zgadzaj się na to wszystko – odparł – I tylko potrząśnij przecząco głową.
   Większość ich rzeczy nasiąkł topazową wodą i powoli twardniała. Mokasyny obu mężczyzna już się połamały. Każdy ruch tylko posyłał na posadzkę deszcz odłamków.
- Jeśli tak dalej pójdzie, to szybko zostaniemy nadzy – mruknął Riverwind.
   Jego skórzany pancerz, całkiem wodoodporny, nie nasiąkał i się nie poddawał. Tak samo jak krótka kolczuga, jaką nosił pod koźlą skórą nogawic.
   Było oczywiste, że nie mogą pozostawać na malutkiej, skalistej wysepce. W niektórych miejscach woda chlupotała o czystą ścianę jaskini, gdzie indziej z kolein widać było pokrytą „mchem” plażę. Riverwind zasugerował, żeby popłynąć na taką plaże przez jezioro, w stronę dźwięku spadającej wody.
   Na samą myśl o tym Di An aż się skurczyła.
- Nie umiem pływać – powiedziała cichutko.
- Poniosę cię na plecach – zaoferował Riverwind.
   Powoli, spokojnymi ruchami stylu klasycznego, odpłynął z wyspy. Di An wczepiła mu się w barki i starała utrzymać twarz tak wysoko nad wodą jak tylko mogła. Catchflea okazał się zaskakująco dobrym pływakiem. Szybko wysunął się naprzód i dotarł do plżay przed Riverwindem i jego pasażerem.
   Grzmot wodospadu był tu o wiele mocniejszy. Wąska szczelina w ścianie okazała się drogą wyjścia. Ciasno było, lecz ściany były tak grubo pokryte mchem, że zdołali jakoś się prześlizgnąć. Pojawiwszy się w kolejnej jaskini cała trójka okazała się wysmarowana lekko świecącą, zielonkawą pastą.
- Wyglądasz jak duch! – zawołał Catchflea w stronę Riverwinda.
- A ty ja zwiędła paproć, stary – mruknął Riverwind strząsając z palców kawałki mchu.
   Di An przeszła na czoło całej trójki i ruszyła w stronę dźwięku dochodzącego od wodospadu. Jaskinia pełna była głazów i krągłych, skoncentrowanych buł mineralnych, przypominających stopione bloki lodu lub zmiękłe kawały masła. Riverwind i Catchflea, wciąż jeszcze upaćkani i świecący, podążyli w jej ślady. Za zakrętem jaskini stanęli twarzą w twarz z wodospadem. Zatrzymali się wszyscy dosłownie oszołomieni majestatycznym pięknem.
  Wodospad znajdował się w wysokiej na pięćset stóp, stożkowe kawernie. Zaczynał spadek ze szczytu stożka i jak lekkie pióra dzikiego ptaka rozpylał się dwieście stóp powyżej półki, która przegradzała mu  drogę. Woda spadała na półkę, płynęła poziomo przez pięć stóp, by przelecieć nad progiem i spadać kolejne trzysta stóp. Na samym dole wodospadu, tam gdzie stała trójka wędrowców, znajdował się staw mlecznej piany zabarwionej lekko brązowo. W miejscu, gdzie woda, zawierająca mnóstwo kryształów, spadała może od setek lat i rozpryskiwała się na ściany znajdowało się mnóstwo złóż topazu o grubości co najmniej tuzina stóp. Ściany były dosłownie naszpikowane fasetowanymi klejnotami.
- Tam! Widzicie?
   Di An wskazywała palcem gdzieś w powietrze. Obok półki trzysta stóp powyżej znajdował się ciemny, okrągły otwór.
- Co to jest? – spytał Catchflea.
- To tunel do którego próbowaliśmy wejść, by Studnia Wiatru nas tutaj nie przyniosła – odparła Di An – To jest wyjście.
   Ściana jaskini nie wykazywała jakiś wielkich przeszkód. Poszarpana powierzchnia oferowała mnóstwo miejsc, gdzie ręka znajdzie oparcie. Ustalili, że to Di An zacznie wspinaczkę a po dotarciu do wejścia do tunelu opuści łańcuch by ciężsi i mnie zwinni ludzie mogli się też wspiąć. Riverwind i Di An przeglądali cały sprzęt wspinaczkowy, jaki im jeszcze pozostał. Znudzony Catchflea wałęsał się wzdłuż brzegu stawu. Mgła i rozpylona woda snuły się w powietrzu przygaszając nieco zielonkawą poświatę. Stały ryk wodospadu zagłuszał rozmowę jego przyjaciół. Catchflea pragnął znaleźć szczególnie okazałą próbkę topazu, którego było tu przecież mnóstwo. Klejnoty dość często oferowały własności magiczne, czasem lecznicze, a topazy podziemne powinny być szczególnie czyste.
   Powyżej miejsc, do których sięgał mech, cała powierzchnia była po prostu pokryta topazem. Catchflea oglądał i odrzucił mnóstwo kryształów jako zanieczyszczone lub wadliwe. Chciał doskonałego kamienia by zabrać go do Que-Shu.
   Chodził wokoło i nagle natknął się na kolejne dziwowisko; cały las kryształów topazu wyrastających pod różnymi kątami ze skalnej posadzki. Niektóre miały stopę wysokości i tylko parę cali szerokości, lecz były i takie, co dorównywały mu wzrostem a grube były na co najmniej stopę. Z otwartą gębą patrzył na przedziwny las a po chwili, z okrzykiem radości, podbiegł do niego. Chociaż gnębiła go ochota, by któryś z wielkich filarów topazu zabrać do domu, to jednak uznał, że lepiej być skromniejszym i postarać się o oderwanie mniejszego. Manewrując ostrożnie między ostrymi krawędziami kryształów pokrywających posadzkę wypatrywał jednocześnie kamienia o wielkości wystarczającej, by łatwo było go unieść. Właśnie starał się jeden z takich oderwać od podłoża, gdy ujrzał obok siebie palce żołnierskiego buta.
   Catchflea cofnął się i siadł w topazowym lasku. Popatrzył w górę i ujrzał wojownika elfów ze wzniesionym mieczem, stojącego nie dalej o parę stóp.
- Jestem przyjacielem! – zdeklarował uroczyście – I nie jestem uzbrojony, tak!
   Wojownik nawet nie drgnął. Catchflea powtarzał zapewnienia o przyjaźni i jednocześnie wstawał. Mokasyny prawie mu się już rozpadły więc nie był zachwycony myślą o biegu nad ostrymi topazami w ucieczce przed żołnierzem Hest.
   Wojownik wciąż się nie ruszał. Catchflea podszedł bliżej. Prawie się roześmiał na cały głos gdy znalazł się na wyciągnięcie ręki. Też żołnierz to posąg!
- Heeeej! – zawołał widząc znowu Riverwinda i Di An.
- Gdzieś ty był? To niebezpieczne, tak się samotnie oddalać – poważnie stwierdził Riverwind.
- Tak, tak. Tyle, że dokonałem cudownego odkrycia – powiedział stary – Chodźcie!
   Zaprowadził ich brzegiem stawu do kryształowego lasu, gdzie stał kamienny żołnierz. Za jego plecami było widać całą kompanię posągów. Di An naliczyła osiem rzędów po czterech w jednym i stwierdziła, że może ich być więcej, lecz słabe światło nie pozwala spojrzeć dalej. Niektóre posągi miały wzniesione miecze, inne tylko wpatrywały się w sklepienie. Niewiele detali pancerza czy rysów twarzy można tu było dostrzec. Wszystko pokrywał gładki, złotawy topaz.
- Widzicie? – mówił Catchflea – Nie wspaniałe? Tylko dlaczego ktoś ustawił by tyle posągów w tak odosobnionym miejscu? Wiesz coś o tym, Di An?
   Podrapała się po głowie.
- Nie umiem odpowiedzieć. Jestem pewna tylko jednej rzeczy; to nie są żołnierze Hest.
   Riverwindem aż zatrzęsło.
- A kimże mogli by być?
   Nie odpowiedziała. Przeszła nad ostrymi klejnotami by bliżej przyjrzeć się posągom. Stanęła na palcach i spojrzała w twarz pierwszemu z wojowników. Nagle wzięła głośny wdech i potykając się skoczyła do tyłu. Hak wspinaczkowy wypadł jej z dłoni gdy uciekała w stronę Riverwinda.
- To nie jest posąg! – powiedziała – To prawdziwy wojownik zamknięty w kamieniu!
   Riverwind i Catchflea wymienili niedowierzające spojrzenia i pośpieszyli do pierwszej postaci. Z tak bliska byli już pewni; po dokładnym badaniu ujrzeli przez przezroczysty kamień płaska twarz elfa. Brwi, rzęsy a nawet cienkie linie zmarszczek były dobrze widoczne przez zimny, złotawy kamień.
- Co za straszny kataklizm mógł tego dokonać z całą kompanią wojowników? – szepnął Catchflea.
   Di An zadrżała.
- Tylko Vedvedsica miał taką moc.
   Riverwind stanął nos w nos z elfim wojownikiem. W jego twarzy było coś zdumiewającego. Uważnie przyjrzał się wojownikowi i nagle orzekł.
- On żyje. Wodzi za mną oczami.
   Catchflea i Di An cofnęli się o krok. Stary wróżbita spojrzał na ciche szeregi zakautych w kamień wojowników.
- Żyją? – szepnął – Wszyscy?
- Chcę wiedzieć, kim są – powiedział Riverwind przerywając badanie wojownika.
- Wojownicy Sithasa – cicho powiedziała Di An odchodząc jeszcze dalej.
   Riverwind wyciągnąl szablę. Nawet ona była już pokryta topazowym nalotem. Powiedział stanowczo.
- Nie mogę odejść od tych uwięzionych nieszczęśników, wiedząc, że wewnątrz kamiennego więzienia wciąż jeszcze żyją.
  Podniósł szablę i badawczo stuknął głownią rękojeści w kamień pokrywający napierśnik. Kamień zadźwięczał. Wojownik nie drgnął. Riverwind napiął się mocniej i z większą siłą uderzył jeszcze dwukrotnie w to samo miejsce. Krystaliczne okrycie popękało i zaczęło spadać wielkimi kawałkami. Odłamywał kawałki topazu z piersi elfa, z ramion, z karku. Gdy uwolnił ramię z mieczem, to natychmiast opadło do boku. Kamień na twarzy miał teraz pewnie ze setkę pęknięć. Mieszkaniec równin mógł już zdjąć ostrożnie kawałek po kawałku. Gdy tylko twarz wojownika została uwolniona ten wciągnął ostro haust powietrza i głośny odetchnął. Przez kilka chwil tylko mocno oddychał.
- Wolny! – zachrypiał.
   Nagle zaczął się przyglądać otoczeniu. Dziko rozejrzał się po całej grocie.
- Gdzie ten potworny mag? Gdzie Vedvedsica?
- Nie tutaj, przynajmniej tego można być pewnym – odparł Riverwind – Kim jesteś?
- Jestem Kirinthastarus, kapitan Jego Wysokości, króla Sithas z Silvanesti – odparł wojownik – Kim ty jesteś, człowieku?
   Riverwind przedstawił siebie i Catchflea a Kirinthastaru spytał.
- A ten renegat?
   Dziewczyna chowała się za plecami Riverwinda, lecz ten wyciągnął ją do przodu.
- To nasza przyjaciółka, Di An, nie renegat. Tylko dzięki niej cię odnaleźliśmy.
   Kirinthastarus zwęził oczy do cienkich szparek.
- Czy zwróciła się przeciwko Hest? – spytał – Czy wie, gdzie się podział Vedvedsic i dokąd uciekli rebelianci?
   Mówiąc to jednocześnie schylił się i zaczął uwalniać z kamienia nogi podważając topaz  mieczem. Riverwind już miał odpowiedzieć coś na dziwne pytania gdy nagle wtrącił się Catchflea.
- Kapitanie – powiedział – Czy wiesz może, jak długo byłeś uwięziony w topazie?
   Kapitan wyprostował się i odparł natychmiast.
- Dzień, może dwa.
   Catchflea i Riverwind wymienili zdumione spojrzenia.
- Co? – powiedział Kirinthastarus – Macie jakieś nowino o Hest? Musicie mi powiedzieć. Moi wojownicy i ja mamy do wypełnienia zadanie jakie dał nam wielki król.
- Ach, i cóż to za zadanie? – spytał Catchflea.
- Zlokalizować miejsce ukrycia rebeliantów prowadzonych przez Hestantafalasa i doprowadzić ich przed sąd Sithasa.
   Di An wrzasnęła i rzuciła się do ucieczki. Riverwind złapał ją za nadgarstek i podniósł z ziemi.
- Puść mnie! Puść mnie! – wrzeszczała wierzgając nogami w powietrzu – Co wojownicy wybiją mój lud!
- Spokojnie, malutka – odparł Riverwind.
   Zwrócił się następnie w stronę Kirinthastarusa i powiedział.
- Nie znam przyjemnego sposobu przekazania ci tej wieści, Kapitanie. Zostaliście zamknięci w tym krysztale na dwa i pół milenia. Monarcha, któremu służysz dawno już odszedł na spoczynek, podobnie jak i sam Hest. Lud Di An to dzieci, wnuki i prawnuki ludu, który poszedł za nim do jaskiń.
   Przez moment gościł szok na twarzy wojownika. Szczęka mu opadła a oczy szeroko otworzyły. Gapił się na całą trójkę aż w końcu poprzestał na Di An. Popatrzył na nią i twardo odparł.
- Kłamstwa. Jesteście agentami Vedvedsici. Powinienem był wiedzieć. Czy uwolniliście mnie z tego topazu po to, by mnie zabić?
   Riverwind potrząsnął głową.
- Nie, kapitanie. Powiedzieliśmy ci prawdę. Król Sithas wysłał cię z misją ponad dwa i pół tysiąca lat temu. Teraz ta misja jest bezsensowna.
   Wojownik elfów zdjął hełm i wytrząsnął zeń topazowy kurz. Więcej nawet wytrzepał z własnych włosów.
- Nie dostałem rozkazu by zapomnieć o swej misji. Gdyby Vedvedsica nas nie zaczarował rebelia Hestantafalas zostałaby zmiażdżona – Kirinthastaru włożył hełm – Wykonam misję.
   Stanął przed nimi z mieczem i tarczą. Miecz się lekko chwiał. Riverwind uznał, że walką nic tu nie osiągnie, lecz szablę trzymał w pogotowiu aż zarówno on, jak i Catchflea i Di An mogli się spokojnie wycofać.
- Uwolni swoich towarzyszy – stwierdziła Di An.
- Zanim to osiągnie, to my już będziemy daleko – odparł Riverwind.
- A co z Hest? Mogą zdemolować Vartoom!
- Jeśli zdołają go znaleźć. Po drodze nie ma żadnych znaków.
   Pośpieszyli w stronę podnóża skalnego pod wystającą w górze półką. Di An przewiesiła zwoje łańcucha przez ramię i zaczęła wspinaczkę. Catchflea popatrywał przez ramię wstecz w kierunku, z którego mogli nadejść wojownicy. Di An wspinaczka szła kiepsko. Co rusz się ślizgała i traciła uchwyt.
- Zwolnij! – krzyknął Riverwind – Zrobisz sobie krzywdę!
   Jeśli nawet go usłyszała, to nie zwróciła na to większej uwagi. Dotarła do połowy wspinaczki i spojrzała w dół. Mogła widzieć to, czego Riverwind jeszcze zobaczyć nie mógł.
- Wojownicy idą! – wrzasnęła.
- Schowaj się za mnie, stary! – powiedział Riverwind.
   Catchflea dosłownie rozpłaszczył się na skale. Kirinthastaru pojawił się w towarzystwie dwójki wojowników. Nie tracił czasu na uwolnienie całej kompanii. Podobnie do wojowników Hest, również i ci elfowie mogli czuć się przytłoczeni wzrostem Riverwinda i wielkością zasięgu broni jednak trójka mogła go otoczyć i, jeśli są dobrze wyćwiczeni, dać mu radę. Opowieści o wojownikach Sithasa mówiły, że są oni doprawdy dobrzy w walce.
   Posuwali się naprzód z przystankami. Riverwind pomyślał, że mogą odczuwać pewne zesztywnienie po magicznym, i tak długim, uwięzieniu. Kiedy jednak podeszli bliżej zauważył dramatyczną zmianę ich wyglądu. Włosy i brwi Kirinthastarusa były białe, ramion wychudzone i jakby tknięte paraliżem. Pozostała dwójka nie wyglądała lepiej.
- Popatrz, Catchflea – powiedział – Czas jednak o nich nie zapomniał!
- Poddajcie się! – wychrypiał Kirithastarus.
   Z trudem już się poruszał. Czubek miecza opadł do posadzki.
- Na-przód, na chwa-łę Si-thasa – wysyczał.
   Jeden z wojowników upadł by już się nie podnieść. Kiriyhastarus zbliżył się na długość miecza do Riverwinda. Patrzenie na niego to już był koszmar: puste oczodoły, zwinięte wargi, zęby na wierzchu. Dumny wojownik był już tylko maszerującym trupem.
   Słabym ruchem zadał cios sztychem w stronę Riverwinda, wojownik odparował z łatwością. Był to już ostatni gest Kirinthastarusa. Opadł na pokrytą klejnotami posadzkę. Jego towarzysze byli już tylko wybielonymi kośćmi i rozrzuconymi pancerzami.
- Nie wierzę własnym oczom – stwierdził zdumiony Catchflea.
- Przez kilka minut odzyskanej wolności postarzeli się o ponad dwa tysiące lat – powiedział Riverwind.
   Popatrzył w stronę, gdzie za grzmiący wodospadem ukryta była reszta wojowników.
- Z pozostałymi chyba nie powinniśmy nic robić – mruknął.
- Tak – z ulgą odezwała się Di An – opuśćmy to miejsce, i to szybko.
   Riverwind rozpoczął wspinaczkę. Catchflea popatrzył na wszystko co pozostało z Kirinthastarusa, kopnął elfią tarczę gołym już paluchem i mruknął.
- Zastanawiam się, kto na tym wyszedł lepiej: Kirinthastarus, czy wciąż uwięzieni wojownicy.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#15 2018-11-22 20:07:43

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 15

Skradająca się śmierć

   Na powierzchni półki, w przejściu, było całkiem ciepło. Pleśń i szare, brudne grzyby zwieszały się ze sklepienia w lepkich niciach. Wilgoć zbierająca się na ścianach spływała do kałuż na dnie tunelu. Catchflea kichnął.
- To nie jest zdrowe miejsce – powiedział.
- Odwagi, stary – odparł Riverwind – Nie pozostaniemy tu długo.
   Wysoki wojownik jednak zaczął dygotać niezależnie od ciepłoty miejsca. Di An przykucnęła na wilgotnej posadzce i zaczęła majstrować przy jedynej olejowej lampce jaka pozostała im po spadku do mineralnego jeziora. Zręcznie uderzyła stalą o krzemień i po chwili lampka dawała już słabe, migotliwe światło.
   Ruszyła do przodu lekko zygzakując od jednej do drugiej strony tunelu. Riverwind szedł za nią ostrożnie środkiem przypatrując się posadzce i dolnym partiom ścian. Catchflea szedł zygzakiem z tyłu. Przejście biegło prosto i  poziomo jak strzała przez kilka mil. W środku było niewiele więcej ponad cuchnącą pleść i odstałą wodę.
   Pod stopą Riverwinda coś zatrzeszczało. Jego mokasyn to teraz już tylko niewielka skórka podtrzymywana kilkoma paskami. Lecz kiedy uniósł stopę ujrzał wbity w skórę biały nalot. Zawołał Di An, podbiegła szybko.
- Poświeć troszkę tutaj – powiedział.
   Opuściła lampę niżej. Kości. Riverwind rozdeptał szkielet jakiegoś niedużego zwierzęcia. Palcami podniósł kostkę i dokładnie się jej przyjrzał w migotliwym świetle lampki.
- Szczur – zdecydował – Duży szczur.
- Tak głęboko pod ziemią?
- Cóż, szczury nie słyną z wyczucia kierunku – odparł Riverwind i odrzucił kawałki kości.
- Jak to zdechło? – pytała Di An popatrując na kości.
- Kto może wiedzieć? – mruknął Riverwind – Mógł się zagłodzić. Tu na dole nie ma zbyt dużo do jedzenia.
   Dziewczyna wciąż wpatrywała się w potrzaskany szkielecik.
- To zostało zabite. Pożarte. Nie zostało nic poza twardymi kościami – uniosła światło i spojrzała w dal ciemnego przejścia – W tych okolicach to lepiej stąpać bardzo ostrożnie – dodała ponuro – W tym szlamie mogą być rzeczy na jakie lepiej nie wdepnąć.
   Zanim któryś z mężczyzn zdołał zadać pytanie, Di An szybko odbiegła.
- O czym ona mówiła, te „rzeczy” – przyciszonym głosem pytał Catchflea.
- Mnie pytasz? Stąpaj ostrożnie – odparł Riverwind.
   Di An poruszała się tak szybko, że wprędce zostali sami.
- Di An! – krzyczał Riverwind – Zwolnij! Zaczekaj na nas!
   Potrząsnął głową i mruknął.
- Co ją napadło?
- Jeżeli ona jest tak wystraszona, to i ja zaczynam się bać, wielki człowieku.
   Truchtem pobiegli w jej ślady rozchlapując wodę przy każdym kroku. Światło lampy było wszystkim co mogli zobaczyć, było jakieś sto stóp przed nimi. Po raz kolejny Riverwind wezwał Di An do zatrzymania. Nagle jednak wahadłowy ruch lampy ustał i usłyszeli jeden krótki, ostry krzyk dziewczyny.
   Riverwind runął do biegu. Starszy od niego Catchflea nie umiał dotrzymać kroku więc pozostał w tyle i głośno się skarżył. Riverwind biegł w stronę znieruchomiałej lampy. Kiedy jednak się do niej zbliżył ujrzał ją leżącą samotnie na posadce. Nie było najmniejszego śladu Di An. Wyciągnął szablę.
- Di An! – wrzasnął – Słyszysz mnie?
   Dobiegł zasapany Catchflea.
- Gdzie ona jest? – wysapał.
- Nie wiem. Coś ją zabrało.
   Postukał szablą po ścianach. Twarda skała. Widział stąd na jakieś sto stóp i nigdzie nie było znaku obecności Di An. W rzeczy samej lampa ukazała tylko zakończenie odcisku stóp dziewczyny w pobliżu stóp wojownika.
   Usiłował to jakoś uporządkować. Na paluch u stopy spadła kropla wody. Dwie kolejne spadły mu na twarz. Spłynęły po policzku aż do ust. Słone. Dlaczego wilgoć ma być słona? Wilgoć jest czysta, to morska woda może być słona.
   Spojrzał do góry. Rozpłaszczona na skalistym sklepieniu, patrząca bezradnie w jego twarz, była Di An. Usta miała zakryte grubym pasmem czarnej materii, która również więziła jej przeguby, kostki i talię. Łzy dziewczyny były słoną wodą kapiącą na twarz Riverwinda. Całe sklepienie pokryte było czarną jak smoła substancją, która wierciła się i poruszała jak żywe stworzenie. Catchflea też to ujrzał.
- Miłosierni bogowie! – wyszeptał.
   Zgroza dosłownie przykuła obu mężczyzn w miejscu. Część tej pełzającej śmierci zwolniła uścisk pod sklepieniem i opadła na mieszkańca równin. Wylądowała jak wielka, ciężka i mokra sieć. Było to lepkie i szybko zaczęło go krępować. Riverwind czuł jak kleiste macki zalepiają mu oczy, nos i usta. Wszystko ściemniało i na dodatek ucichło gdy mokra, ciepła masa zatkała uszy. Czarna dera owinęła się ciasno wokół ciała i ścisnęła tak, jakby z całych sił próbowała wydrzeć mu powietrze z płuc.
   Ciął niezdarnie szablą wokół. Maź łatwo dała się ciąć, lecz równie łatwo zamykała miejsce cięcia. Ten potwór nie miał krwi do rozlania, nie miał też łba do ścięcia. Jak ma to zwalczyć? Strach związał mu żołądek w supeł. Ścisnął serce tak, jak maź ściskała ciało. Bezkształtny stwór powalił Catchflea i owinął go aż do talii. Walił weń pięściami, lecz bez widocznego rezultatu. Równie dobrze mógł boksować z puddingiem. Potwór opakował mu nogi ścisnął. Catchflea zawył ze strachu i bólu. Di An zaczęła kopać i wysilać ciało. Widziała jak to coś owinęło się o Riverwinda. Czarna smoła już wspięła mu się na twarz i zaczęła zakrywać całe ciało. Dziewczyna wrzasnęła a dźwięk zagrzmiał echem w tunelu.
   Riverwind czuł w uszach walenie tętna. Musi mieć choć łyk powietrza! Czuł jakbt głowa miała mu w każdej chwili wybuchnąć.
   Czarne coś powoli wciągało Catchflea. Stary wróżbita zapierał się o błotnistą posadzkę, lecz nie było tam żadnego oparcia. Broni też nie miał.
- Stary! – wysapała Di An.
- Słyszę! – krzyknął.
- Weź lampę. Spal to… coś…!
   Czarna maź na powrót zamknęła jej usta. Tylko, że on już zrozumiał. Miał jeszcze możność sięgnąć lampę prawym ramieniem. Szamotał się chwilkę z zamknięciem knota aż wreszcie rozlał olej na czarnego zabójcę. Płonący knot dotknął opalizującej plamy oleju a ta wybuchnęła jasnym płomieniem.
   Pełzająca śmierć wpadła w szał. Trzepała się i marszczyła gdy płonący olej gotował jej smołowate jestestwo. Bąble wyłaniały się na powierzchni, a potem pękały uwalniając straszliwy smród. Duszący uścisk stwora na ciele Catchflea nagle osłabł a on sam skoczył i uwolnił się z płomieni. Di An nagle została uwolniona i spadła obijając się boleśnie na posadzce tunelu. Odtoczyła się. Oboje wpatrywali się w kawał smoły pokrywającej ciało Riverwinda. Nie opierał się.
   Na czerwonym niebie huknął grom. Riverwind stał na leśnej polanie ubrany w ceremonialne skórzane nogawice z jeleniej skóry. Powietrze wokoło było zimne, bardzo zimne. Widział połyskujące światełko po drugiej stronie polany. Zupełnie jakby gwiazda spadła na ziemię. Na twarzy i nagiej piersi czuł ciepło promieniujące z tej gwiazdy. Powoli ruszył w jej kierunku.
- Riverwind!
   Spojrzał przez ramię na Goldmoon. Serce szybciej mu w piersi zabiło. W świetle gwiazdy włosy dziewczyny wyglądały jak srebrzysty ogień.
- Nie chodź tam, Riverwind. Wracaj do mnie! – żądała.
- Synu – głos Wanderera nadbiegał od strony gwiazdy – Chodź do mnie. Wejdź w światło a już na zawsze będziemy razem.
   Kroki Riverwinda wyraźnie wyhamowały. Ciągnęło go w obie strony. Oczy Goldmoon były tak jasne i połyskujące. Spojrzał w stronę gwiazdy, potem znów na dziewczynę. Było mu tak potwornie zimno! Wyciągnął ramię w stronę Goldmoon.
- Weź mnie za rękę – powiedział – Za rękę, ukochana…
   Poczuł w płucach ciepłe powietrze. Ostro zakaszlał. To zabolało; żebra miał chyba nadwerężone. Podniósł dłoń do twarzy i dotknął twarzy innej. Gładki, ostry podbródek należał do Di An. Nachylała się nad nim a po drugiej stronie klęczał Catchflea.
- Oddycha! – powiedziała Di An.
- Myślałem, że już po tobie – rzekł Catchflea – Di An oddechem przywróciła ci życie.
   Riverwinda bolały płuca a ramiona ciążyły niby ołowiane, lecz zmusił się do przyjęcia postawy siedzącej. Niemiłosiernie łupało mu w skroniach, lecz szybko objął Di An.
- Dzięki – wychrypiał.
   Dziewczyna objęła go za szyję chudymi ramionami. Pełzająca śmierć wciąż jeszcze się smażyła o kilka jardów dalej. Uwolnienie Riverwinda było ostatnią próbą ocalenia przed ogniem. Zaraz potem popełzła do tunelu w stronę wodospadu. Zdołała przebyć tylko kilka kroków gdy ogień ją w końcu strawił. Z chwilą zniszczenia stwora ogień zgasł w mokrym i wilgotnym tunelu.
- Czy o tum zagrożeniu próbowałaś nas uprzedzić? – spytał Riverwind.
   Di An opuściła wzrok.
- Nie wiedziałam doprawdy, co to jest. Wielu moich przyjaciół zapuściło się w mokre tunele i nigdy już z nich nie wyszło. Niedaleko wejścia znajdowaliśmy tylko ich kości.
- Dlaczego tak od nas odbiegłaś?
- Ja… - otarła spoconą twarz – Zbyt się bałam, żeby jasno myśleć. Przepraszam.
   Zmieniając temat szybko dodała.
- Straciłeś Amulet Prawdziwego Słyszenia.
   Riverwind pomacał dłonią. Amuletu nie było.
- Ja też straciłem – powiedział Catchflea – Dobrze, że tak szybko nauczyłaś się Wspólnej Mowy, tak.
   Riverwind chciał wstać więc oboje go podparli.
- Już w porządku – powiedział.
   Wyruszyli z mokrego tunelu przez cały ciąg jaskiń, które spiralnie prowadziły w górę. Cały czas w górę. Poruszali się w całkowitych ciemnościach i tylko znakomity wzrok Di An mógł ich prowadzić. Po drodze znaleźli trochę luminescencyjnego mchu, który Catchflea trochę zadrapał i rozmazał na ubraniu by mieć choć troszkę światła. Kiedy jednak mech wysechł i skruszał zielonkawe światło też zniknęło i znów byli w całkowitych ciemnościach.
   W cichym i mrocznym świecie jaskiń czas stracił jakiekolwiek znaczenie. Riverwind i Catchflea po prostu kuśtykali kierując się dotykiem. Żywność była na ukończeniu, ich siły też. Jaskinie były suche i pozbawione oznak życia.
- Nawet te paskudne owoce z Hest byłyby teraz przysmakiem – powiedział na koniec Catchflea – I ta gorzka woda też byłaby niezła.
- Daleko jeszcze do wody, Di an? – spytał Riverwind.
- Nie za daleko – odparła.
   Przeszli jeszcze kawałek bez słowa. Di An podała mu miedzianą butelkę. Wiedział, że właśnie oferuje mu ostatnie krople i nie potrafił ich wypić. Odczekał chwilkę i oddał jej butelkę. Jeżeli nawet zauważyła, że nic nie pił to nie dała tego po sobie poznać.
   Mijali kolejne warstwy skał. Niektóre były gorące a inne zimne jak lód. W jednym miejscu omijali strefę ze stopioną magmą wpływającą w dziurę a w innym, godzinę później, przecinali podziemny lodowiec. Przerażające doświadczenie stało się tam udziałem Catchflea: odłamał kawałek lodowca i chciał go polizać. Język starego został uwięziony natychmiast. I tylko używając ostatnich kropel wody zdołali usunąć lód z języka wróżbity.
- Nigdy się nie ośmieliłeś, co? – stwierdził Riverwind.
- Ośmieliłem, na co?
- Pocałować rzekę. Kiedy byłem jeszcze mały, to chłopcy Que-Shu bawili się zimą na zamarzniętej rzece. Zwycięzcą był ten, co potrafił najdłużej utrzymać język na zamarzniętej powierzchni.
- To głupie – stwierdziła Di An – To znaczy, chodzi o to, że im kto dłużej trzyma wargi przy lodzie tym trudniej jest go uwolnić.
- Nie za wiele bawiłem się w młodości z innymi chłopakami – z żalem stwierdził Catchflea – Zawsze tego żałowałem, tak. No, aż do dzisiaj.
   Dwudziestego dnia od opuszczenia Vartoom cała trójka odpoczywała w skalnej niszy, głodna i spragniona, gdy nagle usłyszeli głosy rozmów i nieomylne odgłosy kopania. Podnieciło to ich do tego stopnia, że Catchflea wyskoczył i walnął głową w zwisającą skałę. Riverwind przewrócił się o ciało przyjaciela a Di An na nich wlazła. Stary człowiek i elfia dziewczyna głośno narzekali aż wreszcie Riverwind ich uciszył.
- Ciszej! – syknął – Kto wie, kim są ci obcy?
   Przez chwilę leżeli cicho. W oddali ukazało się światełko. Po drugiej stronie jaskini widać było kiwającą się na strony, niewielką lampkę. Głosy stały się jakby głośniejsze a słowa wyraźniejsze.
- … znaleźć skały – stwierdził skrzekliwy głos – Jak wygląda?
- Ty wielki znawca! Ty masz wiedzieć! – stwierdził drugi.
   Chrapliwy głos stwierdził.
- Kopalnia jak polewka. Dużo różnych rzeczy.
- Krasnoludy żlebowe! – szepnął Catchflea – Musimy już być blisko powierzchni!
- Oni uważają, że to jest kopalnia? – mruknęła Di An – Są strasznie głupi.
- Agharów nikr nie uważa za wielkich filozofów – stwierdził Riverwind używając formalnej nazwy rasy krasnoludów – No, ale będą wiedzieć jak się stąd szybko wydostać.
   Wsparł się na ramionach i zamierzał wstać
- Co zamierzasz zrobić?
   Riverwind uśmiechnął się w ciemności.
- Przedstawić się – powiedział.
   Posuwał się na czworakach przez jaskinię. Chciał dotrzeć przed front krasnoludów żlebowych. Nagle jego potrzaskane mokasyny potrąciły kilka swobodnych kamyków. Cztery lampki nagle się zatrzymały.
- Słyszał ty?
- Słyszał. Ma maczuga?
- A-ha. Ma nóż?
- A-ha.
   Sytuacja stawała się niepewna. Wprawdzie krasnoludy żlebowe nie stanowiły dobrych wojowników, lecz maczuga i nóż mogły przysporzyć kłopotów. Mogą najpierw zaatakować a potem uciec. Po nogach przemknął mu promień światła. Niosący lampę coś zahuczał i znowu poświecił.
- Tu duża stopa – oznajmił.
   Słabe światełko zamigotało nad przykucniętą postacią Riverwinda. Po chwili już cztery lampki otaczały mieszkańca równin i oświetlały pomarańczowym światłem. Riverwind podniósł ramię by osłonić oczy przed światłem po czym wstał. Jednocześnie wszystkie cztery lampki upadły na posadzkę jaskini a krasnoludy urządziły istny koncert wrzasku. Cztery pary nagich stóp klasnęły o kamienne podłoże w panicznej ucieczce. Riverwind nie zdążył wypowiedzieć nawet jednego słowa.
   Podniósł wciąż jeszcze świecącą lampkę i przywołał Di An oraz Catchflea. W miejscu, z którego w panice pouciekały krasnoludy znaleźli trochę narzędzi oraz skórzaną torbę. Catchflea wywrócił ją do góry dnem w nadziei na znalezienie choćby byle jakiego pożywienia. Z torby wypadły tylko odłamki czerwonawej skały. Di An podniosła kawałek.
- Cynober – orzekła.
- Co to jest cynober? – spytał catchflea.
- Ruda płynnego srebra – odaprła Di An – Trudny i niebezpieczny minerał jeśli chodzi o wydobycie.
- Niebezpieczny? Dlaczego?
- Kurz rudy jest trujący – powiedziała – Wnika w ciało. Szybko nadchodzi szaleństwo i śmierć.
   Dziewczyna wciągnęła powietrze nosem, wyraźnie węszyła.
- Tyle, że tutaj cynobru nie znajdą. To wapienna jaskinia.
   Catchflea podniósł kolejną z palących się lamp i otworzył cynowy kapturek by światło oświetliło całą jaskinię.
- Tamtędy uciekli! – zawołał.
   W pobliskiej ścianie jaskini widniała dziura o średnicy około pięciu stóp. Po bliższym zbadaniu stwierdzili, że nie jest ona naturalnego pochodzenia..
   Riverwind zaświecił głębiej w ten otwór. Krasnoludy; bose czy nie, były cholernie szybkie. W tej jaskini już ich dawno nie było.
- Powiedziałbym, że trzeba iść za nimi – stwierdził – Rozum nie jest co prawda ich naczelną cechą, lecz zawsze znają najkrótszą drogę Rozum nie jest co prawda ich naczelną cechą, lecz zawsze znają najkrótszą drogę w bezpieczne miejsce.
   Ścieżkę zaścielały przeróżne skarby krasnoludów glebowych – szmaty, zużyte narzędzia, a nawet, O nieba!, ogryzki jabłek, skórki melonów i pogryzione kości kurcząt. Catchflea dorwał się do tych kostek jakby to były surowe diamenty.
- Pieczony kurczak – mruknął – Zgoliłbym brodę za pieczonego kurczaka.
- Ostrożnie z przysięgami, stary – rzekł Riverwind – jeszcze musiałbyś ich dotrzymać.
   Di An powiedziała coś cicho, nie dosłyszeli. Poprosili, by powtórzyła.
- Woda – powiedziała – Czuję zapach wody.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#16 2018-11-25 21:12:51

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 16

Miasto Przeklęte
Pognali w kierunku, z którego dochodził zapach wody. Wokół nich połyskiwała w przyćmionym świetle cała architektura jaskini; ściany, iglice, nacieki. Wilgoć była wszędzie. Połyskiwała kroplami jak klejnotami w świetle pochodni zamocowanych do ścian.
   Dalej w korytarzu pokazały się otwory w sklepieniu. Pokrzywione drabiny o gęsto ustawionych, krzywych szczeblach zwisały z otworów w sklepieniu jaskini. Drabiny krasnoludów glebowych. Szczeble wyglądały jakby je ktoś połamał a potem powiązał i wszystkie były mokre na dodatek. Trójka towarzyszy stała teraz pod jedną z dziur i popatrywała w górę. Riverwind czuł jak rozczarowanie ciąży mu ołowiem w pustym żołądku.
- Wciąż jesteśmy pod ziemią – stwierdził ponuro.
   Wyglądało na to, że znajdują się teraz na dnie kolejnej, wielkiej jaskini bowiem wszędzie wokoło widzieli tylko skalne ściany wznoszące się na setki stóp. Do otworu nad ich głowami było może ze trzydzieści stóp a jego średnica była zbyt mała by dostrzec jakiekolwiek szczegóły wyższego poziomu, lecz z całą pewnością wciąż jeszcze był to poziom podziemny.
- Słyszę wodę – powiedział Catchflea – Przynajmniej to tam jest.
   W dźwiękach błogosławionego grzmotu spadającej wody mieszał się jeszcze inny, znajomy dźwięk.
- Młoty w kuźni – powiedziała Di An przekrzywiając lekko głowę, by lepiej nasłuchiwać – Jest tu jakiś warsztat metalowy.
- Tylko gdzie jest to tu! – warknął Riverwind.
   W jego opinii to mogli już przejść przez środek Krynnu i teraz wychodzić po przeciwległej stronie.
   Dał się słyszeć lekki tupot nóg i krępa figurka krasnoluda żlebowego przemknęła obok dziury. Cała trójka cofnęła się o krok dalej od otworu. Jeszcze czterech Agharów przemknęło. Di An chciała koniecznie wiedzieć, czym są krasnoludy żlebowe. Catchflea usiłował to jej wyjaśnić.
- Początkowo byli ludźmi, wyznawcami boga Reorxa. Było to bardzo dawno temu. Stali się mądrzy i potrafili robić wspaniałe rzeczy. Szybko więc uznali, że stali się zbyt mądrzy by dalej iść za Reorxem po Drodze Równowagi. Wywołali wojnę z sąsiadami, z jeńców uczynili niewolników i ogólnie działali pod wpływem tylko i wyłącznie pod wpływem własnej dumy i chciwości.
- I za to Reorx ich ukarał. Zdusił ich dumę zabierając ludzką posturę i czyniąc ich tak małymi.
   Tutaj Catchflea lekko się zarumienił zdając sobie sprawę, że Di An też jest drobniutka.
- Tak powstała rasa gnomów. Gnomy jednak nie straciły pomysłowości, lecz tylko wyzbyły się chciwości. Są niestrudzonymi eksperymentatorami i to oni przywiedli na Krynn Graygem Gargatha, źródło wielkiej magii. Graygem zmienił gnomy jeszcze raz i tak powstały rasy kenderów i krasnoludów. Krasnoludy i gnomy czasem zawierają małżeństwa a ich owocem są właśnie Agharowie, czyli krasnoludy żlebowe.
- Ci żlebowi to bardzo biedny narodek? – spytała Di An.
- Żyją w brudzie i nieładzie i za to są zazwyczaj pogardzani – stwierdził catchflea z dobrze słyszalną sympatią w głosie – Taki paradoks przesądów, tak? Zamknąć lud by żył wśród śmieci i ruin a potem nimi gardzić, że brudni i głupi.
- Musimy zachować ostrożność wchodząc do tej jaskini – powiedział Riverwind patrząc do góry w zamyśleniu.
- Czy krasnoludy żlebowe są groźne? – spytała Di An – Uciekali na sam twój widok.
- Byli zaskoczeni. Ale nie, nie są bardzo groźni. Obawiam się raczej tego, co możemy znaleźć innego w jaskini powyżej. Agharowie z rzadka tylko pracują z własnej woli; najczęściej są tylko niewolnikami jakiejś innej, silniejszej rasy.
   Di An zadrżała.
- Rasy poszukującej cynobru – dodał zamyślony Catchflea.
- Na to wygląda – odparł Riverwind.
   Pierwszy na drabinie znalazł się wojownik Que-Shu. Pod jego ciężarem szczeble podejrzanie zatrzeszczały. Ważył i mierzył co najmniej dwa razy tyle co krasnolud żlebowy, a żaden z nich nie był przecież mistrzem w obróbce drewna. Riverwind wchodził używając co trzeciego szczebla i wciąż mając nadzieję, że żaden nie pęknie. Drabina wciąż chwiała się na wszystkie strony, lecz zdołał dotrzeć na górę. Uchwycił brzeg otworu ramionami, napiął się lekko i ostrożnie wyjrzał.
   Byli rzeczywiście na samym spodzie kolejnej, wielkiej jaskini. Riverwind znajdował się teraz pośrodku czegoś, co wyglądało na miejską ulicę… lecz jakże dziwnego miasta! Budynki wykonane ze starannie obrobionego kamienia były tylko poprzewracanymi ruinami. Ściany jaskini pokryte były dziwacznie wyglądającymi znakami. Parapety i kalenice podtrzymywały to, co zostało z prastarych siedzib. Gdzieniegdzie w ruinach prześwitywało nikłe światełko dowodząc, że ktoś tu jednak przebywa.
   Di An klepnęła go w nogę.
- Wychodzisz? – spytała.
   Riverwind podciągnął się mocniej i teraz już wystawał z dziury. Posadzka wokoło niej była brukowana startymi kamiennymi blokami. Kiedyś, bardzo dawno temu, to musiała być ruchliwa ulica. Coś tu było jakby znajomego; starał się wysilić pamięć. Jakże nazywało się to miasto, co to zapadło się pod ziemię w czasie Kataklizmu? Ojciec kiedyś snuł o nim opowieść. Di An, poruszając się jak zjawa, wyślizgnęła się z dziury i przykucnęła obok Riverwinda. Ostatni, ciężko zdyszany, wyłonił się Catchflea. Sapał tak głośno, że zarówno wojownik jak i dziewczyna syknęli:
- Ćśśśś!
   Wyszli na powierzchnię na przecięciu się trzech dróg, wszystkie były oświetlone pochodniami, w okolicy ruin wielkiej, okrągłej wieży. Była to teraz tylko potrzaskana skorupa, lecz dla ich trojga wystarczała na dobrą kryjówkę.
   Riverwind, Catchflea i Di An popatrywali przez dziury w ścianie wieży. Po prawej stronie woda spływała po ścianie jaskini, tworzyła kałużę i płynęła dalej środkiem drogi. Po drugiej stronie ulicy stał duży, niski budynek. Wszystko wskazywało na fakt, że został zbudowany z resztek wcześniejszych domów. Przez prymitywny komin budynku sączył się dym. Zarówno drzwi jak i otwory okienne były puste.
   Strumień wody płynął środkiem drogi tworząc niewielki staw. Zaraz za nim stał elegancki, z rozpadającą się kolumnową fasadą, budynek o szpiczastym dachu. Prawdopodobnie był to kiedyś pałac. Solidniejsze budynki niejako się do niego przykleiły.
   Po lewej mieli kolejny długi, niski budynek. Ten nawet był zaopatrzony w zewnętrzne pochodnie w uchwytach.
- I co o tym sądzisz? – pytał Riverwind.
- Bardzo przytulnie, tak. Tylko kto mieszka w zrujnowanym mieście poza krasnoludami żlebowymi? I gdzie się wszyscy podziali? - zastanawiał się głośno Catchflea.
   Riverwind nie odpowiadał więc stary ciągnął dalej.
- Potrzebuję wody i żywności. I przecież widać gdzie jest woda, tak?
   Wyszedł z pogruchotanej wieży nim Raiverwind i Di An zdołali go powstrzymać. Catchflea rozejrzał się ostrożnie po ulicy a następnie podszedł do strumyka. Przyklęknął i zanurzył twarz w bulgoczącej wodzie.
   Riverwind oblizał spękane wargi. Jak dotąd, nieźle.
- Wygląda wystarczająco bezpiecznie – mruknął i przekroczył niski murek – idziesz?
- Nie – odparła Di An.
   Tam gdzie są niewolnicy muszą też być ich panowie. Ta myśl wprawiała ją w zdenerwowanie.
- Dobrze. Napełnię dla ciebie butelkę.
   Riverwind chwycił miedzianą manierkę i odkręcił korek. Catchflea spryskiwał właśnie wodą twarz i kark gdy Riverwind doń dołączył.
- To jest wspaniałe, tak! – wołał stary – Lepsze niż stare wino!
   Riverwind zgodził się z nim wpakowując głowę w chłodną, słodką wodę. Obaj pili długimi łykami, pili głęboko i nawadniali wysuszone ciała.
   Gdzieś z tyłu, wciąż w kryjówce, Di An nie mogła już dłużej wytrzymać. Potrzeba wody była zbyt silna. Wstała i szykowała się już do przeskoczenia zburzonego murku.
   Równie szybko jak wstała, tak szybko wróciła i przysiadła. Zauważyła pięć potwornie wyglądających stworów posuwających się skrycie w stronę Riverwinda i Catchflea! Stwory były większe od krasnoludów żlebowych i o wiele mocniej zbudowane. Nosiły skórzane pancerze i krótkie miecze. Dziewczyna z rozpaczy zagryzła wargi. Jeśli krzyknie ostrzeżenie, to ostrzeże też te stwory. Jeśli nie zawoła…
   Jeden ze stworów machnął mieczem i wtrącił Riverwinda do strumienia. Młody wojownik z zaskoczenia coś zabełkotał. Stał przed piątką goblinów. Byli co prawda o dobrą głowę niżsi od wysokiego mieszkańca równin, lecz oni byli opancerzeni a on nie.
- Nie rusz się – warknął goblin – Rzuć broń.
   Catchflea gapił się na żołnierzy. Wykonał ruch jakby chciał odejść na bok, lecz dwa stwory natychmiast podeszły do niego z obnażonymi mieczami. Uśmiechnął się nerwowo, stanął.
- Rzuć broń w rzekę, teraz – powiedział goblin teraz już trochę głośniej.
   Riverwind wyciągnął szablę lewą ręką, lecz miast rzucić ją do wody cisnąl nią w powietrze i chwycił prawą dłonią. Stwory odskoczyły o krok do tyłu głośno warcząc i złorzecząc.
- Ty rzuć! – pisnął dowódca wystawiając własną broń w stronę wojownika – Ty rzuć albo ja wołam wielki szef!
   Riverwind już rozważał możliwość zaatakowania całej piątki. Pięć uzbrojonych i rozzłoszczonych goblinów było jednak ponad jego możliwości, a jeszcze przecież ta niezdarność Catchflea… Spojrzał na starego. Catchflea lekko wzruszył ramionami. W walce jednak będzie bezużyteczny.
- On nie rzucił, Grevil – warknął jeden z goblinów.
   Przywódca tylko mruknął a drugi z żołnierzy trzasnął gadającego płazem miecza w głowę. Nieszczęśnik padł jak martwy i leżał teraz cicho. Jednego mniej; pomyślał Riverwind.
- Grevil! – zagrzmiał jakiś głos.
   Wszystkie gobliny podskoczyły niczym trzaśnięte biczem. Grevil – przywódca – wrzasnął.
- Wielki szef idzie! Teraz ty rzuci!
   Riverwind spojrzał na prawo i aż zesztywniał z wrażenia. Nie nadchodził bynajmniej kolejny goblin. Ten stwór był równie wysoki jak on sam a całe ciało miał pokryte zielonymi łuskami. Zbliżał się szybkim krokiem. W świetle pochodni widoczne już były żółte oczy o pionowych źrenicach oraz bezzębne dziób dopełniający przerażającej gęby. Znad głowy wystawały czubki krótkich, skórzastych skrzydeł a zaskoczenie Riverwinda dopełnił widok długiego, szpiczasto zakończonego i tłukącego na boki ogona. Stwór nosił płytową zbroję okrywającą pierś, ramiona i przody nóg. Jaszczuropodobnego stwora dzieliło od Riverwinda może dwadzieścia jardów.
   Catchflea głośno sapnął.
- W imię Majere, a cóż to takiego? – syknął.
   W powietrzu warknął kamień ostro ciśnięty od strony kamiennej wieży. Uderzył Grela w łeb. Trafiony zawirował a deszcz kamieni spadł na pozostałe gobliny. Riverwind wiedział, kto tak potrafi cisnąć kamieniami. Di An.
   Kątem dostrzegł krótkie, sztywne włosy dziewczyny na tle białych kamieni muru starej wieży. Gobliny zaczęły wrzeszczeć i mieczami machać na nadlatujące kamienie. Riverwind skoczył i pobiegł pociągając za sobą Catchflea.
- Biegiem, Di An! – wrzasnął.
  Przeskoczyła niski stos kamieni i pognała jak wystraszony królik.
- Dziurą na dół, oboje – cisnął Riverwind.
   Di An dobiegła jako pierwsza. Zacisnęła dłonie na drzewcach drabiny i objęła je stopami pomijając szczeble. Ześlizgnęła się na dół w mgnieniu oka. Catchflea dobiegł dysząc i został bezceremonialnie wciśnięty w dziurę za dziewczyną. Riverwind musiał poczekać na swoją kolej, lecz gobliny już go dopadły. Za nimi nadchodził pokryty łuskami wojownik.
   Catchflea dotarł do połowy drabiny. Riverwind tymczasem wymieniał ciosy szablą z goblinami. Ci jednak rozstąpili się gdy nadszedł łuskowaty wojownik. Miast miecza używał potężnego tasaka. Ostrze szabli Riverwinda cięło szybko na lewo i prawo, lecz o wiele cięższy oręż wcinał w nim coraz większe szczerby.  W tym czasie nadchodziły kolejne gobliny. Riverwind rzucił okiem w stronę dziury. Nie mógł dostrzec Catchflea, lecz drabina wciąż się jeszcze trzęsła. W każdej chwili…
   Nagle wróg zadał mu potężne uderzenie w bok głowy płazem swego ostrza. Od tego uderzenia zadźwięczało Riverwindowi w uszach a widok przed oczami poczerwieniał. Gorąca, piekąca krecha krwi spłynęła po twarzy. Riverwind cofnął się i sztychem usiłował zadać cios. Odbił się tylko od napierśnika. Stwór uderzył klinowato ostrzoną bronią prosto w rękojeść szabli Riverwinda. Broń mieszkańca równin pękła natychmiast a łukowate ostrze zadzwoniło na kamieniach.
   Bezużyteczną już rękojeścią Riverwind cisnął w jaszczura i dopadł dziury. Miał zamiar chwycić szczebel w locie na dół. Lewa dłoń chybiła, prawa chwyciła i ledwo zdołał wyhamować upadek jakieś dziesięć stóp niżej. Obok niego przeleciała ze świstem pochodnia. Bełt kuszy tylko zamigotał i znikł w ciemności. Riverwind wspiął się na szczebel dzięki czemu uwolnił prawe ramię od bólu i wysiłku. Gdy tylko dotknął stopą szczebla cała drabina się jednak poddała i runęła na dół pociągając za sobą i Riverwinda.

* * * * *
   Na twarz kapała mu chłodna woda. Riverwind zobaczył twarz Di An i Catchflea. Dziewczyna nalewała wodę na dłoń i rozpryskiwała mu po twarzy. Usiłował usiąść, lecz ból w piersi i barku nie pozwolił. Upadł z powrotem.
- Leż spokojnie – powiedział Catchflea – Spadłeś z niezłej wysokości.
   Rioverwind rozejrzał się wokoło. Na powrót byli w niższej jaskini, pomiędzy mleczno białymi formami wapienia.
- Gobliny szukały – powiedział Catchflea – Ciskali przez fziurę pochodnie i strzelali trochę na oślep. Własnej drabiny jednak nie opuścili.
- Nie mają pojęcia ilu nas tu jest na dole – odparł Riverwind – W końcu jednak zejdą i tutaj.
- Co to było, to w łuskach? – spytała Di An.
   Szczupła twarz dziewczyny nosiła ślady zadrapań. Dłonie zresztą też miała podrapane.
- Nie mam pojęcia. Tyle, że nie jest to ktoś przyjacielski. Słyszałeś czy może widziałeś już coś takiego, stary?
- Nie, nigdy.
   Kilka kropli wody z dłoni Di An spadło na usta Riverwinda.
- Czy powinniśmy wracać? – spytała.
- Dokąd? Do Hest? Raczej nie.
   Catchflea pomyślał chwilę powiedział.
- Krasnoludy żlebowe. One tu jakoś przychodzą. Można by się z nimi jakoś dogadać, tak? Z pewnością mają żywność i wodę. Jeżeli dobrze się do tego zabierzemy, to mogliby nam pomóc wyminąć te gobliny.
- Są głupi, brzydcy i fatalnie pachną – powiedziała Di An – I są głupi.
- Zasadniczo są dobre – sprzeciwił się Riverwind – Miałem już nimi do czynienia. Są bardzo prości. Agharami pogardzano już tak długo, że doskonale pojęli co to znaczy być głodnym i cierpiącym. Myślę, że nam pomogą.
   Di An siedziała w milczeniu. Na koniec jej spojrzenie spoczęło na Riverwindzie.
- To jest błąd – powiedziała – Ale zgadzam się spróbować na wasz sposób.
   Wstała i powoli odeszła w cień. Riverwind westchnął i ułożył się wygodniej.
- Jak myślisz, stary, czy dobrze robimy?
   Catchflea nie odpowiedział. Patrzył w ślad za dziewczyną. Rivwerwind powtórzył pytanie.
- Co? Tak, wielki człowieku – odparł w końcu – Zgadzam się, że to nasz jedyny wybór.
   Przerwał, a po chwili dodał.
- Tylko sądzę, że być może powinieneś z nią pogadać.
- I co mam powiedzieć? Jestem równie wystraszony, jak ona – Riverwind potarł zranione żebra – ja tylko chcę powrócić do swej wyprawy. Czuję, jakby to już lata minęły od rozstania z Goldmoon.
- Ją kłopocze coś więcej, niż tylko strach, przyjacielu – stary wróżbita zawahał się i dodał – Sądzę, że się w tobie zakochała.
- To niedorzeczne! Jest tylko dzieckiem.
- Dziecko starsze od ciebie dziesięciokrotnie – delikatnie zauważył Catchflea – Pomów z nią. Ja stanę na straży.
   Stary człowiek powoli poszedł w kierunku otworu w sklepieniu jaskini. Riverwind leżał jeszcze parę chwil. Di An zakochana w nim? Niemożliwe. Ostatnio dziwnie się zachowywała… szorstko. Musi być jakiś inny powód. Musi po prostu tęsknić za domem. Bogowie wiedzą, że on tęsknił.
   Goldmoon, ukochana – pomyślał – Jakże teraz daleko do ciebie.

* * * * *
   Di An klęczała w najbardziej zacienionym kącie jaskini, jak najdalej od świateł pochodni. Czuła się podle i nie miała pojęcia dlaczego.
   Ucieczka z Hest była wyczerpująca. Ona, Catchflea i Riverwind stawili czoła wielu niebezpieczeństwom. Wojownicy strasznego Króla Sithasa. Głód i pragnienie. Pełzająca śmierć. Wzdrygnęła się. Patrzyła jak Riverwind umiera. Widziała jak twarz mu bieleje i nieruchomieje. To było gorsze niż wtedy gdy go Li El zaczarowała. On naprawdę umarł. Kiedy jednak na koniec znowu nabrał powietrza w płuca, Di An poczuła przemożny przypływ radości. To było coś więcej niż zadowolenie odczuwane wobec przyjaciela… miała wielu przyjaciół pośród zwiadowców w Hest. To było coś więcej.
- Di An? – głos Riverwinda niósł się jaskini – Gdzie jesteś?
   Elfia dziewczyna wyczuła troskę w jego głosie. Zmusiła się do wstania i odpowiedzi.
-Martwiłem się o ciebie – powiedział – Myślałem, że coś mogło ci się stać
- Coś się stało – wybuchła.
   Ujął jej dłoń. Ciepło jego ciała wprawiło jej ciało w drżenie.
- Zmarzłaś – powiedział – Chodźmy do światła.
   Poprowadził do kamienia w pobliżu pochodni i ją posadził a sam przysiadł obok. Teraz mieli oczy na mniej więcej tym samym poziomie.
- Powiedz, co cię tak kłopocze, maleńka.
   Di An wyrwała rękę z jego dłoni.
- Nie jestem dzieckiem, Riverwind! – krzyknęła.
   Zaskoczyła go.
- Wiem o tym, Di An. Wybacz – przyjrzał się jej bliżej – Płakałaś. Coś się stało?
   Na twarzy widać było jak chce skryć swe uczucia. Tą bitwę przegrała.
- Tyle razem wycierpieliśmy – powiedziała – A ty i tak nie możesz się doczekać chwili, gdy się mnie pozbędziesz. To widać na twojej twarzy, olbrzymie. Niczego tak nie pragniesz jak powrotu na powierzchnię, wolności by wrócić do… swego ludu.
   Odwróciła się, by skryć rozzłoszczoną twarz. Riverwind zorientował się, że Catchflea miał rację.
- Di An – zaczął – nie jest tajemnicą, że z bólem czekam na powrót do swej wyprawy. Muszę misję spełnić, by otrzymać rękę kobiety, którą kocham.
   Zesztywniała słysząc te słowa. Głos mężczyzny zmiękł.
- Zawsze byłaś świetnym towarzyszem i przyjacielem. Nie powinno się to zmienić. Nigdy.
   Szczupłe ramiona dziewczyny unosiły się i opadały z podzwanianiem miedzianej, siatkowej koszuli.
- To trudne – powiedziała – Nigdy nigdzie nie pasować. Kim ja jestem? W Hest byłam tylko jałowym dzieckiem. W Vartoom byłam oczami Morsa. Tutaj, w tunelach i jaskiniach, jestem Di An, równa staremu człowiekowi i tobie. Jedno z trzech.
- Zawsze będziesz jednym z trzech – delikatnie zauważył Riverwind.
- Lecz wkrótce będę tym, kogo trzeba zostawić. Co ja będę robić na powierzchni? Dokąd mam iść?
   Riverwind też rozważał te same pytania wobec siebie.
- Będę z tobą uczciwy – powiedział powoli – Nie będzie to dla ciebie łatwe. Tyle, że możesz się stać wszystkim, co możesz sama dokonać. Nikt na powierzchni nie będzie dbał o to, czy jesteś jałowym dzieckiem lub kopaczem. Bądź podróżnikiem, handlarzem, czymkolwiek zechcesz. Bądź wolna, Di An, wolna – dodał słowo w jej języku – Varin.
   Sięgnął i objął ją ramionami. Ułożyła mu głowę na piersi i cicho płakała. Riverwind żałował, że to z jego powodu jest tak nieszczęśliwa. Wiedział dobrze, że jej przyszłość nie będzie łatwa.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#17 2018-11-28 22:29:18

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 17

Brud Stonesifter

   Na zmianę obserwowali otwór w sklepieniu. Przez wiele godzin nie działo się nic. Riverwind siedział między dwoma głazami z wapienia, popijał wodę z manierki, gdy usłyszał głosy na górze. Po kilku sekundach w otworze ukazała się pękata postać. Krasnolud żlebowy. Grubą talię miał przewiązaną liną a ktoś inny opuszczał go właśnie przez dziurę.
- Rób powoli! – powiedział Aghar.
   Opadł natychmiast przynajmniej o sześć stóp.
- Powoli, gnojogłowi! Powoli! Obróć liną!
   Lina zakręciła się wprowadzając małego osobnika w karuzelowy ruch. Miał włosy mysiego koloru, zresztą pokryte w całości sadzą. Grube paluchy też zresztą miał czarne.
- Rób niżej – powiedział i wylądował na posadzce jaskini.
- Pochodnia! – wrzasnął i omalże dostał w głowę płonącą szczapą.
- Dobry oko, gnojogłowy!
   Krasnolud żlebowy podniósł szczapę i zaczął chodzić. Nie kłopotał się nawet odwiązywaniem liny z talii.
- Potwory na dole jakieś? – wołał – Pokazać się Brud. Nie jeść Brud. Smakuje źle, tfu.
   Krasnolud wymachiwał pochodnią. Rivertwind skulił się niżej.
- Nie ma potwór. Ciągnąć góra? – lina pozostała luźna – Brud Stonesifter cenny chłop. Nie chcieć skało znawca zjedzony?
   Zdrowy kawał brukowca poleciał na dół. Brud odskoczył na bok.
- Dobra wszystko! Patrzyć jeszcze.
   Brud nie wyglądał Ne znakomitego tropiciela, lecz z łatwością dojrzał połamaną drabinę i ślady powstałe gdy Catchflea i Di An wlekli nieprzytomnego Riverwinda. Szedł teraz powoli przypatrując się śladom. Doprowadziły go wprost obok Riverwinda.
- Cenny Brud, przynęta na potwora, ha – mamrotał węsząc dokoła – Dobrze go zjeść to nikt nie znaleźć skała dla pan. Ha.
   Tupał obok Riverwinda. Mieszkaniec równin wyciągnął nóż i chwycił malca. Zaciskając dłoń na jego gębie odciął linę z pasa Aghara. Wiercącego się krasnoluda żlebowego zaniósł w stronę przyjaciół.
- Obudźcie się – powiedział.
   Catchflea przetarł oczy.
- Mam nadzieję, że znalazłeś coś do jedzenia – odparł.
   Brud zamarł na sekundę po czym zdwoił wysiłki i wiercił się jak oszalały. Riverwind mocniej go ścisnął i kazał mu się uspokoić.
- Co znalazłeś? – pisnęła Di An.
- Gościa. Jeśli będzie się dobrze zachowywał to pozwolę mu mówić.
   Brud przywdział na twarz najbardziej elokwentną minę na jaką go było stać.
- No dobrze – Riverwind odjął rękę.
- EEEEEEEEEEYOW! – wrzasnął krasnolud żlebowy.
   Cała jaskinia rozdzwoniła się od tego, mrożącego krew w żyłach, wrzasku. Riverwind ponownie zatkał dłonią gębę Bruda i wraz z nim schował się za skałami kryjącymi Catchflea i Di An. Dziewczyna wyglądała na kompletnie zniesmaczoną.
- Zdradziecki robal – orzekła – Walnij go kamieniem. To go uciszy.
   Riverwind postawił Bruda na posadzce i swą twarz zbliżył do jego gęby.
- A teraz mnie posłuchaj. Jesteśmy zdesperowanymi przestępcami więc jeśli wydasz z siebie jeszcze jeden dźwięk alarmujący te gobliny to podetnę ci gardło.
   Catchflea zdusił chichot słysząc ogniście niewiarygodną groźbę młodego przyjaciela. Riverwind pokazał nóż Brudowi a potem ostrożnie odjął dłoń od ust malca.
- Wielki pan, nie zabijać Brud, proszę szepnął.
- Nie zrobię ci krzywdy, tylko się zachowuj – surowo odparł Riverwind – Czy odpowiesz na moje pytania?
   Krasnolud żlebowy gorąco przytaknął.
- Gdzie jesteśmy?
- W jaskini.
- Ale gdzie!
- Pod miastem.
   Dłoń Riverwind zacisnęła się na nożu. Nie miał zamiaru skrzywdzić malca, lecz kusiło go żeby lekko go skaleczyć, może dawałby lepsze odpowiedzi. Postanowił jeszcze raz spróbować.
- Jakiim miastem?
- Zak S’roth – odparł Brud tonem, jakby mówil coś najbardziej oczywistego na świecie..
   Xak Tsaroth! Teraz już Riverwind rozumiał, dlaczego to wyglądało mu znajomo. Przecież ojciec opowiadał mu historie o mieście, które zapadło się pod ziemię podczas Kataklizmu. Wielcy Bogowie! Był tylko osiemnaście mil na wschód od ziem Que-Shu. Tyle, że miasto podobno było otoczone przez niebezpieczne, malaryczne bagna.
- Widzieliśmy człowieka jaszczura – rzekł Catchfle – Kim jest?
   Brud strasznie się skrzywił.
- Nowi panowie. Każą Aghar ciężko pracować.
- Ilu ich tu żyje?
- Za dużo.
   Riverwind potrząsnął głową.
- Skąd oni przyszli?
- Od morza. Weszli w miasto, wzięli władzę, przynieśli gobliny żołnierze, kazali Aghar budować dom, kopać skałę.
   Riverwind, Catchflea i Di An wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
- Jaką skałę każą wam kopać? – spytał Riverwind.
- Czerwona skała, brązowa skała, czarna skała.
   Di An krótko parsknęła z irytacji.
- Brud najlepszy znaleźć skała. Znaleźć więcej niż inny – dodał dumnie.
- A co się dzieje ze skałą? – kontynuował Riverwind.
   Brud wzruszył ramionami.
- Iść do duży dom, tam spalić.
- Wytop – stwierdziła Di An.
   Riverwind popatrzył ponad skałami w stronę otworu w sklepieniu. Odcięta lina została już wciągnięta. Teraz więc już gobliny i ich jaszczurczy władcy wiedzą, ze potwór porwał biednego Bruda Stonesiftera. Jaki będzie ich następny krok? Poślą na dół uzbrojonych wojowników?
- Posłuchaj – powiedział Riverwind – Potrzebujemy jedzenia i wody. Czy, jęsli pozwolimy ci odejść, będziesz mógł to dla nas zdobyć?
- Tak, wspaniały pan! Przyniosę dobre rzeczy do jedzenia!
- Nie wierzę mu – zaznaczyła Di An.
   Riverwind też nie bardzo wierzył, więc zwrócił się do Catchflea.
- Jesteś czarodziejem naszej grupy. Sądzę więc, że powinieneś rzucić na naszego przyjaciela klątwę a wtedy będzie posłuszny.
- Klątwę? – niepewnie spytał Catchflea – Ach, tak, klątwę. Zobaczmy, co jest moim najsilniejszym zaklęciem…?
   Wydobył tykwę i potrząsnął żołędziami nad głową Bruda. Machał nią wokół krasnoluda żlebowego i wymawiał długie, kompletnie bezsensowne słowa. Oczy Bruda stawały się coraz to szersze…
- A teraz – powiedział Catchflea wskazując Bruda długim, kościstym paluchem – Jeżeli nie wrócisz w dwie godziny albo jeśli powiesz komukolwiek gdzie i kim jesteśmy to twój nos urośnie do pięciu stóp a uszy staną się większe niż tarcza wojownika. Rozumiesz, tak?
   Brud głośno przełknął.
- Brud rozumie.
- Możesz iść – powiedział Riverwind.
   Krasnolud skoczył na równe nogi i nagle zamarł.
- Nie ma liny – powiedział – Brud może iść mysia dziura?
- Mysia dziura? – powtórzył Catchflea.
- Pewnie, mam jedna – Brud wyprostował się i chciał już iść – Brud pokazać?
- Oczywiście pokazać, tak.
- Tylko uważaj gdzie idziesz – lodowatym tonem dodała Di An.
   Brud obejrzał ją od góry do dołu i szeroko się uśmiechnął.
- Ty bardzo chuda – powiedział – ale lubię.
   Di An sapnęła pogardliwie. Obeszli łukiem stożek światła rzucany przez dziurę w skalepieniu. Brud zaprowadził ich do samego końca jaskini gdzie ściana i posadzka stopniowo się schodziły, by wreszcie się spotkać. Mieszkaniec równin musiał kucnąć żeby uniknąć uderzenia głową o kamień. Parę kroków dalej przykucnęła i Di An a była o pół stopy wyższa od Bruda. Krasnolud żlebowy wyminął kilka luźno leżących kamieni, poodsuwał inne aż wreszcie ukazał się bardzo wąski tunel.
- Mysia dziura – powiedział dumnie.
- Myszy rosną tu całkiem spore – zaznaczył Riverwind.
- Nie dla mysz. Dla Aghar – wyjaśnił Brud – Dobre ukrycie. Mysie dziury wszędzie. Ja iść teraz?
- Idź – powiedział Catchflea – Ale pamiętaj o klątwie!
   Brud potarł palcem bulwiasty nochal i poważnie skinął głową. Wcisnął się w ciasny otwór i po chwili zniknął. Di An uważnie zbadała skalną szczelinę.
- Mogłabym się tu chyba zmieścić – powiedziała.
- A po co miałabyś się tam pchać? - spytał stary.
- na wypadek, gdyby ten żlebowiec nie wrócił. Mogłabym pójść i poszukać żywności.
- Dajmy szansę Brudowi. Równie dobrze może zrobić co chcemy – odparł Riverwind – jeśli nie, będziemy musieli się tam znowu wślizgnąć nocą.
   Di An potarła podbródek.
- Gobliny będą czuwać tam u góry.
- Wiem, lecz to i tak lepsze niż głodowa śmieć tutaj.
   Odczekali przy mysiej dziurze co najmniej dwie godziny. Nikt z nich nie zwrócił zbyt wiele uwagi gdy szmaciany tłumok wypadł z niej i potoczył się do stóp Riverwinda. Drugi tłumok poleciał za pierwszym a potem ukazał się kamienny dzban. Na zakończenie, głową do przodu, z otworu wylazł uśmiechnięty od ucha do ucha Brud.
- Brud wraca! – zadeklarował – Nos i uszy nie rosnąć?
- Klątwa zdjęta – oświadczył Catchflea oblizując wargi.
   Drżącymi palcami rozwiązał pierwszy tobołek. Wytoczyło się z niego pięć ziemniaków, jeszcze ciepłych od gotującej wody. Drugi tobołek zawierał cztery ziemniaki, też ciepłe. Riverwind wyciągnął z dzbana drewniany korek i powąchał.
- Uff! Cokolwiek to jest, to już się popsuło! – powiedział.
- To mleko – powiedział brud – Duży człowiek lubi mleko.
- Tylko świeże!
   Di An ostro wbiła zęby w ziemniaka. Był co prawda w większości surowy, lecz nigdy jeszcze ziemniaka nie jedząc nie miała o tym pojęcia. Szybko zjadła i oblizała palce po posiłku.
- Surowe ziemniaki i kwaśne mleko. To wszystko, co przyniosłeś? – spytał Catchflea.
   Brud dłubał w uchu.
- Ty nie lubi? – spytał słabo.
   Stary wróżbita wziął ziemniaka i oczyścił trochę z brudu. Ugryzł.
- Lepsze to niż nic – wymamrotał z pełnymi ustami.
   Wszystkie ziemniaki zostały zjedzone bardzo szybko. Catchflea narzekał, że chciałby mieć choć troszkę soli by je przyprawić. Brud otworzył szeroko oczy i zawołał.
- Och!
   Zatopił dłoń w kieszeni i wyjął szczyptę soli między brudnymi palcami. Była nieźle zmieszana z kurzem i odpadkami. Całkiem poważnie zaoferował ją Catchflea. Stary mężczyzna uprzejmie odmówił.
- Czy ktokolwiek zauważył, że wróciłeś? – spytał Riverwind.
- Tylko żona, Guma.
- I co zrobiła.
   Brud się wykrzywił i nie był to najprzyjemniejszy widok.
- Słyszała potwór mnie łyknął. I widzi ja wyłażę z mysiej dziury, ha! Ona krzyczy, że duch!
   Riverwind nie umiał powstrzymać uśmiechu.
- Co zrobiłeś?
- Powiedziałem; daj jeeeeść – ostatnie słowo wyciągnął długo jakby udawał ducha – A Guma powiedziała co zawsze mówi: sam sobie weź!
   Catchflea zarechotał. Riverwind zaczął chichotać i nawet Di An zaczęła się uśmiechać. Ta chwila radości długo nie trwała. Ciężkie i miękkie uderzenie o posadzkę rozległo się w głębi jaskini a zaraz za nim ukazał się kłąb trującego, żółtego dymu. Śmierdząca chmura rozpełzła się po jaskini.
- Kamień piekielny! – wydyszała Di An.
- Chcą nas wydusić dymem – powiedział Riverwind.
- Wygląda na to, że skutecznie, tak!
   Zapomniawszy o Brudzie usiłowali zawrócić do wejścia do niższego tunelu. Ta część jaskini była jednak po drugiej stronie dziury a opary siarkowe były tam jeszcze gorsze. Kolejna gruba torba, nasączona olejem i płonąca, została ciśnięta do jaskini. Płacząc i krztusząc się elfia dziewczyna mieszkańcy równin zawrócili do tunelu Bruda.
- Idź, Di An! – zawołał Riverwind – Ratuj się!
- Nie zostawię was! – zawołała.
- Więc wszyscy się podusimy – rzekła Catchflea.
- Idź, Di An. Idź!
   Jeszcze gorzko protestowała, lecz Riverwind wepchnął ją do mysiej dziury. Wsunęła smukłe barki w skalną szczelinę.  Catchflea przykucnął przesłaniając brodą nos i usta. Riverwind dostrzegł Bruda.
- Dym ci nie przeszkadza? – zapytał ciężko kaszląc.
- Smród nie zły – krasnolud żlebowy tylko wzruszył ramionami.
- Pomożesz Di An jeśli będziesz mógł, Brud? – powiedział Riverwind.
- Chuda dziewczyna ładna. Brud dopilnuje – pognał do dziury – Żegnaj przestępca.
   Po chwili Brud wypadł na posadzkę jaskini. Zalana łzami twarz Di An ukazała się chwilkę później.
- Riverwind! Tunel jest dość duży dla was obu! Poszerz wejście!
   Mieli wokoło sporo narzędzi porzuconych przez krasnoludy żlebowe, więc natychmiast zaczęli kruszyć skałę. Di An oraz Brud stali obok. Szklisty wapień pryskał na boki siejąc ostrymi odłamkami.
   Żółty dym zgęstniał już tak, że nie widzieli nic co się dzieje w jaskini. Ludzie i Di An wciąż kaszleli.
- Dość, dość! – powiedział Riverwind.
  Di An ponownie weszła w wejście do dziury. Riverwind pomógł Catchflea z wejściem a Di An pociągnęła starego za ramiona. Riverwind poczołgał się za nimi. Tunel miał tylko dwie stopy szerokości jednak skuliwszy ramiona jakoś dał radę się przecisnąć.
   Brud popatrzył po pokrytej siarką jaskini.
- Smród nie zły – mruknął głośno.
   Na wejście do tunelu popatrzył jednak bardzo krytycznie.
- Mysia dziura rozwalona – powiedział – Duża dość i dla niedźwiedź teraz.
   Chwycił dolny brzeg powiększonej dziury, podciągnął się i szybko przez otwór prześlizgnął. Mysi tunel biegł poziomo przez czterdzieści jardów by zakończyć się pionową sztolnią.  W ścianie były wyżłobione stopnie więc wspięcie się o dziesięć jardów do otwartej przestrzeni nie było trudne.
   Di An odsunęła kamienną płytkę podłogową i po chwili już wszyscy znaleźli się w kolejnym pomieszczeniu. Leżeli przez chwilkę ciężko dysząc. Pojawił się Brud i kopniakiem posłał płytkę ponad dziurą.
- Gdzie jesteśmy? Wychrypiał Catchflea.
- To Dom Potrzaskanego Dzbana – odparł brud.
   No cóż, posadzka była rzeczywiście wręcz zasypana warstwami potrzaskanej ceramiki kuchennej.
- Czekać, ja zrobię światło.
   W narożu pomieszczenia odszukał długi drąg, najwyraźniej umieszczony tam w ściśle określonym celu, i tym drągiem otworzył zasłonięte okno wysoko na ścianie. Wpadające światło nie oświetlało pomieszczenia zbyt jasno, lecz wystarczało to by stwierdzić, że wpadli w jakieś dziwaczne miejsce.
   Był to dom leżący na boku. Powierzchnia, na której siedzieli, nie była podłogą, lecz ścianą domu. Przed twarzami mieli prawdziwą podłogę, dużą powierzchnię białych płytek. Wiele z nich odpadło pozostawiając wzór czarnych kwadratów. Powierzchnia nad ich głowami była pokryta freskami ukazującymi ludzi powstających łóżek z uniesionymi ramionami. NA końcu fresku stała wysoka, poważna postać dzierżąca wąski dzbanek.
- Lekarz, a może to była apteka – powiedział Catchflea – Popatrzcie, tutaj uzdrawia chorych.
- A to musiały być butelki z lekarstwami – dodał Riverwind.
   Uniósł całą garść fragmentów ceramiki. Musiały być bardzo stare bowiem rozsypywały się jak kurz. Kawałki same rozpadały się w dłoni.
- Dlaczego to miejsce tak dziwnie wygląda? – pytała Di An – Dlaczego to miasto jest tylko podziemną ruiną?
- Kataklizm – ponuro odezwał się Riverwind – Prawie trzysta pięćdziesiąt lat temu cały świat był rozdzierany na kawałki przez potężne poruszenia ziemi i morza. Ojciec opowiadał mi legendy o tych czasach. Xak Tsaroth zapadło się pod ziemię.
   Di An wyglądała na zamyśloną.
- To musiało być to samo co w Hest nazwano Wielkim Druzgotaniem. To wtedy Vartoom zostało odcięte od innych miast Hest – powiedziała.
   Catchflea aż się wyprostował.
- Inne miasta?
- Tak. Balowil, Miasto Ołowiu i Arvanest, Miasto Złota.
   Catchflea już miał wciągnąć Di An w rozmowę na temat miast Hest, gdy Brud zachwiał się na kiju obok okna.
- Źle dziej! – mruknął.
- Co jest?
- Gobliny i władcy szukać was.
   Riverwind podskoczył chcąc uchwycić krawędź okna. Chybił i zleciał z siłą wystarczającą by rozbolały go poobijane żebra.
- Pozxwól mnie – powiedziała Di An.
   Wspięła się po kiju równie sprawnie jak Brud. Będąc przy oknie odepchnęła krasnoluda. Usiłował coś wywęszyć za jej szpiczastymi uszami.
- Przestań, robalu – powiedziała broniąc się przed nim.
- Jak możesz słyszeć takimi uszami?
- Jak możesz żyć z taką gębą? – odpaliła.
   Z wysokości okna Di An mogła widzieć ulicę. Jaszczur stał przy brzegu dziury. Nową drabinę opuszczono do dolnej jaskini a gobliny parami schodziły na dół. Byli uzbrojeni w maczugi. Jaszczu dzierżył wielki miecz. Dziewczyna relacjonowała wszystko przyjaciołom.
- No, tośmy jak ogryzek w zupie, tak – powiedział Catchflea.
- Życie jak zupa – zauważył Brud.
   Wszyscy czekali aż dokończy tą analogię, lecz Brud milczał. Odwrócił się plecami do okna. Czuł chyba, że powiedział wszystko co trzeba. Drzwi do Domu Potrzaskanego Dzbana znajdowały się na „suficie”. Di An kopnęła kilka luźnych płytek i wspięła się po pionowej ścianie używając wyłącznie palców u stóp i czubków paznokci. Brud był tym widokiem wniebowzięty. Di An dotarła do drzwi i pociągnęła za klamkę. Skorodowana miedź pokruszyła się jej w dłoni.
   Di An zawisła daleko od ściany. Jedna ręka oraz obie stopy trzymały ją na najwęższych z możliwych uchwytów. Hakiem do wspinaczki stuknęła w poczerniały zawias drzwi. Utwardzona stal Hest szybko rozbiła spiżowy, stary zawias. Narożnik drzwi zawisł we wnętrzu. Wbiła teraz hak we framugę i uwolniła się od ściany.
- Oooo! Brud też tak chce!
   Dziewczyna go zignorowała. Oparła stopę na zwisających drzwiach i popchnęła. Drzwi się poddały z trzaskiem a zawiasy puściły do reszty. Di An złapała stopą framugę i na nią wskoczyła.
   Brud zaklaskał tłustymi, grubymi dłońmi. Nawet mężczyźni Que-Shu bili brawo. Di An opuściła łańcuch. Najpierw Riverwind, a potem i Brud się po nim wspięli. Potem wciągnęli Catchflea.
- Ale zabawa. Robić znów? – powiedział krasnolud żlebowy z wyraźną nadzieją w głosie.
   Dom Potrzaskanego Dzbana został ustawiony na ścianie jaskini, sześćdziesiąt stóp ponad ulicą. Ściana na której się teraz  znajdowali była nachylona do dołu i kończyła się trójkątną wyrwą w ścianie jamy. Wyglądało na to, że nie ma dokąd iść. No, Brud był innego zdania.
- Dokąd idziesz? – spytał Riverwind.
   Brud wskazał na dół i na prawo.
- Do domu, miasto Aghara. Zobaczyć żona. Głodny.
- Czekaj! Stań tam.
   Brud nie posłuchał. Skoczył ze ściany domu na wąską półkę biegnącą od szczeliny. Riverwind ruszył za nim choć półka miała szerokość wystarczającą tylko dla jednej jego stopy. Brud dotarł do początku szczeliny i zwrócił do nich twarz. Z miasta byli teraz dobrze widoczni. Brud prowadził dalej półką w stronę wodospadu. Riverwind dostrzegał tunel wycięty za wodospadem. Zawołał do towarzyszy.
- Chodźcie! Brud pokazał drogę.
   Di An i Catchflea obchodzili półkę. Musieli mocno przytulić się do kamiennej ściany. Brud szedł dalej.
   Riverwind był już w połowie drogi, gdy zostali zauważeni przez gobliny. Rozległy się krzyki.
- No, tośmy teraz wpadli – mroknął wojownik.
   Próbował przyspieszyć. Wokoło zaczęły latać strzały. Odbijały się od kamiennej ściany. Brud ukazał się po drugie stronie wodospadu i zaczął do nich machać. Wskoczył w kolejną dziurę w klifie i zniknął.
- Mówiłam, że to robal!
- Możemy iść dalej? Ta ostatnie strzała przeczesała mi włosy, tak!
   Rumor dobiegający z dołu został spowodowany faktem przyciągnięcia w pełni rozbudowanej balisty. Gobliny załadowały łyżkę machiny różnej wielkości kamieniami i pociągnęły za linę spustową. Ramię rzucające cisnęło się naprzód posyłając istny deszcz kamieni w posuwające się trio. Jeden z nich uderzył Di An w plecy. Krótko krzyknęła i odpadła od ściany.
- Di An! – krzyknął Riverwind.
   Szczupła sylwetka dziewczyny zniknęła mu z oczu. Jaszczur nakazał goblinom ponowne załadowanie balisty, i ponowny strzał. Tym razem to Catchflea został trafiony czterema lub pięcioma kamieniami. Stracił równowagę i również zniknął.
   Tiverwind był już o kilka jardów od wodospadu. Serce mu waliło i to nie tylko z powodu własnego zagrożenia, lecz również z powodu losu Di An i Catchflea. Woda spryskała mu twarz w tym samym momencie gdy spory kamień trzasnął z tyłu kolana. Nogi mu się ugięły i plecami do przodu zleciał z półki.
- Znowu spadam – pomyślał spokojnie – Czy to już po raz ostatni?


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#18 2018-12-02 12:17:54

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 18

Dzieci Smoka
   Jaszczury przywykły do posiłkowania się niewolnikami, krasnoludami żlebowymi, a te bez przerwy usiłowały uciekać. Zawsze więc mieli w pogotowiu balistę uliczną, by kamieniami zbijać ze ściany niewielkich uciekinierów. Ponieważ jednak martwy niewolnik nie przynosi zbyt wiele pożytku, więc jaszczury rozciągały sieć u stóp ściany by chwytać Agharów. Taka sieć pochwyciła teraz Di An, Catchflea i Riverwinda. Gobliny odcięły liny i cała sieć zwinęła się do środka więżąc w pułapce trójkę towarzyszy.
   Nim zdołali pomyśleć o walce czy ucieczce każde już było przytrzymywane przez kilka goblinów. Mężczyznom założono ciężkie kajdany. Di An została związana skórzanym rzemieniem bowiem jej przeguby były za małe na nawet najmniejsze z kajdan. Cała trójka powędrowała w stronę miejsca, które widzieli wcześniej. Prowadziły oczywiście jaszczury.
   Zatrzymano ich przed bramą po lewej stronie ulicy. Kolejne uzbrojone gobliny otworzyły bramę i jeńcy zostali wprowadzeni do środka. Za bramą był przedsionek. Większy pokój można było zobaczyć przez otwarte drzwi. Goblińscy żołnierze wepchnęli ich do celi po prawej stronie, do dużej celi. Bez jednego słowa zostali tam umieszczeni a drzwi za nimi zamknięto.
   Catchflea opadł na posadzkę. Chyba cały optymizm z niego uszedł. Oparł głowę o ścianę i zamknął oczy. Riverwind zmagał się z więzami, lecz kute żelazo miało prawie cal grubości. Drzwi też nie były gorsze – dębina wzmocniona żelazem, cztery cale grubości. Wszystko to wyglądał beznadziejnie.
   Di An obwąchała swe więzy i zaczęła je żuć. Skóra była gruba, lecz dziewczyna zdołała przegryźć jedną linkę w czasie około pół godziny.
- Dobrze! – odezwał się Riverwind tonem podnoszącym na duchu – Tylko tak dalej!
- Szczęki mnie bolą – skarżyła się dziewczyna, lecz powróciła do żucia.
   Nie miała szansy dokończyć roboty. Drzwi się otworzyły ukazując jaszczura noszącego złotą odznakę oficera.
- Wychodzić! Komendant chce was widzieć – powiedział.
   Pełny tuzin goblińskich strażników był już ustawiony na zewnątrz. Riverwind, Di An i Catchflea zostali przeprowadzeni pustym korytarzem do następnego podwórka. Zapach gotowanego jadła snuł się w powietrzu a dla wyposzczonych żołądków podróżników stawał się torturą.
- Na prawo! Szybciej! – ryknął oficer.
   Rytm ciężkich stóp wyraźnie przyspieszył. Wielki wodospad spadał kaskadą po klifie z prawej strony. Zalewał starą, opustoszałą ulicę. Jaszczury wybudowały drewniany most nad spienionym strumieniem. Naprzeciwko mieli pustą, wschodnią ścianę pałacu. Ktoś odrestaurował ściany, lecz pozostawił przednią kolumnadę w ruinie. Kierowali się w stronę tejże fasady. Pomiędzy połamanymi kolumnami stał największy, spośród dotąd widzianych najlepiej odziany jaszczur. Bez wątpienia komendant. W odróżnieniu od pozostałych, dziobatych jaszczurów, komendant miał płaską twarz pokrytą niewielkimi, kolorowymi łuskami. Na dodatek, i też w odróżnieniu, nie posiadał ani ogona, ani skrzydeł. Nosił jaskrawo połyskliwy pancerz i spływającą z ramion błękitną pelerynę. Potworna aura majestatu oraz pewności siebie otaczała całą jego postać.
- Shanz, to ci intruzi?
- To oni, Komendancie Thouriss – odparł oficer – Inni się nie pojawili.
- Zachować czujność. Ludzie mają irytujący zwyczaj gromadzenia się w spore zbiorowiska.

   Oficer skłonił się i pozostawił jeńców przed obliczem Thourissa. Gwardziści skupili się z tyłu tworząc mur oddzielający schwytanych od otwartego placu.
- Dlaczego tu jesteście? – spytał komendant podpierając się pod boki.
   Znacznie bardziej przypominał budową człowieka niż przygarbieni, dziobo nosaci jaszczurzy gwardziści.
- Zgubiliśmy się – odparł Riverwind.
- Doprawdy? Wasze miana?
   Obaj Que-Shu powiedzieli Thourssowi kim są. Komendant wskazał na Di An.
- Kto to jest! – zagrzmiał.
- Porzucone dziecko, którym zajęliśmy się po drodze – powiedział Catchflea – Sierota. Naprawia nam odzież i przygotowuje posiłki.
- Ona nie jest człowiekiem.
   Dziewczyna skuliła się pomiędzy dwójką mężczyzn. Thouriss wskazał na nią palcem.
- Podejdź, stworze, bym mógł cię lepiej widzieć.
   Gdy Di An nie zareagowała strażnik pogonił ją czubkiem piki.
- Kim jesteś? – Thouriss żądał odpowiedzi.
- Di An.
   Tylko tyle zdołała wymówić. Głębokie, zielone oczy komendanta wpiły się w jej źrenice.
- Skąd jesteś, Deee Ahhnn?
   Przeciągał sylaby przez co dźwięczały dziwnie i mocno. Dziewczyna wzięła wdech i otworzyła usta, lecz była zbyt wystraszona by wydać najmniejszy dźwięk. Riverwind się wtrącił.
- Silvanesti. Dziewczyna jest z Silvanesti.
   Thouriss zamrugał bladymi, pozbawionymi powiek oczami.
- Więc byliście na wschodzie. Jak ją znaleźliście?
- Eee, znaleźliście?
- Czyż granice Silvanesti nie są zamknięte dla obcokrajowców?
- Dziewczyna się włóczyła, tak – szybko dodał Catchflea – Spotkaliśmy się w rejonie New Coast.
   Thouriss podszedł bliżej Di An.
- Dlaczego uciekłaś z Silvanesti, elfie?
   Wzdrygnęła się słysząc zabronione słowo. Riverwind miał nadzieję, że gniew przemoże jej przerażenie.
- Zbytnio się boi, by mówić – powiedział.
- Czyżbyś się mnie bała, malutka?
   Thouriss stał jak wieża nad elfią dziewczyną, wystawał nad nią ponad trzy stopy. Sięgnął w dół i chwycił jej ubranie w dwa palce. Podniósł Di An z ziemi. Zaczęła łkać. Przybliżył ją do wężopodobnej twarzy.
- Dlaczego uciekłaś? – powtórzył – Dlaczego?
- Zostaw ją w spokoju! – krzyknął Riverwind.
   Strażnik szturchnął go drzewcem trzymanej piki. Riverwind obrócił się i mocno kopnął uzbrojonego strażnika w kolano. Ten zwalił się na posadzkę dzwoniąc uzbrojeniem. Riverwind biegiem pokonał kilka płytkich schodów aż znalazł się na wyciągnięcie ręki od Thourissa.
- Postaw ją! – powiedział.
   Thouriss machnięciem ręki odprawił straż.  Wręczył zapłakaną dziewczynę Riverwindowi, który podniósł zakute w kajdany ręce i ją przejął.
- Uczucia okazywane innym przez waszą rasę są interesujące – powiedział – Nie rozumiem ich, lecz są interesujące. Wiedziałeś, że mogę cię zabić, lecz zaryzykowałeś życie by się za nią wstawić. Dlaczego?
- Nie będę stał z boku i obserwował jak kogoś zastraszasz! – odpalił Riverwind.
   Dziewczyna dosłownie przykleiła się do niego chowając wręcz twarz w jego koszuli.
- Obchodzi mnie jej los.
   Thouriss nie okazywał najmniejszego nawet zagniewania. Już raczej okazywał się zintrygowany odpowiedzią Riverwinda.
- Interesujące – powiedział – Muszę to omówić z Krago.
   Wysłał strażnika do pobliskiego korytarza na prawo. Goblin po chwili wrócił w towarzystwie zakapturzonej postaci dzierżącej starą, opasłą księgę. Osobnik w kapturze szedł wolno z twarzą wklejoną w zapisane strony.
- Przerwij te studia, Krago. Chcę cię o coś zapytać.
   Odchylony kaptur ukazał parę błękitnych oczu i lok jasnych włosów. Spod kaptura patrzyła niespodziewanie młoda twarz. Zamknął księgę z trzaskiem i kłębem kurzu. Riverwinda zaintrygował widok młodego człowieka między goblinami i jaszczuroludźmi.
- O co chodzi, Thouriss? – spytał młody mag.
   Brwi na chwilkę mu się unisły ze zdiwienia na widok człowieka i dziewczyny elfów, lecz szybko obrócił uwagę w stronę komendanta.
- Jaki jest powód uczuć między stworzeniami ciepłokrwistymi? – spytał komendant – Dlacze tak się dzieje?
   Krago westchnął.
- Już o tym rozmawialiśmy – uniósł ciężką księgę w ramionach – Ludzie, elfy, krasnoludy, gnomy i kenderzy buduję pewne przywiązanie wobec innych, których cechy uzupełniają ich własne.
   Komendant wyglądał na zakłopotanego.
- jakież cechy mogą łączyć mieszkańca równin i dziewczynę elfów?
   Krago podszedł bliżej Thourissa a obute w sandały stopy odkopywały rąbek kapłańskiej szaty.
- Przemyśl to w sposób, jakiego cię uczyłem – powiedział.
   Riverwind przysłuchiwał się wymianie zdań pomiędzy człowiekiem a jaszczurzym komendantem z wielkim zainteresowaniem. Wyglądało na to, że coś mocnego ich ze sobą wiąże. Oczy Thourissa nagle się rozszerzyły.
- Samce przywiązują się do samic w celach rozrodczych.
- Tutaj to mało prawdopodobne – zauważył Krago – Rozważ różnicę wieku.
- Niedojrzały ciepłokrwisty wzbudza opiekuńcze uczucia u dorosłych. Czyli instynkt macierzyński u samic a ojcowski u samców.
   Thouriss przyjrzał się Riverwindowi z ciekawością w oczach.
- Czy czujesz się ojcem tej dziewczyny?
   Riverwind postawił dziewczynę na nogi. Gestem przywołał Catchflea, by stanął przy nim. Stary człowiek rzucił najpierw spojrzenie goblińskim strażnikom po czym podszedł.
- Jesteśmy przyjaciółmi i towarzyszami – powiedział Riverwind – Niczym więcej ani mniej.
- To jest interesujące! – zawołał Thouriss – Jak mniema, powinienem ich lepiej zbadać.
   Młody kapłan był już zatopiony na powrót w kartach księgi.
- To militarna sprawa – mruknął – Rób, co uważasz.
- Co teraz powinna zrobić osoba cywilizowana? – spytał komendant.
- Zaprosić nas na obiad – szybko wypalił Catchflea.
   Thouriss się wykrzywił w uśmiechu ukzając szpiczaste uzębienie.
- Wspaniale! Wszyscy ze mną spożyjecie obiad… ty też, Krago.
- Ale moja praca…
- Usłuchaj mnie! – odpowiedź była krótka.
   Krago spojrzał w górę i wzruszył ramionami.
- O której godzinie? – spytał.
- Szósta – po czym dodał do gwardzistów – Zabrać ich do Dworu Przyjęć. Niedługo po nich poślę.
   Gobliny otoczyły trójkę towarzyszy i pomaszerowały. Skręcili tym razem na prawo od placu, przekroczyli strumień przez klepkową kładkę i weszli w węższą uliczkę, równoległą do głównej.
- Czy widzisz to, co ja? – spytał szeptem Riverwind.
- Widzę, tak – mruknął Catchflea.
   Zawieszony w powietrzu przed ich oczami znajdował się ogromny gar – ogrooomny i wisiał na potężnym łańcuchu. Łańcuch wznosił się i wznosił aż wreszcie znikał w ciemnościach pod sklepieniem jaskini.
- Co to jest? – spytała Di An.
- Wciągarka, jak mniemam – odparł Catchflea – Droga wyjścia, tak?
- Jeśli szczęście dopisze.
   Wciągarka była zabezpieczona na wysokości około ośmiu stóp. Bez wątpliwościu po to, by krasnoludy żlebowe nie mogły się nią zabawiać. Riverwind zmierzył wzrokiem gar. Powinien ich troje pomieścić. Teraz tylko, jak się tam dostać?
- Tutaj zostać. Komendant wezwie. Później.
   Gobliny zajęły pozycje wokoło okrągłego placu. Riverwind, Catchflea i Di An usiedli pod zwisającym garem.
- Jak to wszystko rozumieć? – cicho pytał Riverwind – kim jest ten jaszczurzy narodek?
- Jakiegoś rodzaju najemnicy, tak. Thouriss i Krago bardzo się różnią. Zauważyłeś, jak komenderuje Thouriss? A przecież pyta Krago o najprostsze sprawy.
- To brutal – rzekła Di An – Wielki, przerośnięty brutal.
   Po pewnym czasie wezwał ich Shanz, jaszczurzy oficer. Stół nakryty śnieżno białym obrusem był już przygotowany między powalonymi kolumnami pałacu. Ciężkie, srebrne kandelabry rozstawiono na stole a światło świec połyskiwało w ciągłej bryzie trzech wodospadów. Na stole również poukładano pięć, nie za dobrze dobranych, nakryć stołowych ze srebra i złota. Był tam już Krago, siedział z otwartą księgą na kolanach. Kaptur miał całkiem odrzucony co ukazało niesforną rudą grzywę. Nie mógł być starszy od Riverwinda o więcej niż kilka lat. Spojrzał krótko na nadchodzących.
- Siadajcie gdziekolwiek – powiedział machnąwszy dłonią – Zostawcie tylko miejsce w szczycie stołu dla Thourissa.
   Riverwind i Di An siedli po jednej stronie podczas gdy Catchflea osunął się obok młodego kapłana. Krago nie zwrócił nań uwagi, lecz pozostał zatopiony w księdze. Catchflea trochę się wiercił starając się jednak zachować maniery przy stole. Spoglądał na oprawną w skórę księgę, która tak zaabsorbowała Krago. Pismo jednak wyglądało na Ergothiańskie a tego nie rozumiał. W końcu stary nalał sobie pucharek wina. Było ciemne, ciężkie, czerwone i tylko wzmogło uderzenia głodu.
   Cały owinięty w szkarłatną i srebrną pelerynę przysunął się do towarzystwa Thouriss. Teatralnym ruchem zarzucił opończę. Bez ogona i skrzydeł cała jego postać bardziej przypominała ludzką niż sylwetka lekko przygarbionego oficera. Było to tym bardziej niesamowite.
- Spóźniłem się – stwierdził całkiem zbytecznie – Musiałem dopatrzyć jednak rozpoczęcia nowego zadania.
- Jakież to zadanie, Komendancie? – uprzejmie spytał Catchflea..
- Wiadomo mi, że w waszej próbie ucieczki z miasta otrzymaliście pomoc krasnoluda żlebowego. Moi wojownicy już rozpoczęli poszukiwania osobnika, który wam pomagał.
   Riverwind poczuł, jak krew  ucieka mu z  twarzy.
- Co zamierzasz?
- Będzie poddany egzekucji, oczywiście, jako przykład dla innych.
   Szybko wtrącił się Catchflea.
- Możecie go nigdy nie złapać.
   Miał gorącą nadzieję, że Brud bezpiecznie dostanie się do domu i żony.
- Lekcji trzeba udzielić – powiedział Thouriss.
   Goblin przyniósł czarę parującej wody. Thouriss zanurzył zakurzone, pazurzaste palce w wodzie.
- Jeśli nie dopadniemy właściwego krasnoluda to wezmę zakładników i powieszę ich w zastępstwie.
   Catchflea, Riverwind i Di An wymienili przerażone spojrzenia, lecz pozostali milczący. Thouriss skończył obmywanie dłoni i teraz wytarł je ręcznikiem dostarczonym przez służącego. Popatrzył na towarzyszy. Zanim zdążył się odezwać catchflea uprzedził go pytaniem.
- Kim jesteście? – pytał – Jesteście przybyszami na tych ziemiach, tak?
- Nie całkiem. W rzeczywistości ja sam urodziłem się tutaj – odparł Thouriss.
- Tutaj?
- Xak Tsaroth. Nieprawdaż, Krago?
- Hmm? Tak, rzeczywiście.
   Do stołu przytupała para goblinów obciążona przykrytymi tacami z jedzeniem. Riverwind był zaskoczony gdy zdjęto przykrywę odkrywając udziec dziczyzny, doskonale upieczony. Tace na drugim końcu stołu zawierały owoce i warzywa, w większości surowe i nie obrane. Krago zaznaczył stronę, którą właśnie czytał i zamknął księgę. Wziął parę winogron i gruszek z tacy i pociął je na równe ćwiartki. Thouriss chwycił udziec  dziczyzny i przysunął do siebie gotów zatopić w nim zęby.
- Najpierw obsługuje się gości – cicho zaznaczył Krago.
   Thouriss zamarł. Powoli zamknął rozwarte szczęki, wyciągnął zza pasa nóż i pociął udziec. Oddzielił płaty dla Riverwinda, Catchflea i Di An. Krago mięsa nie jadł. A potem, dla siebie, odciął kawał mięsa wielkości pięści i w całości połknął. Wywołało to wielką kulę na gardle póki mięso nie przesunęło się poza krtań. Obserwowanie tego było zarówno fascynujące jak i odrażające.
   Kiedy już jelenie udo zostało oczyszczone do kości Thouriss rozparł się w krześle i oparł dłonie na brzuchu.
- Powiedzcie mi – zaczął – jak to się stało, że tu dotarliście?
   Tym razem Riverwind miał gotową odpowiedź.
- Weszliśmy do jaskini w Zakazanych Górach i zabłądziliśmy. Szukając drogi wyjścia pojawiliśmy się w kopalni pod Xak Tsaroth.
   Nie było to kłamstwo, nawet jeśli sporo w tej opowieści opuścił. Thouriss popatrzył na niego. Bezpośredniość spojrzenia wprawiła Riverwinda w zakłopotanie. Zupełnie jakby komendant mógł wyczuć, że opowieść nie do końca odpowiada prawdzie.
- A co wy tutaj wydobywacie? – szybko spytał Catchflea.
- Cynober – nieobecnym tonem rzekł Krago – Ruda rtęci.
- A więc rafinujecie rtęć. A w jakim celu?
- Potrzebujemy – powiedział Thouriss – To wystarczająca odpowiedź.
- Rtęci używa się do rafinacji złota – wypaliła Di An.
   Krago uniósł brwi.
- Znasz się na wyrobie metali?
- Trochę – odparła dziewczyna ze wzrokiem wbitym w talerz – Mój lud zna metale.
   Erzuciła grono w usta.
- Słyszałem o tym. Chciałbym, byś była starsza to moglibyśmy porozmawiać o praktykach twego kraju – powiedział Krago.
   Di An była już zmęczona faktem, że wciąż biorą ją za dziecko.
- Nie jestem tak młoda, jak wyglądam – powiedziała z ożywieniem.
- Och? – zdziwił się Thouriss.
- Mam sporo ponad dwieście lat – odparła.
- Nadzwyczajne – rzekła jaszczurzy komendant – jak wyjaśnić ten młodzieńczy wygląd?
   Teraz już i Krago był całkiem zainteresowany. Wychylił się nad stół by lepiej widzieć dziewczynę.
- Zatrzymanie rozwoju? Chciałbym więcej o tym usłyszeć.
- Krago jest głęboko zainteresowany takimi sprawami – wtrącił się Thouriss – Wzrastanie i starzenie się to najważniejsze dziedziny jego studiów.
- A-khm – Catchflea chrząknięciem oczyścił gardło – A co stanie się z nami?
- Nie zdecydowałem – odparł Thouriss.
   Jednym z metalicznych pazurów przejechał po srebrnym talerzu. Powstały zgrzyt spowodował ból zębów u Riverwinda.
- Jesteśmy zwykłymi podróżnymi – powiedział – Chcemy tylko iść własną drogą.
- Zadecyduję – powiedział Thouriss z nagłą irytacją w głosie – Nie irytuj mnie. To twojej sprawie nie służy.
- Nie masz prawa nas tu trzymać. Jesteśmy wolnymi ludźmi.
   Thouriss walnął pięścią w stół. Kandelabr przewrócił się i spadł na posadzkę.
- Mam prawo czynić wszystko, czego chcę! Ja tu rozkazuję!
   Krago zakaszlał wprost w szklankę wody. Thouriss powstrzymywał dalszą irytację.
- Pozostaniecie w celi aż po was poślę. A gdy to zrobię to i tak nie będziecie wiedzieli, czy zamierzam was uwolnić czy pozbawić głów!
   W szorstki, gardłowym języku watknął jakiś rozkaz i gwardziści otoczyli stół. Riverwind, Catchflea i Di An poszli z nimi w milczeniu. Krago wstał i obszedł Thourissa z tyłu. Chłodną dłonią dotknął tyłu mocno umięśnionego karku komendanta.
- Krew ci szaleje – uspokajająco odezwał się kapłan – Straciłeś opanowanie bez dobrego powodu.
- Wiem. Wiem – Thouriss dyszał przez wąsko zaciśnięte nozdrza.
- Barbarzyńca cię prowokował i uzyskał dokładnie to, co chciał. To źle, Thouriss. Przywódca musi pozostać spokojny pomimo stresu.
- Wiem! – Thouriss ponownie walnął pięścią w stół.
   Grube drewno pękło i drzazga przebiła obrus. Utkwiła w dłoni jaszczura. Uniósł zranioną rękę i obserwował jak zielonkawa krew wypływa z niewielkiej rany.
- Krago – jęknął – Wyjmij to!
- Dobrze, chodź do mojej komnaty.
- Mocarny komendant poszedł za mniejszym, mnie imponującycm człowiekiem trzymając się za zranioną dłoń.
- Nie czuję się przywódcą. Tak wielu wie więcej, niż ja – powiedział Thouriss.
   Kapłan szedł dalej.
- To tylko naturalne. Ile masz lat?
   Stwór policzył na palcach.
- Cztery, nie pięć.
- Masz pięć miesięcy – spokojnie odrzekł Krago – Niezwykłe. Człowiek pięciomiesięczny to wciąż jeszcze pomiaukujące stworzenie, nie potrafiące chodzić ani mówić. W ciągu roku będziesz mądrzejszy i potężniejszy od każdego ze smokowców jaki kiedykolwiek powstał.
   W pracowni Krago Thouriss zachował spokój podczas gdy człowiek pęsetą wydobywał drzazgę z dłoni. Smokowiec possał ranę i oczyścił z tych kilku kropel krwi.
- Czy twoja krew smakuje jak moja? – spytał naiwnie.
   Krago odłożył pęsetę do szuflady.
- Nie wiem. Wątpię.
- Ponieważ jesteś człowiekiem a ja nie – powiedział Thouriss – Mógłbym zabić wysokiego człowieka i spróbować jego krwi.
- Nie, to byłoby lekkomyślne. Poza tym, stworzenia cywilizowane nie jedzą się nawzajem – powiedział Krago.
- Dlaczego?
- Bo nie jest to uprzejme.
   Krago ziewnął i zdjął z półki gruby tom. Podał go Thourissowi.
- Tu jest historia Imperiu Ergorh. Przeczytaj to a poznasz, jak zachowują się stworzenia cywilizowane.
   Thouriss z niesmakiem popatrzył na księgę.
- Jestem wojownikiem. Nie lubię czytać.
- Ale musisz próbować to stać się mądrzejszy. Wkrótce też będziesz miał towarzystwo. Kogoś, komu będziesz mówił o wszystkim czego się nauczysz. Nie będziesz już dłużej samotny.
   Oczy Thourissa lekko się rozszerzyły.
- Powiedz mi jeszcze raz jej imię?
- Lyrexis. Twoja partnerka będzie nosić imię Lyrexis.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#19 2018-12-04 18:04:18

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 19

Cynober

- Wpadłem na pomysł; ten kto nas schwytał jest dzieckiem – zauważył  Riverwind.
   Ani Catchflea, ani Di An nie zrozumieli o co mu chodzi.
- Ma umysł i zachowania dziecka. Krago jest kimś w rodzaju mentora.
- Ach! – zawołał Catchflea – Zaczynam rozumieć!
- Ja nie – uskarżała się Di An.
- Chodzi o to, jak zachowuje się Thouriss… pytania o najzwyklejsze sprawy, rozdrażnienie gdy zostanie zapytany; to są reakcje typowe dla dziecka, tak?
- Skoro tak mówisz. Tylko co to oznacza?
   Riverwind rozejrzał się po pustej celi. Pochodnie na zewnątrz ledwo cokolwiek oświetlały.
- Nie jestem pewny. Dzieje się tu coś bardzo dziwnego. Jaszczury i ich goblińskie wojsko nie jest tu po to, by budować domy czy uprawiać pola. Jaki jest ich cel?
   Riverwind usiadł i oparł się o kamienną ścianę.
- Cacthflea, masz wciąż te swoje żołędzie?
- Tak, strażnicy mi ich nie zabrali.
- Zapytaj. Zobacz, czy możesz odkryć co tu się szykuje.
   Stary człowiek przeprowadził swój rytuał. Potrząsnął tykwą i wysypał żołędzie na kamienną posadzkę.
- Ha!
   Di An podpatrywała nad ramieniem Catchflea.
- I co widzisz?
   Twarz starego mężczyzny zakryła chmura namysłu.
- Mrok. Śmierć. Żołędzie pokazują śmierć maszerującą przez ziemie.
   Riverwind nachylił się w jego stronę.
- Naszą śmierć?
- Nie jestem pewny.
   Wróżbita uważnie obserwował żołędzie i dotykał je kolejno delikatnie. Riverwind miał kolejne pytanie.
- Zapytaj o Krago i jego cele.
   Żołędzie zagrzechotały w tykwie.
- Ha! – zawołał Catchflea.
   Przyglądał się żołędziom w zdumieniu.
- Nie rozumiem – powiedział marszcząc brwi – Bardzo dziwne!
- Co takiego?
- Żołędzie nazywają go położną? Dlaczego miałyby to robić?
- Położna asystuje przy porodzie – podpowiadała Di An.
- Ten pokazuje go stojącego w mroku z wyciekającymi mu z zamkniętych dłoni srebrnymi kroplami.
- Rtęć – podpowiedziała Di An.
- No i to! Najdziwniejsza odpowiedź ze wszystkich.
   Dla Riverwinda był to tylko żołądź stojący niemal pionowo na twardym kapturku.
- Ziarno zasadzone we krwi. Tak to widzę. Ziarno zasadzone we krwi.
   Cała trójka się mocno skuliła i przywarła do siebie nawzajem jako, że gołe kamienie posadzki przesączały zimnem ich liche odzienie. Nikt nie potrafił do końca pojąć o co chodzi w przepowiedni Catchflea. Przez kilka minut każde było zatopione we własnych, niezbyt wesołych rozważaniach. Na koniec odezwał się Riverwind.
- Musimy ich powstrzymać.
- W jaki sposób? Jest ich wielu i są mocni – sprzeciwiła się Di An.
- Nie wiem. Jeśli jednak tego nie zrobimy to rozszerzająca się ciemność i śmierć z pewnością zawita do naszych domów i rodzin.
- To chyba pewne – powiedział stary obolałym głosem.
- Być może zdołamy przeciągnąć Agharów na naszą stronę…
   Drzwi celi otworzyły się bez żadnego ostrzeżenia. W drzwiach górowało dwóch potężnych goblinów.
- Idziesz z nami, dziewczyno – powiedział jeden z nich.
   Di An przywarła do ramienia Riverwinda.
- Czego ode mnie chcecie?
- Mistrz Krago chce z tobą rozmawiać.
- Nie chcę iść! – syknęła do ucha wojownika z równin.
   Riverwind położył rękę na jej dłoni.
- Bądź odważna – powiedział.
- Chodź, dziewczyno – zamamrotał goblin.
   Di An powoli poszła w stronę drzwi. Strażnicy mieli jedną, lichą latarnię. Di An rzuciła spojrzenie na blade twarze przyjaciół.
- Żegnaj, olbrzymie. I ty też żegnaj, stary olbrzymie – powiedziała a jej głos niósł tony ostateczności.
* * * * *
   Di An zabrano do zrujnowanego pałacu, lecz nie przez fasadę kolumnową gdzie spotkali się już Thourissem. Strażnicy poprowadzili ją blisko podstawy Wschodniego Wodospadu. Tam, pośród hałasu i rozpylonej wody, spostrzegła drzwi w pałacowej ścianie, drzwi sztucznie ukształtowane na podobieństwo pęknięcia w skalnych blokach. Gobliny popchnęły ją w to otwarcie i sam zajęły pozycje na zewnątrz. Wewnątrz było ciasno i ciepło, lecz Di An wciąż drżała. Była teraz w ciemnym przedsionku. Gdzieś, przed nią, wąski korytarz oświetlało ciepłe, pomarańczowe światło. Powoli poszła w stronę tego światła. Całe to miejsce mocno zalatywało wężami. Po chwili spostrzegła dlaczego. Na bokach korytarza znajdowała się cała seria otwartych cel zamieszkanych przez sporą ilość jaszczurowych ludzi. Był to dla nich czas wieczornego posiłku. Rozpinane skórzane stoły uginały się wagi jelenich udźców, kawałów wołowiny i wieprzowiny i całych kurczaków. Jaszczury jadły mięso na surowo. Słychać było trzaskanie kości i rozdzieranie jasnego, wykrwawionego mięsa. Di An przyspieszyła kroku. Raz czy dwa wąskie oko rzuciło spojrzenie w jej kierunku, lecz głównie była ignorowana.
   Przejście kończyło się zakrętem w prawo. Woda ściekała po ścianie przez jakiś przeciek z wodospadu. Di An przyspieszyła kroku. Zanim się zorientowała była już w biegu. Nie za bardzo wiedziała dokąd biegnie i dlaczego biegnie. W powietrzu nagle uniósł się znajomy zapach – zapach gorącego metalu.
   Korytarz kończył się gwałtownie w miejscu gdzie został zablokowany masywnym zawałem skały i potłuczonych kamieni. Na prawo znajdowały się niewielkie drzwi z przybitym pasmem dywanu. Di An ostrożnie odsunęła ten dywan na bok.
- Wejdź - powiedział Krago.
   Siedział w ciężkim, drewnianym fotelu. Wokoło były porozkładane księgi i pergaminy. Po lewej stronie spory piec wydawał ciągły, monotonny dźwięk. Wokół niego uwijała się grupa krasnoludów żlebowych dorzucając węgla do ognia i pompując wielkim, skórzanym miechem. Inni Agharowie tłukli tłuczkami w wielkim moździerzu. Na ich twarzach i dłoniach przykleił się już rudawy kurz. Dwie brudne krasnoludki zbierały dłońmi czerwone skały i wrzucały do moździerza. Krago rafinował cynober.
- Podejdź bliżej – powiedział człowiek.
   Di An podeszła. Pokój był przedzielony wysoką biblioteką; pełne siedem stóp wysokości i przynajmniej trzydzieści długości. Półki były zawalone książkami, zwojami, próbkami kamieni, zlewkami, fiolkami, dzbankami i retortami.
   W pobliskim narożniku stała kamienna, szkliwiona kadź. Podczas gdy Di An podchodziła do fotela na którym siedział Krago jakiś przygarbiony krasnolud minął ją krokiem kaczki. Krasnolud dźwigał na głowie dzban wypełniony po brzegi płynnym srebrem. Wspiął się po krótkiej drabince przystawionej do kadzi i wlał to do niej. Sądząc po dźwięku jaki z tego powstał Di An wywnioskowała, że kadź jest już prawie pełna.
- Prowadzisz ekstrakcję rtęci – powiedziała.
- Ech, tak, prowadzę. Tyle, że kończy mi się ruda. Potrzebuję jeszcze przynajmniej cetnara.
   Krago zapisał coś gęsim piórem na welinowej stronicy. Odłożył pióro.
- Chodź tędy.
   Biblioteka zakręcała pod kątem prostym wydzielając mniejszą, prywatną przestrzeń z całości sporego pomieszczenia. To pomieszczenie też małe nie było. Di An zastanawiała się, co też może się dziać za biblioteką.
- oto jesteśmy. Usiądź.
   Di An wspięła się na wolne krzesło. Krago opadł na prostą, surową ramę łóżka. Skupił swą uwagę na elfie dziewczynie odcinając się od wszelkich hałasów dobiegających od pieca.
- Bardzo interesuje mnie twoja kondycja – zaczął Kaplan – Ty doprawdy nie postarzałaś się w widoczny sposób od czasu gdy miałaś, ile, dwanaście lat? Trzynaście?
- W mierze ludzi, tak – odparła Di An.
- I to zdarza się i inym w twoim kraju?
- Coraz to częściej i częściej/
- Interesujące.
   Krago wciąż uważał, że ojczyzną Di An jest Silvanesti.
- Czy mędrcy twego kraju wiedzą skąd się takie zjawisko bierze? – spytał nachylając się w jej stronę i opierając dłonie o kolana.
- Jest to przedmiotem dyskusji - odparła – Najczęstszą odpowiedzią jest, że dymy i opary z naszych odlewni i kuźni zbierają się w … już miała powiedzieć „jaskini” lecz szybko się zorientowała … w powietrzu i że to wywiera wpływ na nasze matki, kiedy są ciężarne.
- Opary metaliczne zatruwające nienarodzonych – mruknął Krago kiwając głową – To może się zgadzać z moimi własnymi eksperymentami. Hmmm.
   Poszukał pióra i czegoś, na czym mógłby pisać
- Jakiego rodzaju metale twój lud wytapia? – spytał przetrząsając jednocześnie szaty.
- Przeróżne. Żelazo, miedź, ołów, srebro, złoto, cyna.
- Nie rtęć? – przerwał poszukiwania.
- Jest dla nas mało użyteczna. Poza tym, wydobycie rudy jest niebezpieczne – powiedziała i pomyślała o pokrytych kurzem krasnoludach żlebowych – Czyżbyś nie zauważył chorób wśród żlebowców?
- Och. Nie zwracam na nich zbyt wiele uwagi. Robotnikami zajmuje się Thouriss. Ja właściwie tylko określam cel ich pracy.
   Krago wydawał się dość łagodny więc Di An odważyła się na własne pytanie.
- Do czego używasz takich ilości rtęci? Bijesz złotą monetę?
   Roześmiał się głośno.
- Nic tak pospolitego! Nie, po prostu ten metal ma wielkie znaczenie w mojej pracy, to wszystko. Ale wracając do ciebie; twoja wieczna młodość, to coś bardzo cennego.
- Ja nazywam to przekleństwem.
   Krago ze zdumieniem uniósł brwi.
- A to czemu?
   Odwróciła od niego wzrok.
- Pozostać dzieckiem zarówno co do wyglądu jak i charakteru? Nigdy nie dorosnąć? Nigdy nie poznać miłości partnera? – znów nań spojrzała – Ja to nazywam przekleństwem.
- Wielu ludzi dałoby wszystko, by żyć po kilkaset lat, nawet w ciele dziecka – powiedział Krago – Mieć tyle czasu na badania. Mieć czas by zobaczyć urzeczywistnienie dekad pracy.
   Popatrzył niewiele widzącym wzrokiem.
- Pusty czas, puste dekady.
   Popatrzył na nią z góry na dół.
- Prawdopodobnie jest lekarstwo na twoją… niedyspozycję.
   Oczy jej się rozszerzyły.
- Lekarstwo? Miałbyś takie lekarstwo?
   Krago postukał się palcem po policzku i zmarszczył brwi, skoncentrował się.
- Zanieczyszczenie krwi, jak sądzę, trzyma cię wciąż w tym stanie. Mam eliksiry, mogące oczyścić krew.
   Obrócił się i przejrzał półki stanowiące ścianę kwatery sypialnej. Mamrocząc coś do siebie podszedł do sekcji półek w pobliżu Di An i popukał w kilka fiolek i butelek.
- Było tu coś takiego… - powiedział.
   Butelko dzwoniły głośny gdy przetrząsał zawartość półki.
- Aaa, to – podniósł pożółkła, szklaną butelkę z tyłu półki i oczyścił ją z kurzu – Cztery krople tego, wzięte w czasie gdy Srebrny Księżyc dominuje powinno oczyścić krew z zanieczyszczeń metalicznych – dodał – Mógłby to być fascynujący eksperyment.
   Odłożył butelkę na niższą półkę i popatrzył na Di An.
- Chociaż nadal nie pojmuję dlaczego chcesz się zestarzeć i w końcu umrzeć.
   Di An wpatrywała się w butelkę. Próbowała sobie wyobrazić, jakby to było być dorosłą. Tak wiele razy już przez ponad dwa stulecia przeklinała swą maleńkość, swe dziecięce ciało. A na dodatek od czasu spotkania z mieszkańcem równin jej marzenie dorosłości wyraźnie się wzmogło. Czy Riverwind spojrzałby na nią inaczej gdyby była naprawdę kobietą?
   Z narożnika w którym pracowały przy piecu krasnoludy żlebowe dobiegł potężny trzask. Zbieracze rudy zrzucili kolejny ładunek cynobru prosto na pracujących przy moździerzu więc obrażona grupa goniła teraz zbieraczy wokoło i starała się trafić ich sporymi kawałami rudy. Niezależnie od powagi sytuacji, cała zabawa przebiegała w niesamowitej ciszy. Żaden z krasnoludów żlebowych nie wydał najmniejszego dźwięku.
- Dlaczego są tak cicho? – spytała Di An – Myślałam, że oni gadają bez przerw.
- Thouriss kazał im wyrwać języki by nie mogli opowiadać o tym co widzieli – wyjaśnił obojętnie Krago – Muszę tam interweniować.
   Pozostawił ją siedzącą przy stole i odszedł uspokoić krasnoludy. Di An żal było nieszczęsnych żlebowców, lecz i tak całą jej uwagę pochłonęła żółta butelka na półce. Nie potrafiła od niej nawet odwrócić wzroku. Czy ma ją wziąć teraz? Nie wiedziała nic o księżycach Krynnu i ich pozycjach na niebie. Czy Krago naprawdę może jej pomóc?
   Obejrzała się przez ramię. Krago był zatopiony w kłótnię z Agharami. Opowiadali mimicznie o swej niedoli, lecz on kazał im wracać do roboty. Di An zeskoczyła z krzesła i pochwyciła butelkę. Zębami wyciągnęła korek i odmierzyła cztery krople na wierzch dłoni. Zlizała oleisty płyn i zakorkowała butelkę.
   Odstawiła butelkę na miejsce. Język Di An całkowicie zdrętwiał w miejscu gdzie dotknął go eliksir. Odrętwienie przesuwało się w dół gardła i obejmowało szczęki. Oczy zaszły jej łzami. W uszach zaczęło dzwonić. Przecież lekarstwo nie powinno szkodzić – miłosierni bogowie, sama się otruła!
- Nie! Nie! – krzyczał Krago – Włożyć rudę do moździerza!
   Dziewczyna nie była w stanie utrzymać się na nogach. Wody – natychmiast musiała napić się wody. Powłócząc nogami przeszła całą długość biblioteki i przez łzy wypatrywała ratującego życie napoju. Księgi i cała biblioteka pływały jej przed oczami. Gorączka grzmiała w żyłach. Ledwie mogła zaczerpnąć powietrza.
   Na wysokości jej twarzy wystawał z biblioteki kawał drewna, zwykły patyk. Żeby tylko nie upaść ślepo cg ochwyciła. Przesunął się w dół. Z cichym trzaskiem cała sekcja biblioteki przesunęła się do środka. Spłynęło na nią dziwaczne światło. Nawet o tym nie myśląc otworzyła Di An tajne drzwi do ukrytej części komnaty. Weszła do środka mając nadzieję na znalezienie wody. Jak przez mgłę słyszała krzyk Krago za plecami gdy tylko przeszła drzwi.
   W środku było bardzo jasno, lecz ciepło było tu mniej intensywne. Di An potknęła się i upadła na progu i dalej już poruszała się tylko na czworakach. Musiała pozostać w tej pozycji przez jakiś czas bowiem następne co pamiętała to postać Krago podnosząca ją na nogi.
- Co tutaj robisz? – krzyczał na nią patrząc na nagle pobladłą twarz dziewczyny – Zażyłaś eliksir?!
   Di An mało przytomnie potwierdziła skinieniem.
- Głupia dziewczyna! Czas jeszcze nie jest prawidłowy! Kto wie, jak to na ciebie wpłynie?
   Blask jakby osłabł, lecz Di An rozumiała, że jest to raczej efekt eliksiru niż wnętrza pomieszczenia. Opierała się o wewnętrzną ścianę biblioteki. Czuła jak ból żołądka dosłownie tnie jej całe ciało. Odetchnęła z trudem i zgięła się wpół. Ręka Krago spoczęła na jej barku.
- Wypij to – powiedział.
   Wyprostowała się trochę i spostrzegła, trzyma on fiolkę w wyciągniętej ręce. Nie obchodziło jej, co jest w tej fiolce byle ją to uratowało. I uratowało. Powstrzymało ból. Detale pomieszczenia nagle były czysto widoczne a dzwonienie w głowie całkiem ustało. Di An spojrzała wokoło i spostrzegła, że pomieszczenie jest całe wypełnione dziwacznymi aparatami. Na ścianach wymalowano magiczne kręgi; kamienną posadzkę pokrywały pieczęcie i runy dziwnego przeznaczenia. Dwa rzędy alembików, pelikanów i retort destylacyjnych ustawione były pod ścianą. A na środku była ogromna kadź wykonana z grubego szkła wzmocnionego dodatkowo metalowymi taśmami. Teraz, gdy tortury ciała zelżały, pojęła dziwność całego pomieszczenia. Nie miała pojęcia, do czego mogłoby ono służyć.
- Co? Co to jest? – wychrypiała.
- Równie dobrze możesz to wiedzieć – powiedział Krago opuszczając ramiona.
   Z westchnieniem poirytowania Krago ujął dłoń dziewczyny.
- Podejdź i ujrzyj koronne osiągnięcie mej pracy.
   Ośmiostopowej średnicy kadź była po brzegi wypełniona rtęcią. Na wpół zanurzone pływało srebrnej kąpieli jeszcze nie uformowane coś. Przynajmniej szczegóły jeszcze nie były uformowana; generalny kształt był jasno widoczny. Dwoje ramion, dwie nogi, głowa … to coś było czerwone i połyskujące, zupełnie jak świeże, surowe mięso. Twarz nie posiadająca charakteru była już przedzielona ustami. Igłokształtne zęby wystawały z bezkrwistych dziąseł tego czegoś.
- Co to jest? – pytała Di An bojąc się podejść choćby o krok bliżej.
- Mój akt stworzenia – powiedział Krago – Nazywam ją Lyrexis.
- Ją?
- Tak, to płeć żeńska, nie pomyl się. Będzie wartościową samicą dla Thourissa.
   Samica Thourissa! Di An podeszła jeszcze jeden krok bliżej do kadzi. Zarys łusek był widoczny na przezroczystej skórze. Twarz stwora była płaska i bardziej proporcjonalna niż męskiego jaszczura, lecz bynajmniej nie ludzka. Kości policzkowe wysokie i szeroko rozmieszczone, czaszka masywna lecz dobrze ukształtowana.
   Żebra wyglądały jak ciemne smugi pod skórą. Jeszcze głębiej poruszała się jakby podwójna pięść, serce stwora, posyłając strumień krwi w wąskie i dobrze widoczne naczynia. Gdy cień Di An spoczął na twarzy Lyrexis, stwór wyraźnie skręcił tułów i zwrócił na nią  niewidzące spojrzenie. Di An zachłysnęła się i odskoczyła w tył.
-To jest żywe! Patrzy na mnie! – wyszeptała.
- Oczywiście, że jest żywe. Niewiele miałoby to sensu gdyby nie było żywe. I tak naprawdę wcale cię nie widzi; na razie tylko reaguje na światło i cień, ciepło i chłód.
   Di An się wycofała.
- To… to straszne – mamrotała.
- Straszne? Straszne?
   Krago odrzucił kaptur z głowy i z pogardą popatrzył na elfią dziewczynę.
- To jest osiągnięcie o jakim nie marzył żaden z alchemików Krynnu, żaden się nawet nie ośmielił podjąć próby. A ja odniosłem sukces. Wykreowałem życie. To jest tryumf, mała, głupia dziewczynko! Całkowity i ogromny tryumf!
- Tylko dlaczego? Dlaczego stwarzać coś takiego?
   Krago popatrzył na niedokończonego stwora z dumą i fascynacją.
- To jest wyzwanie – powiedział – Stworzyć rasę istot tak potężnych, że nikt im nie dorówna.
   Di An zaczęła się rozglądać za drogą wyjścia.
- A co z twym własnym ludem? Czy naród jaszczurów nie pójdzie na wojnę z ludźmi?
   Krago popatrzył na ciało w kadzi z podziwem a wtem rozległ się potężny głos.
- Krago jest lojalny tylko wobec swej sztuki. Czyż nie tak, Krago?
   Thouriss wypełnił sobą sekretne przejście w bibliotece. Di An mogła zobaczyć ciągnący sią za nim  sznur strażników.
- Ech? O, to ty. Czego chcesz, Thouriss? – młody kapłan był wyraźnie rozproszony.
- Co to stworzenie tu robi? – spytał Thouriss wskazując na Di An.
- Och, wezwałem by omówić problem jej problem wieku i braku starzenia. Przez głupotę zażyła mojego eliksiru oczyszczającego i zawędrowała tutaj.
- A więc powiedziałeś jej o nas? I o Lyrexissssss? – ostatnie sylaby zakończył wyraźnym sykiem.
   Thouriss przemaszerował przez komnatę i chwycił Di An za ramię.
- Puść mnie! Ja nic nie wiem! – zawołała.
   Walka z takim chwytem przypominała mocowanie się z imadłem.
- Doprawdy nie sądzę, żeby cokolwiek złego mogło z tego wyniknąć – lekceważąco stwierdził Krago.
   Thouriss jakby to przez chwilkę rozważał po czym wybuchnął śmiechem.
- Prawda. Może nawet powinna wiedzieć. Opowiedz je historię, Krago. Powiedz jej o wszystkim.
   Krago nie potrafił odrzucić szansy takich przechwałek. Wezwał jednego z cichych krasnoludów żlebowych.
- Przynieś krzesło – powiedział.
   Krzesło przyniesiono i Krago popchnął Di An w jego kierunku.
- Siadaj – powiedział.
   Sam też usiadł wygodnie i zaczął opowieść.
- Smokowcy, wy nazywacie ich jaszczurowymi ludźmi, powstały dzięki akcji magicznego zaklęcia rzuconego na jaj smoków powiązanych z Dobrem – powiedział Krago – jako pierwszych użyto jaj smoków spiżowych a z tego powstały smokowce Baaz. Potem powstały Kapak, smokowce miedziane, a potem Bozak, które widziałaś w Xak Tsaroth. One powstały z jaj smoków brązowych. Każda rasa ma własne, specjalne zalety oraz słabości. Ogony i skrzydła na ten przykład nie są jednakie pośród smokowców. Na dodatek trudno je czasem wpasować w pancerz, czy też zrobić z nich kawalerię.
   Di An nie wiedziała nic o wojnach na Krynnie by pozbyć się smoków, nie wiedziała też, że smoki stały się stworzeniami mitycznymi dla mieszkańców powierzchni. Jeszcze mniej wiedziała o smokowcach, lecz starała się słuchać uważnie.
- Tylko dlaczego to wszystko robicie? – spytała wyraźnie zakłopotana nowo nabytą wiedzą.
   Odpowiedział Thouriss.
- Taka jest wola Takhisis, Królowej Mroku. Zamierza zbudować armię smokowców by z nimi podbić cały Krynn.
- I to zło czynicie tak chętnie? – spytała Krago.
- Nie bądź impertynencka – ostrzegał Thouriss.
   Di An odsunęła się od niego.
- Jak już mówiłem – ciągnął niezrażony Krago – Zmieniające się rodzaje smokowców powodowały problem. Drugim problemem był fakt, że istnieje tylko określona liczba smoczych jaj a Królowa Mroku, w związku z budową i utrzymaniem armii, potrzebuje stałego dopływu wojowników.
- Zadanie powierzono władcy Xak Tsaroth – wtrącił Thouriss – Wspaniałej, zwanej Khisanth.
- Czarny smok – wyjaśnił Krago.
- Czarny smok? Tutaj?
   Di An już się podniosła, lecz po to tylko by łuskowe, mocarne ramię Thourissa usadziło ją na powrót na stołku.
- Nie obawiaj, elfie. Wspaniały jest daleko, w tej chwili spotyka królową.
   Przemówienie Krago zostało przerwane przez delegację krasnoludów żlebowych, którzy weszli z próbkami rudy. Młody człowiek opuścił swe miejsce i poszedł w stronę drzwi do tajnego pomieszczenia. Dokładnie dotykiem palców popróbował rudy i stwierdził, że nadaje się do wytopu. Kiedy wrócił miał na twarzy ślady sadzy a haft szaty był czarny od popiołu.
- Gdzie to ja byłem? – powiedział siadając lekko na krześle.
- Mówiłeś o potrzebach Królowej jeśli chodzi o wojowników – entuzjastycznie podpowiedział Thouriss.
   Lubił chyba słuchać tej historii, choć bez wątpienia wiele razy już jej wysłuchiwał.
- Och, tak. No cóż, Khisanth rozesłał swych agentów do wszystkich zakamarków Ansalonu szukając remedium na problemy Królowej. Kilku z nich przybyło do Sanction, gdzie właśnie przebywałem w areszcie pod zarzutem rabowania grobów i uprawiania heretyckiej magii. Całkowita pomyłka, zapewniam, lecz bardzo dla mnie niewygodna. Wynjąłem dwóch mieszkańców Sanction do wykopania świeżo pochowanych ciał bym mógł przeprowadzić kilka testów alchemicznych jakie już przygotowałem. Eliksiry przywróciły ciała do ruchu, lecz nie do życia – ciężko westchnął na samo wspomnienie – Może chodziło o zbyt wiele sproszkowanej miedzi, lub też…
- Krago – niecierpliwie warknął Thouriss.
- Co? A, tak. Wynajęci ludzie spanikowali, upili się i wygadali wszystko ojcom miasta. Zostałem schwytany i skazany na śmierć. Gniłem w więzieniu aż wreszcie agenci Khisantha mnie wydostali i przenieśli do Xak Tsaroth. Khisanth złożył mi propozycję: nieograniczone środki na przeprowadzanie takich eksperymentów jaki uznam za potrzebne, tak długo, jak pracuję nad kreacją rasy super silnych, super inteligentnych smokowców, które będą w stanie rozmnażać się tak, jak inne rasy.
- A ty się zgodziłeś – głos Di An był ledwie szeptem.
  Krago zamrugał błękitnymi oczami.
- Oczywiście. To była brzemienna w skutki oferta, która całą pracę mego życia uczyniła wykonalną. Zamierzałem wykreować życie!
   Zerwał się na równe nogi i pomaszerował do kadzi z rtęcią.
- Widzisz, zrozumiałem, że istnieje fundamentalna przyczyna powiązania smoków Dobra z metalami.
   Podniecenie wypełniło głos Krago, wskazującego na kadź.
- Jest otóż harmoniczna zależność między wibracjami eterycznymi wyższej płaszczyzny magii a porządkiem czystych metali.
   Di An była zdezorientowana. Rzuciwszy spojrzenie na Thourissa spostrzegła, że i on nie nadąża za wyjaśnieniem.
- Jeśli więc tak jest – kontynuował Krago – to jest możliwe tworzenie smoków z każdego, czystego metalu! Rozumiesz? Poza złotem, srebrem, brązem i spiżem można mieć smoki  ołowiane, rtęciowe, z elektrum i ich mieszanek!
    Widoczny żar rozpalił poważnego, młodego kapłana.
- Wybrałem rtęć bowiem jest łatwa w operacjach. Zawsze jest cieczą a to eliminuje zagrożenia związane ze stapianiem. Khisanth nakazała krasnoludom żlebowym oraz Bozakom dostarczać wszystkiego, czego potrzebuję. Wkrótce będę miał rtęć, wysublimowane arkana i niebiańskie połączenie, którego potrzebuję. A wszystkiego, czego potrzebowałem to jedno, przydatne jajo.
   Krago odwrócił się od Di An i położył dłonie na krawędzi kadzi.
- Khisanth była ostrożna jeśli chodzi o ryzykowanie smoczego jaj w pierwszej próbie, więc wybrałem jaj lądowego węża. Rosną szybko i mają wiele potomstwa. Kiedy więc czarny księżyc, Nuitari, znalazł się ascendencie zanurzyłem jajo w kąpieli rtęciowej. Odpowiednie proszki dodano i zaczęto inkantację. Po sześciu tygodniach urodził się Thouriss. Był w pełni rozwinięty fizycznie, lecz umysła miał tak pusty jak u noworodka.
   Krago się uśmiechnął.
- Ofidian, tak nazwałem jego rasę. Edukacja i trening Thourissa jako wojownika rozpoczął się natychmiast. Teraz zaś, w wieku czterech miesięcy, przerasta każdego Bozaka w tym mieście.
   Thouriss ostro syknął. Łatwo można było dostrzec przyjemność i satysfakcję wypływające z takiej pochwały.
- Khisanth była tak zadowolona z Thourissa, że uczyniła go komendantem wszystkich swych wojowników i sama odeszła z nowinami do Królowej – powiedział Krago – ja z kolei pozostałem, by przeprowadzić drugą część wielkiego projektu, stworzenie dla Thourissa wartościowej partnerki, która stanie się matką nowej rasy. Lyrexis, jak ją nazwałem, rośnie od czterech tygodni. Gdy Khisant powróci to mam nadzieje na zaprezentowanie jej w pełni ukształtowanej samicy ofidiana.
  Di An siedziała z szeroko otwartymi ustami mimo, że Krago już skończył. Ten oto człowiek z taką swobodą opowiadał o koszmarze jaki sprowadza na własny lud, na własny świat. Przecież zniszczy świat tak, jak Li El nie zniszczyła Hest.
- Nic nie może nas powstrzymać – dumnie dodał Thoriss – Każdy przemijający dzień zwiększa moją siłę i mądrość. Gdy moja partnerka będzie już gotowa ruszę z inwazją na południowy Ansalon.
   Wsunął zimne, twarde palce w krótkie włosy Di An i podniósł jej głowę.
- Elfy Qualinesti mają reputację dzielnych wojowników. Nie mogę się doczekać chwili, gdy rozleję ich krew.
- Na razie rozmowę skończyliśmy, dziewczyno – przyjaźnie powiedział Krago – Mam ją odesłać z powrotem, Thouriss?
- Tak – syknął Thouriss.
    Puścił Di An i spojrzał na to coś, co wciąż pływało w rtęci.
- Wspaniała będzie chciała przesłuchać ją i jej przyjaciół – powiedział – Bęziemy przechodzić przez ziemie Que-Shu w drodze do Solace. Oszacowanie sił barbarzyńców może być użyteczne.
   Dwójka goblińskich strażników chwyciła Di An pod ramiona i uniosła w powietrze. Zanieśli ją tak do celi, którą dzieliła z Riverwindem i Catchflea. Gdy drzwi celi się otworzyły wysoki wojownik był już na nogach. Di An pognała do niego gdy tylko jej stopy dotknęły posadzki. Owinęła go szczupłymi ramionami a drzwi celi zostały zamknięte z trzaskiem.
- Wszystko w porządku? – cicho spytał Riverwind.
- Widział coś najstraszniejszego! – powiedziała tuląc się doń rozpaczliwie – Widziałam… widziałam…
   Riverwind posadził Di An i sam usiadł obok. Trzymając jej zimne jak lód dłonie spytał cicho.
- Co widziałaś, maleńka?
- Widziałam… koniec naszego świata!


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#20 2018-12-07 17:24:57

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Riverwind z równin

Rozdział 20

Najstarsza sztuczka

   Di An w końcu uspokoiła się na tyle by zrelacjonować co widziała i słyszała. Kiedy skończył zapadła cisza. Cała trójka milcząco siedziała na posadzce w półcieniu. Długo nikt się nie odzywał. W końcu Riverwind zacisnął dłonie.
- Zbyt długo już byłem bezczynny. Wszystkie mysli pochłaniała tylko moja wyprawa. Jeśli jednak Thouriss, ta smoczyca i sama Królowa Mroku zamierzają siać zniszczenie w mojej ojczyźnie i zniewolić mój lud to nie ma sprawy świętszej niż ich powstrzymanie.
- W jaki sposób? – powiedział Catchflea – Nie mamy broni i jest nas tylko troje przeciw setkom.
- W jaki sposób moglibyśmy choćby uciec z tego pomieszczenia? – pytała Di An.
- Musimy się wydostać zanim smok wróci. Kiedy już tu będzie, nie będziemy mieli żadnej szansy na przeżycie – powiedział Riverwind.
   Trochę nieobecnym ruchem rysował jakieś kreski palcem na piasku.
- Kiedy się stąd wydostaniemy to chcę, żebyście oboje opuścili Xak Tsaroth tak szybko jak tylko zdołacie. Skierujcie się do Que-Shu i zanieście wieści! Jeśli Thouriss sądzi, że pokona nas łatwo to czeka go gorzka lekcja.
- Nie zamierzasz chyba poświęcić życia, tak? – spytał Catchflea.
   Riverwind położył wielką dłoń na ramieniu starego.
- Nie mam zamiaru umierać – powiedział prosto – Goldmoon mnie oczekuje. To wystarczający by chcieć żyć.
   Di Ad drżąco westchnęła. Roverwind początkowo pomyślał, że właśnie zranił jej uczucia. Była zgięta wpół i masowała cieniutkie jak u ptaka kostki.
- Co się dzieje? – spytał.
- Ból – odparła – W kościach.
- Bili cię?
- Thouriss? Nie, nie – wykrzywiła twarz i zacisnęła z bólu pięści – Chodzi o ten eliksir, który wypiłam.
- Mądre to nie było – powiedział Riverwind.
- Krago dał ci antidotum, tak? – spytał Catchflea.
- Tak myślałam… - Di An aż miauknęła z bólu – Czuję jakby ktoś urywał mi stopy!
   Riverwind niepokoił się dziewczynę. Nie mieli pojęcia jakie efekty może wywołać eliksir Krago. Gdy próbował pomóc i rozmasować kostki skrzywiła się tylko i odepchnęła jego dłonie. Patrzył na Di An masując drżące stopy a pewna myśl powoli formowała mu się w głowie. Uśmiech powoli wypływał na usta wojownika. Zaczął sobie przytakiwać.
- To może zadziałać – mruknął.
   Szybko wyjaśnił towarzyszom jaki pomysł przyszedł mu do głowy.
- Jeśli gobliny nie przywykły do radzenia sobie z jeńcami rasy Di An, to mogą się nabrać – powiedział.
- Nie będę nawet musiała udawać – syknęła Di An – To naprawdę boli!
    Riverwind ze współczuciem uścisnął jej rękę a potem podszedł do drzwi i przykucnął tuż obok nich. Catchflea stanął kilka stóp dalej tak, by dobrze go było z drzwi widać. Di An odsunęła dalej i leżała prosto w smudze światła od drzwi.
- Jestem gotowa – szepnęła.
- Gotów, tak.
   Riverwind skinął głową a Catchflea zaczął uderzać w drzwi.
- Na pomoc! Na pomoc, straż! Dziewczyna choruje!
   Przyłożył ucho do drzwi. Cisza, żadnego dźwięku. Walnął jeszcze raz w grube drewno.
- Starż!  Straż! Dziewczyna chora! Pomocy!
   Ponownie zaczął nasłuchiwać.
- Ktoś nadchodzi! – syknął.
   Odgłosy ciężkich stąpnięć oznajmiały nadejście goblina. Ten zaś uniósł wyżej latarnię a wtedy snop światła wpadł do celi przez niewielkie okienko w drzwiach. Riverwind napiął mięśnie. Catchflea cofnął się od drzwi.
- Stul gębę – huknął goblin i zaczął się już odwracać.
   Catchflea i Riverwind wymienili zdesperowane spojrzenia. Nagle celę wypełniło rozrywające nerwy wycie. Di An trzymała się z brzuch.
- Pomocy! – wrzeszczała.
   Światło latarni powróciło.
- Gadałem, cicho tam! – wychrypiał goblin.
   Catchflea szybko dobiegł do drzwi i docisnął twarz do okna.
- On ma chyba Gorączkę Lemijską! Zabierzcie ją, nim nas tu wszystkich zarazi! Błagam! – bełkotał – Wasz komendant chce nas żywych! Jak dostaniemy tej gorączki, to wszyscy umrzemy! Szybciej!
   Po paru sekundach wahania strażnik warknął.
- Ty do tyłu.
   Catchflea natychmiast odskoczył a Riverwind ponownie się napiął. Zagrzechotała zasuwa w zamku. Cięzkie drzwi szeroko się otworzyły. Wąski promień światła okrytej latarni wpadł do celi odkrywając Di An zwijającą się z nieudawanego bólu.
- Odstąp – zagrzmiał chrapliwy głos goblina.
   Catchflea cofał się aż jego stopy znalazły się przy głowie Di An. Goblin wchodził powoli z latarnią w lewej a ciężką maczugą w prawej ręce. Riverwind odczekał aż uchwyt maczugi będzie wystarczająco blisko, by go chwycić. Skoczył.
   A strażnik w tym momencie zaświecił mu w twarz. Riverwind na sekundę oślepł, lecz zdążył zamknąć dłoń na rękojeści maczugi. Goblin uderzył go latarnią w głowę. Rozproszony tym atakiem Riverwind nie dostrzegł jak Catchflea zrzuca połataną koszulę i zarzuca ją na głowę goblina.
   Latarnia wprawdzie uderzyła Riverwinda w głowę, lecz zarówno bujna czupryna jak i opaska na dłoni zahamowały cios. Gdy oprzytomniał okazało się, że nie może wyrwać maczugi z rąk goblina. Opuścił bark i walnął nim wroga. Goblin był o dobrą głowę niższy od Riverwinda, lecz ważył przynajmniej dwa razy tyle co człowiek. Obydwaj huknęli o ścianę. Strażnik wrzasnął, lecz krzyk został stłumiony koszulą Catchflea. Porzucił latarnię by lepiej chwycić Riverwinda. Oliwa z lampy się rozlała i zapaliła. Malutkie strumyki płomieni zatańczyły na posadzce dodając dziko tańczących cieni na ścianach.
   Nie zważając na rozdzierający ból Di An wstała i rzuciła się na strażnika. Oplotła ramionami mięsistą nogę i zatopiła w niej zęby. Tuż pod kolanem mięso kazało się relatywnie miękkie. Goblin wrzasnął i chwycił dziewczynę zębami. Niemal żelazne kły odwróciły ją na wznak i rozdarły miedzianą koszulę.
   Riverwind wytrącił strażnikowi maczugę. Uderzyła o posadzkę. Skoczył w tył, chwycił maczugę i dwoma szybkimi uderzeniami położył goblina. Oliwne płomyki zapełgały jeszcze trochę i zgasły.
   Cała trójka stała ciężko dysząc.
- Ktoś jest ranny? – Riverwind zdołał wydusić pytanie.
- To znaczy, poza nim? – Catchflea już odzyskał koszulę.
   Goblin miał za pasem zgrabny nóż. Riverwind podał go Di An. Na plecach miedzianej koszuli Di An widniało spore rozdarcie. Goblin zdarł też sporo farby z tkaniny i teraz widać było połyskującą miedź. Wzięła nóż od Riverwinda i wsunęła za swój tkany pasek.
   Przedsionek był pusty. Tak samo i ulica na zewnątrz choć pochodnie świeciły wzdłuż fasady zrujnowanej, okrągłej wieży.
- Dokąd idziemy? – szepnął Catchflea.
- Na powrót do jaskini – odparł Riverwind.
- Jaskini! Dlaczego?
- Ciszej mów. A gdzie jeszcze moglibyśmy pójść?
   Łomot ciężkich kroków osadził ich na miejscu i przeraził. Riverwind szybko popchnął Catchflea przed siebie i obaj wpadli schronić się pod niską, zburzoną ścianę. Di An skryła się w cieniu budynku straży. Dwa gobliny, oba okryte zienomi oponczami, przemaszerowały tuż obok.
- Ilu dziś powiesiliśmy? – spytał jeden.
- Sześć – odparł drugi.
Nie wygląda by ich to bardzo obeszło – warknął pierwszy.
- Są zbyt głupi.
   Pomaszerowali dalej.
- Thouriss bierze odwet na krasnoludach żlebowych! – powiedział Catchflea.
- Słyszałem – ponuro odparł Riverwind.
   Pomachali do Di An, żeby dołączyła. Błyskawicznie przemknęli przez potrzaskaną i zrujnowaną ulicę do zwalonej wieży. Stamtąd widzieli już dziurę, która prowadziła do jaskiń.
   Była zablokowana.
   Gobliny zawaliły wejście gruzem a w Xak Tsaroth tego było akurat mnóstwo. Zawsze opanowany Riverwind był już teraz bliski rzucania najgorszych przekleństw przeciw niesprawiedliwym bogom. Di An cicho łkała.
- Cii, znajdziemy inną drogę – pocieszał ją Catchflea.
- To nie to – jęknęła – Kolana potwornie bolą!
- Ból idzie do góry, tak – mruknął Catchflea.
   Przytulił płaczącą dziewczynę przegarnął dłonią krotkie włosy. Ku jego zdumieniu wiele z nich zostało mu w dłoni. Catchflea dyskretnie je odrzucił i zachowal ciszę, lecz gdzieś w głębi poczuł wielki niepokój o Di An. Co też eliksir Krago jej uczynił?
- Pójdziemy do miasta Agharów – zdecydował Riverwind – Może tam znajdziemy jakichś sprzymierzeńców.
- A jeśli oni oddadzą na w ręce jaszczurów? – spytał Catchflea – Żeby zyskać uznanie w oczach Thourissa?
- Krasnoludy żlebowe są głupie, nie okrutne – zauważył Riverwind – Poza tym, nic lepszego nie przychodzi mi do głowy.
   Dwójka goblinów minęła już róg ulicy i kierowała się w stronę Dworu Przyjęć.
- Idziemy – powiedział Riverwind.
   Przecięli ulicę naprzeciwko starej wieży. Di An ledwo mogła iść, nie mówiąc o cichym stąpaniu, więc Riverwind wziął ją na ręce. Mieszkańcowi równin wydało się, że dziewczyna jest teraz trochę cięższa. Podobnie jak Catchflea, i on nie powiedział nic, nie chciał dodawać dziewczynie powodów do strachu. Jego własne obawy znacznie wzrosły.
   Ulica po drugiej stronie była przecięta głęboką szczeliną. Biegnący nią strumień spływał do środka starej drogi i z pluskiem wpadał do dziury. Riverwind i Catchflea przebrnęli przez sięgającą im kolan wodę. Dokładnie przed nimi odgałęziała się kolejna ulica. Ślepe ściany siedziby krasnoludów żlebowych nie mówiły nic o tym, kto lub co jest po drugiej stronie. Jakieś światło nadchodziło z głębi bocznej uliczki. Poszli dalej jedną grupą… Riverwind wciąż niosący Di An… oraz drepczący za nim Catchlfea trzymając się zacienionej strony ulicy. Zatrzymali się na rogu gdzie Riverwind delikatnie położył Di An na ziemi.
   Riverwind skulił się do bruku i ostrożnie popatrzył za róg. Na końcu krótkiej alejki znajdował się niewielki placyk a tam, w świetle wielu pochodni, znajdował się straszny widok. Gobliny zbudowały szubienicę na której teraz wisiał już tylko jeden, samotny krasnolud żlebowy. Riverwind szeptem opisał sytuację towarzyszom.
- Rodziny pewnie już pozostałych zabrały – powiedział Catchflea – Zastanawiam się, kim może być ten samotny biedak, który wciąż tam wisi.
- Kimkolwiek by nie był, to nie zasługuje na taki los – odparł Riverwind – Zamierzam go odciąć.
- A jeśli ktoś cię zobaczy? – spytała Di An.
   Lecz mieszkańca równin już nie było. Prześlizgnął się wokół rogu i powoli posuwał wzdłuż ulicy. Odczepił maczugę od pasa i rozpłaszczył się na pobliskiej ścianie. Pochodnie rzucały cień na goblina myszkującego po drugiej stronie ulicy. Strażnik na posterunku. Riverwind znalazł niewielki kamień i cisnął nim na placyk. Strażnik natychmiast nastawił pikę i zawarczał.
- Kto idzie?
   Skoro nikt nie odpowiedział strażnik postąpił krok naprzód. Riverwind mógłby teraz sięgnąć do krzywej, żelaznej głowni jego piki. Goblin miał już wrócić na miejsce gdy cisnął kolejny kamień w najciemniejszy zakątek placu. Strażnik zrobił trzy kroki. Nigdy nie zobaczył jak Riverwind spuszcza mu maczugę na głowę. Zaciągnął ciężkiego stwora do alejki. Wdział opończę goblina i jego hełm a pikę zarzucił na ramię. Wymaszerował na środek placu. Po lewej stronie miał jeszcze dwójkę goblinów, lecz oni na swoich nie zwracali uwagi.
   Riverwind wkroczył na kamienny podest stanowiący podstawę szubienicy. Biedny krasnolud żlebowy był teraz odwrócony plecami za co nawet Riverwind był wdzięczny losowi. Podparł ramieniem małego grubasa i ostrzem piki przeciął linę. Opuścił malca i złożył na rusztowaniu.
   To był Brud Stonesifter.
   Thouriss odniósł sukces. Riverwind poczuł jak ciężka buła zalega mu w gardle. Wraz z wieloma ziomkami Brud cierpiał i umarł z ich powodu ponieważ zmusili ich do udzielenia pomocy.
- Tak mi przykro – szepnął.
- Hę? – mruknął Brud.
   Riverwind omal nie padł z wrażenia.
- Mówiłeś coś? – syknął popatrując jednocześnie na dwójkę goblinów. Stali nieopodal, lecz byli zatopieni w pogawędce. Nic nie słyszeli.
- U-ha. Brud głodny. Masz nogę szczura do gryzienia?
   Odłożywszy na bok zwyczaje żywieniowe Agharów Riverwind i tak był zdumiony.
- Widziałem jak wisisz! Jak możesz być żywy?
- Trochę liny nie rani Brud. Każdy ze Sludów ma kark z żelaza. Gulpowie też twardzi. Bulpowie miękki. Oni…
- Nieważne. Musimy się stąd wydostać. Gdzie się można skryć?
- Może jaskinia? – powiedział Brud wciąż leżąc na plecach z zamkniętymi oczami.
- Zawalili wejście kamieniami – powiedział Riverwind.
- Ho, dużo drogi do jaskinia – wyznał Brud.
   Wtem wtrącił się jakiś szorstki głos.
- Co tam robisz?
   Jaszczurowy oficer stał u podnóża rusztowania. Riverwind trzymał twarz odwróconą w przeciwną stronę.
- Zabieram go na dół – odparł najbardziej chrapliwym głosem jaki mógł wydobyć – Rozkazy.
- Od kogo?
- Krago. Człowiek chce jego ciało do pocięcia.
- Hę! Zawsze mówiłem, że ci ciepłokrwiści to barbarzyńcy. Dobra. Rób swoje.
   Oficer obrócił się, machnął białą opończą i odmaszerował. Riverwind wstał i wziął Bruda pod pachę. Mały górnik mruknął i powiedział.
- Ostrożnie. Brud delikatne plecy.
- Podobno jesteś martwy – przypomniał mu Riverwind – Bądź cicho.
   Brud nie miał ochoty na bycie cicho. Paplał bez przerwy o śnie, jaki miał zanim Riverwind go zbudził: … a wtedy Wielki Bulp, on gada do mojego brata. Ty nie możesz mówić”polewka jak życie”. Ty gadasz „życie jak polewka”. Ho, Wielki Bulp. Raczej mały Bulp, albo najmniejszy Mały Bulp, albo…
- Zamknij się, dobrze? Jesteś najbardziej gadatliwym trupem jakiego widziałem.
- Brud widzi raz gadający trup. Być już trup sześć dni i ptaki go dziobać…
   Na całe szczęście Riverwind dotarł już do alei, gdzie mógł Bruda ustawić na jego własnych nogach. We dwójkę pognali dalej aleją. Riverwind spytał jeszcze, czy którykolwiek z Agharów został skrzywdzony lub zraniony.
- Nieee, wieszanie nie rani Aghar. Jak zawiesić szynka… tylko lepsze.
- Czy gobliny lub jaszczury zorientowały się, że ich ofiary nie są martwe?
- Ho, gęby brzydkie i gęby łuskowe nawet wschodu słońca nie widzą jeśli im nosa nie spali. Aghar drze gębę, płacze gdy brat lub siostra idą na linę. Gęby brzydkie i łuskowe odchodzą, my zabieramy. My wyglądamy dla oni tak samo. Oni nie wiedzą.
   Riverwind zaczął się uśmiechać pod nosem.
- A dlaczego ty wciąż tam byłeś? – spytał.
- Pewnie żona zapomnieć. Aaa, Brud spał zanim okrutnie obudziłeś.
   Mieszkaniec równin potrząsnął głową. Są surowi i niechlujni, lecz nikt nie powie, że Agharowie nie są twardą rasą. Wyobraźcie sobie, zdrzemnąć się w trakcie wieszania…
   Zatzrymał Bruda dotknięciem ręki. Zbliżali się do rogu. Riverwind owinął się opończą ukrywając nie bardzo goblinie cieło i śmiało wkroczył na ulicę. Nie było ślady Di An ani Catchflea. Parę jardów dalej Północny Wodospad huczał spadając po klifie i rozsyłał mnóstwo kropel wody. Spojrzał w tamtym kierunku, lecz i tam ich nie było.
- Człowiek! – zawołał Brud – Popatrzy!
   Na ślepej ścianie wielkiego budynku krasnolud żlebowy dostrzegł ślady krwi i rozsypane, krótkie włosy, ciemne włosy. Na ścianie i bruku były rysy jakie tylko piki i miecze mogły zostawić. Thouriss ich ma! Riverwind głośno przeklął własne niedbalstwo…
- Dokąd mogli ich zabrać? – spytał Bruda.
- Dożo złe miejsca. Może stary pałac.
   Krasnolud żlebowy przybliżył nos do śladów krwi i głośno powąchał.
- Nie dziewczyna. Śmierdzi stary człowiek.
- Możesz być tego pewny?
- Brud już wąchał dziewczyna. To nie ona – odparł z ufnością we własny nos.
   A więc Catchflea był ranny. Stary nie był zbyt silny i każda rana może go tylko bardziej osłabić.
   Powietrze zawirowało. Owinęło się wokół Riverwinda i Bruda rzucając im w twarze kurzem. Mieszkaniec równin jedną ręką osłonił oczy i poczuł dotyk ciepła na skórze. Przymrużonymi oczami patrzył w dal ulicy. Pojawiło się tam dziwne światło. Chybotało jak światełko świecy lecz było jaskrawsze od dwudziestu pochodni. Gdy oczy do tego blasku przywykły dojrzał, że światło bierze się z kuli ognia wielkości jego głowy. Języki ognia pojawiały się i znikały wirując obok centralnej masy. Ognista kula powoli się zbliżała kiwając się na boki jak pies szukający zapachu. Brud głośno pisnął i skrył się za plecami Riverwinda. Kula natomiast, wlokąc za sobą ogon dymu, podpłynęła prosto do twarzy Riverwinda. Mógł poczuć jej ciepło, wąchać nawet spaleniznę. Mocniej ujął goblińską pikę. Był gotów dziabnąć bądź uderzyć dziwacznego intruza. Kula zatrzymała się tuż za jego zasięgiem.
- Riverwind! – zawołał zwielokrotniony echem głos – Riverwind.
- Ktoś ty? – odkrzyknął.
- Pozdrowienie, barbarzyńco! To jest głos Thourissa. Jestem rozczarowany w jaki sposób odrzuciłeś moją gościnność i podjąłeś próbę ucieczki. Jeśli jednak chcesz jeszcze zobaczyć swych przyjaciół przy życiu to poddaj się na frontowych schodach starego pałacu. Natychmiast. Nie zwlekaj bo oni umrą.
- A skąd mam wiedzieć, czy już nie umarli? – wołał Riverwind.
   Ognista kuli już była w ruch. Leciała mu prosto w twarz. Riverwind uchylił się wystawił pikę do przodu. Kula wybuchła z dźwiękiem gromu, który wręcz rozdzierał uszy. Riverwinda zwaliło z nóg… czepiający się jego nogi Brud bynajmniej nie pomagał w zachowaniu równowagi… i powaliło na plecy. Głowica piki wyparowała wraz z dziesięcioma calami drzewca. Riverwind wstał i ze złością cisnął zbyteczny już kij.  Brud wstał pocierając raczej kwadratową czaszkę.
- Ow-jej! Ty ciężki, człowiek. Jeść lepiej mniej polewki.
- Nieważne. Musimy natychmiast udać się na Wielki Plac!
- My, człowiek? – Brud potrząsnął głową – Brud idzie do domu. Jeść obiad.
- Nie, nie idziesz – Riverwind podniósł go na nogi – Potrzebny mi ktoś, kto będzie pilnował moich pleców gdy wejdę na plac pełen goblinów i jaszczurów. Poza tym, jesteś mi coś winien – dodał.
- Brud nie wojownik. Przyprowadzę żonę; twardsza niż stek z psa!
- Nie, Brud, nie ma czasu. Szybko biegasz i jesteś bardzo sprytny. Poza ty – dodał cicho mieszkaniec równin – Jesteś wszystkim, co mam. Z tobą za plecami nie będę obawiał się niczego, co Thouriss może próbować – kusił dalej.
   Samo wspomnienie strasznego komendanta zabrało całego ducha z Brudowego kręgosłupa. Przygarbił się rzekł smutno.
- Może chuda dziewczyna martwa. I stary też. Ty i Brud idą prosto w pułapkę. Może zginą?
   Riverwind odpiął opończę i cisnął ją na ulicę. Hełm odrzucił na kupę potłuczonych cegieł.
- Chcę, żebyś szedł za mną i miał oczy otwarte na każdy podstęp. Rozumiesz?
   Krasnolud żlebowy ponuro przytaknął.
- Nie bądź taki ponury! Pomyśl tylko, jaką historię opowiesz własnym dzieciom – dodał Riverwind.
   Brud się skrzywił.
- Wszystkie dzieci pyskują, biją w bębny cały dzień i nie szanują ciężko pracujący ojciec.
   Rivewrwind owinął kłykcie pięści szorstką taśmą maczugi.
- Zostań ze mną, brud. Wszyscy Agharowie będą cię szanować za to co robisz.
   Ruszył szybkim krokiem w stronę placu.
- Hu! Wszyscy Aghar będą szanować na pogrzebie! – mamrotał Brud, lecz szedł za Riverwindem a szubieniczna lina wciąż zwieszała mu się z szyi. Jej odcięty koniec zaznaczał ślad w piasku.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.krwawekruki.pun.pl www.genealogia.pun.pl www.p-s-r.pun.pl www.fifamanager09.pun.pl www.priyanka-chopra.pun.pl